O KOLEJNYM EUROPEJSKIM MIEŚCIE

Śniło mi się, że N. przyniósł chomika w plastikowej torbie. Powiedział, że znalazł go na ulicy, ponieważ chomik był strasznie brzydki i ktoś go z tego powodu wyrzucił – no więc on się nim zaopiekował. Poszedł nawet do weterynarza i brzydki chomik dostał całe wiadro tabletek, które zostało mi wręczone wraz z instrukcją podawania chomikowi.

Nie wiem, jakie powinnam wyciągnąć wnioski z takiego snu. „Podawać tabletki brzydkiemu bezdomnemu chomikowi – zwariujesz niechybnie i dość szybko”.

Natomiast w miniony weekend byliśmy w kolejnym europejskim mieście – w samym centrum Polski, nazywa się Łódź. Kompletnie nie miałam siły ani ochoty na weekendową imprezę, no ale umówiliśmy się jakiś czas temu z kuzynką koleżanki, przygotowania i rezerwacje zostały poczynione i nie można było tak po prostu zostać w domu i iść spać o dwudziestej. O WIELKIE MI CO – stwierdziłam – pojedziemy, przejdziemy się Piotrkowską, usiądziemy na dwa kieliszki wina i spać do hotelu.

AHA, AKURAT (zauważyliście, że imprezy na które nie chce się iść zawsze okazują się najlepsze?) – po pierwsze, kuzynka jest od nas MŁODSZA. Mam dla wszystkich dobrą radę (z gatunku tych, które wszyscy mają głęboko w dupie): nie imprezujcie z młodszymi. Nie. Imprezujcie. Z. Młodszymi. Bo to się kończy BARDZO NIEDOBRZE – to znaczy, dopóki trwa, to jest super i w ogóle, ale następnego dnia na śniadanie zeszła GROMADA ZOMBIE w różnych odcieniach zieleni i fioletu, a młoda kuzynka wysyłała nam zdjęcia porannej rosy na trawce i ogólnie była radosna, świeża i pełna energii.

Po drugie – spacer był zaplanowany precyzyjnie: jedna atrakcja typu podwórko kamienicy (Pasaż Róży albo obrazy Siudmaka albo kino Polonia) i jedna lufa cytrynówki. I powtórka. W ten sposób zrobiliśmy jakieś piętnaście kilometrów, odwiedziliśmy tyle barów, że nie jestem w stanie policzyć – i nikt się nie upił. To znaczy, wszystkim włączyła się nieśmiertelność i alkohol W OGÓLE NA NAS NIE DZIAŁAŁ. Dopiero następnego dnia nie mogliśmy się doliczyć rąk, nóg ani głów.

I naprawdę przez cały wieczór (wieczór? Prawie do drugiej w nocy!) czułam się jak w jakiejś Lizbonie – mnóstwo ludzi, ale z jakąś dobrą energią. Przekrój wiekowy – pełne spektrum, nie, że tylko młodzież. W jednym pubie siedziała panna młoda w welonie w otoczeniu gości, każda zagadnięta osoba robiła nam zdjęcia zbiorowe, a jeden pan w barze „Jabberwocky” nawet polaroidem! (Bardzo fajne zdjęcie, bo małe i nikt nie wyszedł źle, bo nie widać). Jedyny punkt nieodhaczony na liście to dupa Tuwima – jakoś nie udało nam się odnaleźć tego pięknego pomnika. Może dlatego, że cytrynówka pomieszała się z tequilą i jakoś straciliśmy zmysł orientacji w terenie, a może po prostu musimy przyjechać drugi raz.

Podsumowując – wszystko mi się podobało, z jednorożcem (połową jednorożca właściwie) włącznie. I jak ten Osioł ze Shreka – JA CHCE JESZCZE RAZ! Ale nie w najbliższej przyszłości, o nie. Teraz kefir, woda (co najwyżej gazowana) i medytacje (nad własną osobistą głupotą).

A teraz będzie wyznanie. Nie zjadłam w tym roku jeszcze ani jednej truskawki. A czereśnie – trzy sztuki. Wychodzi na to, że z owoców najlepiej mi wchodzi cytrynówka.

