KOMU W DROGĘ, TEMU DYWIZJĘ ZBROJNĄ

 

Wsadzanie do więzienia pijanych kierowców jest pomysłem dobrym, acz niekompletnym. Bo moim zdaniem, po dzisiejszych doświadczeniach w drodze do pracy, wsadzić należałoby WSZYSTKICH kierowców i wypuszczać po jednym. I to nie na długo. Inaczej się nie da normalnie jeździć w tym kraju. Drogi jakie są (a raczej: jakich nie ma) – każdy widzi, a do tego dochodzą jeszcze nasi cudowni kierowcy, którzy powinni wisieć za żebro na haku, a nie prowadzić pojazdy mechaniczne.

 

Zastanawiam się, czy w kodeksie drogowym zaszły aż takie zmiany, odkąd zdawałam na prawo jazdy? Bo może są tam zupełnie nowe zasady?… Na przykład:


1)     
Lusterko wsteczne to przesąd, taki sam, że jak spojrzysz do studni, to urodzi ci się zezowate dziecko.

2)      Jeśli będziesz wyjeżdżać z podporządkowanej – nie patrz w lewo, bo ukaże ci się SZATAN!!!!!!! Szybciutko naciśnij na gaz i na pełniutkiej kurwie dołącz do piszczącej hamulcami i trąbiącej kolumny samochodów.

3)      Biała linia wymalowana na drodze pomiędzy pasami ruchu to twoja przewodniczka. Weź ją pomiędzy przednie koła i podążaj za nią, dopóki ci się nie znudzi albo nie dojdziesz do wniosku, że chyba ewentualnie może byś tu skręcił. W takim przypadku jednak nie włączaj kierunkowskazu zbyt wcześnie ani nie wykonuj manewru nadmiernie energicznie. Poczekaj, aż będziesz przy samym skrzyżowaniu. Wtedy zatrzymaj się, starannie podłub w nosie, włącz kierunkowskaz i zacznij skręcać.

4)      Czerwone światło to naprawdę znakomita okazja, żeby zjeść kanapkę na środku zablokowanego przez ciebie skrzyżowania. Nie denerwuj się tymi kretynami, którzy chcą pojechać prosto i trąbią. Spokojnie odwiń papier i sprawdź, czy żona włożyła ci dziś do bułki z szynką ogórka, jak ją prosiłeś już dziesięć razy, bo pomidor ci wypada i rozmaśla się.

5)      Żółte światło to praktycznie zielone (wystarczy dodać niebieskiego, tak?). Czerwone światło? Jeśli dopiero się zapaliło – masz mnóstwo czasu. Przejedziesz ty i jeszcze trzy samochody za tobą. Jeśli pali się już od jakiegoś czasu – naciśnij na gaz, żeby zdążyć, zanim zapali się zielone. W zielonym bowiem nie wyglądasz najkorzystniej.

6)      Pędzisz czteropasmową drogą, nagle dostrzegasz swój zjazd. Zwalniasz. Zjeżdżasz. W tym momencie dochodzisz do wniosku, że twój zjazd to ten następny. Jakiś problem?… Żaden! Zatrzymaj się po prostu, wrzuć wsteczny i spokojnie wróć na drogę. Uważaj na tych pędzących, trąbiących łobuzów, którym się wydaje, że to takie proste – zawrócić, albo zapamiętać, którym zjazdem powinno się zjeżdżać.

7)      Czerwone światło zatrzymało cię na torach tramwajowych. Tramwaj na ciebie dzwoni. Nie przejmuj się. To nie twoja wina, że miasto stawia na taki beznadziejnie zacofany środek transportu, który nie może zjechać z tych głupich szyn, żeby spokojnie cię wyminąć.

8)      Jedziesz lewym pasem, oglądasz mapę na GPS-ie i jesz kanapkę. Nagle dzwoni twój telefon komórkowy. Co robisz? Oczywiście – odbierasz! Co prawda, kierownicę musisz wtedy przytrzymać od dołu kolanem, więc to oczywiste, ze trochę zwalniasz. Ale nie zmieniaj pasa na te krótkie 20 minut pogawędki – po co? Ci idioci, którym się tak spieszy, mogą spokojnie cię wyprzedzić- z prawej strony jest mnóstwo miejsca.

