– Cos ty się zrobiła taka… PSZENNO – BURACZANA – zjechała mnie Zebra w którymś z kolejnych sklepów z odzieżą damską, gdy znowu złapałam za lniana tunikę z nicianą koronką.
– Audrey Hepburn się znalazła – odpysknęłam jej, po czym obie wyturlałyśmy się ze śmiechu z butiku.
Gdyby to nie była moja siostra, to bym ja była udusiła. Normalnie ręką. „Matkoooo, w tej Ameryce wszystko na mnie za duże! No zobacz, te dżinsy kupiłam w petitkach w Ann Taylor! Poszukaj mi 34 w tych spódnicach. Trochę za luźna. Ładny topik, nie było XS-ek?… Nie odstaje mi ta sukienka?… Może powinnam przymierzyć 32?…”
Przysięgam, że chwilami miałam ochotę obalić ja na ziemie i wepchnąć do gardła siedem schabowych, trzy pełnowymiarowe kanapki z Subwaya ze wszystkim, litr majonezu i kubełek Kolonela z KFC.
Chuda małpa.
W domu natomiast Szczypawka, do której zagadywałam słodko, przybiegła i ułożyła mi u stóp WIELKĄ TŁUSTA RÓŻOWĄ DZDZOWNICĘ. Patrząc przy tym głęboko w oczy. W psim języku to jest sposób na powiedzenie „Ja tez cię kocham”, tak?
(Czy te psy musza być takie PROSTOLINIJNE?)
Oraz, kiedy tylko zabukowaliśmy bilety na weekend do Madrytu, newsem numer jeden we wszystkich stacjach jest świńska grypa u osób, które wracają z Hiszpanii.
Jeśli myślą, że mnie tym WYSTRASZĄ i zrezygnuje z krewetek u Abuelo i zakupów w Desigual, to nie doceniają przeciwnika.