I czytam Feynmana. Na takie upały nie ma jak Feynman. Ale już do mnie jadą opowiadania Almodovara – też się komponuje z pogodą. I mogłoby więcej padać.

O STRASZLIWEJ AWANTURZE

Droga Redakcjo, od kilku dni pies śpi mi na głowie – układa się na poduszce jak pałąk od słuchawek i tak śpi. A wiadomo, że psy się przytulają do tych części ciała, które są chore. Czyli w mojej głowie nie dzieje się dobrze.

(Ale jak ma się dziać dobrze, zapytam retorycznie? Przez to, co się ostatnio odpierdala – i to codziennie przybywa coraz więcej coraz gorszego syfu – zaczynam rozumieć morderców. Że taka codzienna tortura sprawia, że człowiek jest tak umęczony, tak zestresowany, że psychiczna guma rozciąga się i rozciąga, a któregoś dnia po prostu pęka. I wtedy bierze się ten przysłowiowy nóż do ręki, bo zwyczajnie nie widać innego wyjścia. Jeszcze nie jestem na etapie noża, jeszcze nie. Ale czy daleko? Tego się oczywiście nie wie do ostatniej chwili).

A nawiązując do psa, bo pies jest zawsze milszym tematem niż ludzie – to byłyśmy wczoraj u fryzjera ze Szczypawką. I to, jaki MAYHEM ona odwaliła, to będzie mi się śniło jeszcze długo. Do tej pory nie było z nią żadnych problemów, no – nie lubiła, jak się jej strzygło nóżki, bo ogólnie nie lubi dotykania nóżek, zwłaszcza przednich. Natomiast wczoraj… po całej awanturze doszłyśmy z fryzjerką do wniosku, że to musiała być reakcja na buczenie suszarki. Bo ona mówi, że starsze pieski, zwłaszcza te głuchnące, mają takie reakcje na dźwięki – a Szczypawka w końcu ma siedemnaście lat (tak, skończyła siedemnaście na początku maja). W każdym razie – nie byłam przygotowana na AŻ TAKĄ AWANTURĘ z wyciem, bieganiem i innymi elementami, o których nie wspomnę, bo może Szczypawka sobie tego nie życzy. Było tak grubo, że w pewnej chwili pomyślałam – NO TRUDNO, będę miała psa ostrzyżonego do połowy. Dobrze, że pani fryzjerka była fachmanką i uspokoiła mnie, że nie takie rzeczy się tu wyprawiają – i dała radę małego wyjca ostrzyc do końca.

MATKO JEDYNA. Wyszłam stamtąd cała mokra, rozdygotana i z mocnym postanowieniem obalenia litra – ale z ostrzyżonym pieskiem! Bo idą upały od przyszłego tygodnia. Piesek się otrząsnął, zjadł podwójny obiad i walnął się spać, a ja – no cóż, trochę mi się trzęsły ręce i długo w nocy czytałam na uspokojenie „Moją kuzynkę Rachelę” i słuchałam deszczu. Dobrze, że spadł deszcz, bo wszystko schnie.

A teraz dla odstresowania i całkowitego zdysocjowania od rzeczywistości, jaką fundują nam te prostackie karły moralne, poczytam o LHC, bo to jest absolutnie fascynujące, co tam się wyprawia. Na przykład – samo schładzanie elektromagnesów ciekłym azotem i helem trwa około sześciu tygodni. 

Wnioski mam takie, że… eee, nie mam żadnych wniosków. Przeżyć następny dzień w jednym kawałku – to już będzie sukces. Ale przynajmniej pies ostrzyżony. 

O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK

No więc – nie, nie straciłam mocy, jak się ostatnio obawiałam (a raczej – miałam nadzieję). Otóż byliśmy w Bilbao i było bardzo pięknie, ciepło i co chwilę lało, a nawet były burze. Więc – wszystko na swoim miejscu, a w domu zostawiliśmy uchylone okno. No cóż – BYWA I TAK. Chyba nic przez to okno nie wlazło pod naszą nieobecność, w każdym razie – nic dużego. 