9)      Jeśli skończyłeś już jeść skrzydełka z KFC, otwórz okno i wyrzuć kubełek. Szczególnie, jeśli pędzisz 200 km/h autostradą. Przecież to miękka tekturka, która pod jadącym za tobą samochodem jedynie zabawnie chrupnie i naprawdę nie było powodu, żeby dawać po hamulcach. Niektórzy po prostu histeryzują, widząc na drodze przed nimi niewiadomy kształt.

 

A dziś jeden pan na pasie obok dłubał w nosie tak, że nie ma możliwości, żeby nie dotarł palcem do mózgu. Czy też raczej miejsca, gdzie tenże powinien przebywać w zwyczajnych okolicznościach.


 

PRZEPIS NA GULASZ?

 

(Przepisu na gulasz nie będzie, ale – jeśli takie będzie życzenie społeczne – mogę podać przepis na peklowaną w słoikach wołowinę. Z czasopisma wędkarskiego. Tego samego, w którym dają artykuły zatytułowane „Duży Teodor” albo „Odwrotny Francuz”, ale ja podobno nie mam się czego czepiać, bo to poważne branżowe czasopismo jest).

 

Ale ta nasza blondyneczka pieprznęła tym młotem, nie? Mój mąż twierdzi, ze to dlatego, że organizatorzy jej nie chcieli wpuścić na stołówkę na obiad. Tak się zawzięła za ten rosół, że walnęła rekord świata.

 

W Świnoujściu oczywiście LAŁO w piątek wieczorem; ponieważ zawsze leje, kiedy tam jedziemy, to może będę wywieszała grafik, żeby było wiadomo, kiedy nastąpi oberwanie chmury.

 

Wyjąwszy deszcz i teściową ze szwagierką (obie z gatunku „Everybody’s Darling”, naprawdę jedyne w swoim rodzaju), to było milutko. Np. wino w barze na plaży, które podano mojemu mężowi w CZYSTYM kieliszku. Ogrzanym parą wodna i wypolerowanym. Bardzo to przeżywał, że proszę, jakich się w kraju dorabiamy standardów, niby zwykła plażowa buda, a kieliszki do wina czyste, zupełnie na odwrót, niż w takim Madrycie. Duma narodowa z niego wprost tryskała.

 

Ponadto był mecz, w związku z czym na promenadzie przez nieustraszonych Peruwiańczyków przebijały się porykiwania kibiców, jakichś takich energetycznie niestabilnych. Ewidentnie cos im nie pasowało, tylko nie wiedzieli, co, ale energicznie się rozglądali, komu by tu przypierdolić za swoje niezdecydowanie. Stanowczo zostało mi zabronione zaśpiewanie „Czekam na wiatr co rozgoni te kurwy z szczecińskiej Pogoni” – że niby mogą mnie zlać, zanim zdążę wytłumaczyć, że chciałam się pochwalić, ze znam nazwę klubu „POGON SZCZECIN”, a nawet poezję o tejże Pogoni, podczas gdy generalnie inne kluby sportowe zlewają mi się w szarą masę. Podobno kibice mogliby to odczytać po swojemu.

 

Następnie piątka zawodników spadła z wielkiego banana wprost do Morza Bałtyckiego, a ja dostałam ochrzan, bo na polecenie „Kochanie, jaka woda?” zamoczyłam palec u nogi i wydarłam się „O cholera! Ałaaaaaa!… Niech to szlag! Zimna jak lód!”, na co przechodząca obok plażowiczka „A co pani wygaduje! Ciepła woda przecież jest!”, no i tak o. W kwestii temperatury wody zeznania świadków pozostały rozbieżne.

 
Jest jeszcze mnóstwo tematów, na które nie mam zdania, ale nie wiem, czy chce mi się je poruszać tak od poniedziałku. Zastanowie się i dam znac.

ZAGADNIENIE

 

Zastanawiam się czasem, czy żyje na tym łez padole istota bardziej ode mnie leniwa i rozlazła.

 

Bo jeśli żyje, to ja jej jeszcze nie spotkałam.

 

(Tylko jak to zmierzyć? Przecież żaden leń pasiasty nie wystartuje w żadnych zawodach, nawet w zawodach mierzących poziom lenistwa).

 

PS. W książce owszem. Wujek Les z rodziny Hogbenów. Ten, który hipnotyzował szopy pracze, żeby nazbierały chrustu, rozpaliły ognisko i same się upiekły, jak był głodny. Bo szopy maja takie zręczne łapy. Rodzina zastanawiała się, co robi z futrem – obdziera szopy przed jedzeniem czy po prostu je wypluwa. Bywaja ludzie za leniwi na wszystko.

