Znacie jakiś słaby film z Colinem Firthem? Ja już znam. „Ostatni legion” się nazywa. Jest to poruszająca opowieść o tym, jak Rzymian wygryźli Goci, a zupełnie przy okazji – skąd się wziął Escallibur. I Merlin. Zakupu filmu kategorycznie zażyczył sobie mój mąż i obejrzał go wczoraj bez mrugnięcia okiem (ale na końcu przyznał, że dawno takiego gówna nie widział; nie pomogły nawet po wielokroć poddawane zbliżeniom kamery piersi przecudnej Aishwarya Rai w mokrej / za ciasnej / rozpiętej / obcisłej / przejrzystej koszulinie, niepotrzebne skreślić). Bardzo realistyczni brudni i zawszeni Goci (którzy pokonali cesarstwo, hm).
Nowa ksiązka Antka Bourdain – wspaniała (no przecież musiałam coś robić, jak on oglądał tę kiszkę). Z przyjemnością odnotowuję, że Antek podziela moją miłość do hiszpańskich tapas barów (z tym, że raczej nie odesłał do kuchni wątróbki u Arzaka, psiakrew). Ale kaczego embrionu bym nie zjadła. Smażonego razem z flakami małego ptaszka – takoż. Ucieszyłam się natomiast z jego opinii, że na tle Hiszpanii Francja wypada blado, wilgotno, tłusto i bez koloru. Nie, żebym jakos specjalnie nie lubiła Francji, ale mam dokładnie to samo. W Hiszpanii wszystko jest wyraźniejsze. Kolory, smaki, ludzie, wino. Prowansja czy Toskania nie zrobiły na mnie wrażenia, a w byle spelunie z xerezem z beczki dostaję małpiego mózgu ze szczęścia. I tak, Baskowie są najlepszymi kucharzami świata. Nawet Galicyjczycy to przyznają (choć nie za często i raczej po cichu). Pewnie to kwestia jakiejś częstotliwości w mózgu albo co. Widocznie mamy z Antkiem podobną.
Tak na marginesie, to znowu widzieliśmy coś, co ja nazywam zjawiskiem dwóch barów: są sobie na ulicy w Madrycie dwa bary. Oddziela je tylko ściana. Pora przedobiadowa, więc wszyscy polecieli na drinka przed obiadem. I jeden bar jest pusty (siedzi jeden dziadek, popija wino i czyta gazetę), a w drugim – tłum ludzi przy barze, podpierających ściany, przy parapecie i na chodniku. Oczywiście, że musieliśmy pójść do tego drugiego, sprawdzić o co chodzi. Jak dostaliśmy do szklanki wina po kanapce z cabralesem, to już nie miałam pytań. Jak dodatkowo barman dzwonił w dzwon nad barem za każdym razem, jak wrzucał napiwek do buta (drewnianego buta, cos a la sabot, przybitego na ścianie), to tym bardziej. W trakcie drinka tłum musiał się rozstąpić jak Morze Czerwone, żeby wpuścić siedmioosobową hiszpańską rodzinę z wózkiem dziecięcym (zafrapowało mnie, kto był ojcem, choć kto był matką – również nie było takie oczywiste, ten wózek tak dość luźno krążył w towarzystwie), bo barman kazał zrobić dla nich miejsce na końcu baru. A wiadomo, że lepiej nie zadzierać z barmanem. Wszyscy się darli i było cudownie.
No miło sobie powspominać. Zwłaszcza kiedy znowu się nie zgadza i trzeba ustalić, z czego to wynika. Całe życie cos mi się nie zgadza, taka już moja karma (sucha i w granulkach).