Byłam w Bilbao kilka lat temu, ale z poprzedniego pobytu pamiętam tylko POTWORNE ZIMNO – bo to było jakoś w marcu – i straszny deszcz. Zapamiętałam głównie knajpy, do których się chowaliśmy przed zimnem i deszczem i muzeum Guggenheima (do którego się schowaliśmy przed zimnem i deszczem). Więc tym razem przynajmniej było ciepło i na przykład okazało się, że Bilbao leży nad rzeką! Jakoś w ogóle tego nie odnotowałam poprzednim razem, może dlatego, że chodziłam skulona i z naciągniętym na maksa kapturem. Chociaż pamiętam, że były mosty, ale rzeki jakoś nie zauważyłam. A teraz spacerowaliśmy pięknym nadrzecznym bulwarem i tylko N. się wściekał, że niewygodnie się trzyma parasol, a mi zmokło ramię od zewnętrznej. Ale to nic, bo było ciepło, a nawet upalnie i kiedy przestawało padać, to wilgoć nadal wisiała w powietrzu.

I kwitły lipy, a ulice pod nimi są całe zalane lipową spadzią i jak się po nich chodzi, to buty mlaszczą. Piękną Gran Via przeszliśmy ze cztery razy, mlaszcząc butami i nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile roboty mają z myciem podłogi w sklepach (bo przy tej ulicy są głównie sklepy). No ale przynajmniej pięknie pachnie, a lipy dają wspaniały cień (i trochę mniej pod nimi pada).

W muzeum Guggenheima dostałam ataku śmiechu, zwiedzając ogromną instalację z zardzewiałej blachy, z uwagi na to, że tam się głównie chodzi w kółko, żeby wejść do środka tych spiralnych kształtów z na pewno bardzo interesującym przesłaniem. I tak szłam i szłam i szłam ciągle w prawo i nagle dotarło do mnie, że jeden facet sobie wymyślił, a teraz codziennie przychodzą tłumy i posłusznie drepczą w kółko, no i jak mnie dopadło, to nie mogłam przestać się śmiać. W dodatku N. nie pomagał („Ty się nie śmiej, bo ja nie wiem, jak stąd wyjść”).

No i oczywiście żarliśmy, bo po to się jedzie do Kraju Basków, sztuka nowoczesna swoją drogą – a kanapeczki swoją. Matko jedyna, ile tej drobnicy zeżarłam!… A i tak o wiele mniej, niż miałabym ochotę – bo każdy bar ma te swoje cuda na patyczkach i człowiek by spróbował WSZYSTKIEGO, ale fizycznie tyle się nie upchnie, chociaż podobno żołądek jest rozciągliwy. I za barem stoją głównie faceci, chociaż w jednym koło muzeum archeologicznego były dwie baskijskie dziewczyny. Bardzo ładne, zupełnie bez makijażu (kobiety się tam mało malują, ale wyglądają bardzo ładnie – może to ta wilgoć w powietrzu dobrze robi na cerę), w czarnych ciuchach i obie złe jak osy. W ogóle się nie uśmiechały i jedna się ożywiła dopiero, kiedy N. zagadnął ją o wielkie, grube plastry boczku leżące na barze – rozmarzyła się, kiedy mu opowiadała, jak się je podgrzewa i z czym podaje. Tak więc, sporo stereotypów na temat baskijskich dziewcząt z filmu „Ocho apellidos Vascos” ma niestety odzwierciedlenie w rzeczywistości. No – stereotypy jednak SKĄDŚ się biorą.

To, co tam się wyprawia w knajpach, barach i na ulicach w piątkowy i sobotni wieczór, to jest coś po prostu NIE DO OPISANIA. Nawet N. zbladł i się mnie pytał „Ale oni czasem wracają do domu? Czy wszyscy siedzą w knajpach cały czas?” – no więc, nie wiem. Było jasno tak gdzieś do jedenastej w nocy i całe rodziny przy stolikach jadły, piły, a dzieci siedziały zwykle na ziemi w kółeczku pod stołem, bawiły się jakimś kolorowym glutem albo patykiem i tak to wyglądało. Pewnie, że nie ma sensu iść do domu gotować, jak się ma taką wyżerkę na mieście. Też bym nie wracała.