NA DRĄGU, W PRZECIĄGU, W POCIĄGU

 

Żeby mi się nie poprzewracało w głowie, to wracałam z pracy PKP.

 

W sumie bez specjalnych podejrzeń usiadłam, otworzyłam książkę. Przejechałam tak ze dwie stacje, po czym do przedziału wsiadł Strasznie Wielki Grubas i oczywiście usiadł na siedzeniu obok mnie.

 

Twardo czytam.

 

Gruby pan obok mnie cierpi. Jest upał. Sapie, poci się, pojękuje, wzdycha, wierci się, zmienia pozycję, próbuje siedzieć bokiem, tyłem, przodem, wyciąga nogi, po czym podkula je pod siedzenie. Otwiera teczkę i zamyka ją. Wachluje się gazetą.

 

Kilka stacji dalej zwolniło się całe czteroosobowe siedzenie naprzeciwko przejścia. Strasznie Wielki Grubas opuścił miejscówkę obok mnie i wypełnił sobą czteroosobowe siedzisko, aby następnie tam sapać, pojękiwać, pocić się, wzdychać, wiercić, zmieniać pozycje, próbować siedzieć tyłem i bokiem oraz wachlować gazetą.

 

Odetchnęłam.

 

Na następnej stacji weszła do przedziału Bardzo Otyła Niewiasta i usiadła obok mnie.

 

Pablo Kueblo zapewne potrafił wyciągnąć z tego pouczające wnioski, a nawet napisać przypowiastkę z morałem o tym, co chce przekazać nam Wszechświat, sadzając obok nas grubasów w pociągach podmiejskich. Janusz Leon Wiśniewski tez by napisał jakąś sakramencko poczytną powieść o otyłej niewieście z pociągu, w dodatku głuchoniemej i z białaczką, po czym 99% czytelniczek przysłałoby mu poczta swoje majtki.

 

Ja się po prostu zaczęłam okropnie śmiać. Udawałam, że to niby z książki (zresztą, z ksiązki też – „49 idzie pod młotek” i dotarłam właśnie do opisu sztuki, na którą poszła Edypa).

 

Bo ja mam niepoważny stosunek do życia.

 

MADRID. SE PUEDE FUMAR

 

W Madrycie wolno palić. Mało jest miejsc z przekreślonym papierosem. W końcu symbolem miasta jest niedźwiedź (jedzący owoce z drzewa, ale zawsze niedźwiedź). Spróbujcie czegoś zabronić niedźwiedziowi! W Madrycie nie zachłystują się europejskimi nowinkami, tu się przychodzi do knajpy pogadać, zjeść, wypić i zapalić (co prawda, głównie cygaretki i cygara, a nie papierosy).

 

N. radośnie wędził mnie zatem w tłustym dymie cygar podczas naszej przebieżki po barach (w moim przypadku, było to raczej zdeterminowane czołganie się; w ogóle nie mam kondycji, a tyle knajp jeszcze zostało do zwiedzenia!). Prawdziwe życie zaczyna się tu w okolicach 22.00 – bary są pełne, ludzie ze szklaneczkami w dłoniach wylewają się na ulicę, gadają, gestykulują, kopca papierosy, wrzeszczą i wachlują się wachlarzami. Upał nie odpuszcza nawet w nocy.

 

Do śniadania poranna cava (przez c!) i to jest dobry pomysł, żeby zacząć dzień. Szkoda, że tak mało rozpowszechniony. Dobrą i złą strona upału jest to, ze nie chce się jeść. Dobrą – bo nie chce się jeść (więc przyrost obywatela netto jest pod kontrolą). Złą – że NIE CHCE SIĘ JEŚĆ, a wypadałoby się najeść na zapas. Szynkę czy ser można przywieźć, pan tumaca (grzanka z chleba czy bułki polana oliwą i potarta pomidorem) zrobić, ale krewetki na patykach u Abuelo?… Empanada z tuńczykiem w galicyjskim barze?… Pasta ze szczypiącego w język sera cabrales z sidrą?… (we wszystkich knajpach w menu były flaki po madrycku; chciałam zobaczyć choć jednego twardziela, który je zamówił w 35-stopniowym upale, ale mi się nie udało. Namiętnie jedzono natomiast paellę – danie dość paskudne i równie nie na upał).

 

Tym razem stołowaliśmy, a raczej – stołkowaliśmy się – przy barach na Plaza de Santa Ana (i okolice), bo na Plaza Mayor podano N. wino w brudnym kieliszku (zaciek od zmywarki, no ale zawsze). Na Bielany będzie jeździł, a noga jego w żadnej z tamtejszych knajp nie postanie – zostało zdecydowane. Miało to tę zaletę, że kiedy w kolejnym barze, mimo wachlarza, poczułam, że spływam ze stołka i widzę przed sobą trzech barmanów, łatwo było się ewakuować do hotelu (odkrycie wyjazdu – wino manzanilla).

 

Wnioski praktyczne:

– trening, trening i jeszcze raz trening kondycyjny przed kolejnym wyjazdem, bo wiele pięknych momentów, czuję, przeszło mi koło nosa tylko dlatego, że rozbolały mnie nogi (mam na myśli, ze rozbolały mnie nogi, a nie „rozbolały mnie nogi”; choć to drugie też, ale dopiero po jakimś szóstym, siódmym barze);

– po hiszpańsku „giełda” to „bolsa”, przy czym „bolsa” to również „torba”. Ten mądry, praktyczny naród lubi nazywać rzeczy po imieniu, nie ukrywa więc, że głównym zadaniem giełdy jest puścić z torbami jak największą liczbę naiwnych obywateli;

– weekend to za mało.

 

Obiecuję, że następnym razem będzie o Thyssen, a nie o Corte Ingles i 5J. Obcowanie z kultura wymaga kondycji nie mniejszej niż bary, no przecież nie narazimy się na międzynarodowy skandal „polska turystka osunęła się przy Matissie”. Prawda.

CZYM ZASKOCZYC GOŚCI WESELNYCH

 

Przy życiu trzyma mnie dziś tylko to, ze jutro te krewetki i flamenco, bo normalnie bym wybuchła i rozsmarowała się po okolicznych ścianach w charakterze fresku. A już naprawdę niewiele brakowało, jak się okazało, że Excel zmienia sobie odstępy na przecinki a przecinki na kropki. Na szczęście w obie strony zmienia, bo bym musiała porąbać i spalić aż dwa komputery, a wiemy, jaki mam stosunek do wysiłku fizycznego.

 

Tymczasem muszę zaprzestać nawet czytania forów, bo wszystko kojarzy mi się negatywnie i nawet taki niewinny post „Mam kilogram cytryn – co zrobić?” budzi we mnie bestię. Musiałam ugryźć się we wszystkie 10 palców, żeby tej pani nie napisać, żeby zrobiła z nimi taki numer, jak z piłeczkami pingpongowymi w „Priscilli, królowej pustyni”.

 

Fora sa piękne i pouczające, na przykład wczoraj dowiedziałam się, że sztuczne włosy do przedłużania bierze się z trupów!!!! TAK!!! Przedłużacie sobie włosy, śpicie na nich, przytulacie je, a po włosach chodzą sobie trupie roztocza!!!!!!

 

Napiłam się zimnej wody i przeszłam do postu faceta, który twierdzi, że zona na niego narzeka bez sensu. To znaczy, ona narzeka, że on wraca z pracy i siada przy komputerze, i ani jej nie pomoże, ani nie porozmawia, tylko siedzi przy komputerze i gra. A przecież on już osiem lat temu ja ostrzegł lojalnie, że w jego życiu ZAWSZE komputer będzie na pierwszym miejscu. ZAWSZE. I nic tego nie zmieni. I ona wtedy się zgodziła, a teraz chce, żeby on jej pomagał czy z nią rozmawiał. I kto w tym związku jest DZIWNY?… Hę?…

 

A później kliknęło mi się na wątek na forum „Ślub i wesele” zatytułowany „Czym zaskoczyć gości weselnych” (podpowiem: fajerwerki, fontanny czekoladowe, kwiaty w lodzie, rzeźby z masła, płonąca świnia i kulki do kąpieli to już są standardy). I nawet się wzruszyłam, bo przypomniało mi się, jak miałyśmy plan z Hanką, żebym wjechała na moje wesele w wielkim kieliszku szampana, otoczona drag queen śpiewającymi „Finally it happen to me”.

 

Opcjonalnie, wchodziła w grę wersja, że cichaczem porywamy nieletnich kuzynków mojego męża, po czym wracamy na wesele NIBY NIC, zabawa trwa, nikt się niczego nie domyśla, aż tu dopiero następnego dnia rano chłopcy wracają… Cali pokryci błotem, w podartych koszulkach koronkowych… Ze zwisającymi z nadgarstków i kostek u nóg resztkami sznurów, częściowo przegryzionymi… Nie mówią, są w głębokim szoku, niczego nie pamiętają, ściskają w rękach strzępki papieru z napisem „ogniu krocz ze mną” i mają na ciele dziwne obtarcia i zadrapania.