W ogóle N. niepokojąco często mówił „Chodź się tu przeprowadzimy!”. Cudo po prostu, ale po miesiącu ważyłabym sto kilo, co najmniej.

Więc tak, było pięknie, a jednak wróciliśmy jak ten bumerang i teraz siedzę i kombinuję, w zasadzie PO CO my wracamy. Wystarczyło mi kilka pierwszych niusów z portali, żeby dobry humor się gdzieś rozwiał i zapachniało zgnilizną. Ech, kurwa mać, że tak sobie pozwolę streścić ten wątek.

Oraz przywieźliśmy solniczkę. Bo nie mieliśmy takiej zwykłej, kuchennej solniczki. No to już mamy (choć wolałabym zamiast solniczki przywieźć kilku tych kolesi od przystawek i kanapek, taka prawda).

O KURZE I ZIEMNIAKU

Mam smutną wiadomość. 

Swojego czasu pisałam o kurach – buntowniczkach od sąsiada, które miały w pogardzie ogrodzenia i zwiedzały okolicę na piechotę. Zwłaszcza jedna była taka odważna, zadziorna i maszerowała solo albo brała do towarzystwa jakąś koleżankę.

No to już jej nie ma. Porwał ją lis – i pewnie zeżarł, bo lisy raczej nie zajmują się uprowadzeniami dla okupu. I nie tylko ją jedną – w sumie osiem sąsiadowych kur straciło życie, a dodatkowo jeszcze kogut pióra – przeżył starcie z lisem, ale został oskalpowany. U nas ogromy smutek, ale u sąsiada prawdziwa żałoba i rozpacz – nie dość, że zostali ograbieni z majątku ruchomego, to jeszcze kura była podobno ulubienicą wnuczki (i miała na imię Halinka). 

Tak, tak. Świat to jedna wielka restauracja – to straszne, ale tak już jest. Natomiast tak myślę, że szalona kura (o imieniu Halinka) przynajmniej nie skończyła w rosole – spotkał ją koniec godny Easy Ridera. Co nie jest dla sąsiada żadnym pocieszeniem, oczywiście, od kilku dni odgraża się lisowi i robi zasieki na działce i w ogóle jest w nastroju bojowym. Boję się, żeby konflikt nie eskalował – naprawdę mam dość przemocy. 

Minuta ciszy nad duszą Halinki.

I niby pogoda ładna, ale noce zimne. Bardzo potrzebuję się zdysocjować od tego bagna, tego gnoju w słoneczku na tarasie – tymczasem mam ograniczone godziny na rzeczoną dysocjację. Od rana zamarzam i wieczory też nie zachęcają. A na fejsbuku widziałam dramatyczne zdjęcia zmarzniętych pomidorów – W CZERWCU! Czy przymrozki się nie powinny skończyć po zimnej Zośce? 

A w ogóle ZAPOMNIAŁAM o ważnym wydarzeniu w moim życiu – otóż, pierwszy raz MAM ZIEMNIAKA, zupełnie jak Marsjanin. Jakiś czas temu koło lokalnego bazarku znalazłam na parkingu małego ziemniaczka, widocznie komuś wypadł z torby i za chwilę zostałby rozmaślony przez samochody i / lub ludzkie podeszwy. No to go zabrałam do domu, ale skoro uratowałam mu życie, to głupio byłoby go tak po prostu ZJEŚĆ. Więc poprosiłam N., żeby go wsadził do doniczki (bo N. ma zielone paluszki i wszystko mu rośnie, a ja wprost przeciwnie). I co? I jestem aktualnie matką chrzestną półmetrowego krzaka z rodziny psiankowatych! Jedyne co mnie martwi, to że dostał za małą doniczkę. Jestem z niego bardzo dumna, że tak sobie pięknie poradził. 

Podobno to zielone od ziemniaka jest trujące. Bardzo?… Bo miałabym kilka pomysłów.

Idę się intensywnie zdysocjować.