 

Mniej więcej tak bym widziała akcję „ZASKOCZYC GOŚCI WESELNYCH”.

 

A nie tam pokaz tańca towarzyskiego czy połykanie ognia. Pffff. Nie takie rzeczy szwagier połknie po dwóch flaszkach balsamu pomorskiego, wielkie mi zaskoczenie.

UDUŚ KURKI DELIKATNIE

 

Powitanie na belce z reklamami:

  

"Matka, Wódka, Córka: Córka wzięła się z seksu po pijaku. Uzależnienie nie wybiera.”

 

Wychodzi mi, że musiałabym być uwalona non stop przez ponad 9 miesięcy, żeby po pijaku spłodzić córkę, urodzić ją, gdzieś zgubić i niczego nie pamiętać. Chyba nawet ja bym nie dała rady natrąbić się aż tak.

 

(Zwłaszcza, że N. wydziela wino. Oblicza kalorie w kieliszku. Chyba napiszę książkę „Pod jednym dachem z proteinowym tyranem. Jak przemycać tłuszcz, węglowodany i alkohol w warunkach skrajnej prohibicji”).

 

Szczypawka znowu mi przyniosła dżdżownicę. Chce, żebym ją zabrała na ryby?…

 

OJCIEC, MATKA, DZIECI GARSTKA SZUKAJĄ POD STOŁEM NAPARSTKA


Żaba zostaje i nie ma na ten temat dyskusji. W pojedynkę stanowi bardzo miłą anomalię, w dodatku mogę jej powierzyć różne misje. Teraz np. pilnuje donic z lawendą. Ta żaba jest wyrazem mojej indywidualności i wiary w wolność jednostki. Moim krasnalem Amelii. Żaba stała się faktem (przeczytałam ostatnio, że fakty stają się faktami post factum; niesamowite. To znaczy, całkiem oczywiste, ale trzeba na to wpaść).
 

Co mnie natomiast wkurwia w ogrodzie, to roszczeniowa postawa niektórych roślin. Tych owocujących zwłaszcza. Maliny w zeszłym roku tak mnie zdenerwowały, że je wycięłam równo z ziemią. Odrosły zresztą. W tym roku pogrywa ze mną borowka amerykańska. Wychodzę sobie na taras z filiżanką herbaty, a ta szyderczo wytrzeszcza na mnie milion borówek i drwi: „Co, nie pozbierasz?… Mają zgnić, tak? To ja się namęczyłam, obrodziłam, a tobie się nie chce dupy ruszyć?… Czekaj, niech mąż zobaczy“. Więc zbieram jak ta idiotka, obłazi mnie robactwo, wsadzam ręce w pajęczyny, szlag mnie trafia, bo ja nawet nie lubię owoców, a można wszak było posadzić paprocie i nie schodzić z tarasu. Po prostu, same ręce się człowiekowi wyciągają po sekator.
 

Apropos przyroda – mrówki się znalazły! Wewnątrz ramy okna. Otworzyłam okno i znalazłam miliard mrówek wraz z jajami. Żłobek sobie urządziły, przyjemniaczki. Trochę mnie to gryzło, bo przecież nie zafunduję im holocaustu, a z drugiej strony… To moje okno, do jasnej cholery, i mogę na przykład sobie nie życzyć, żeby każdy z ulicy, komu przyjdzie fantazja, melinował się w okiennej ramie i znosił jaja. I tak się biedziłam, jak by tu zorganizować jakiś Korpus Pokoju i wyprowadzić mrówki, aż tu któregoś dnia w Trójce jakiś facet mowi, że mrówki się odpędza cynamonem. Zwykłym mielonym cynamonem. Nie zdychają od tego, tylko po prostu nie lubią i idą precz. Nasypałam cynamonu i następnego dnia nie było ani jednej mrowki. 
 

Nie rozumiem, dlaczego takich rzeczy nie uczą w podstawówce na biologii zamiast układu moczowego wypławka. Istnieje bowiem niewielka szansa, że kiedykolwiek w życiu będę musiała pomóc wypławkowi się wysikać, a taka mrówka to przecież chleb codzienny. 
 

Odkryłam natomiast, że mam zdrowy dystans do treści emitowanych przez telewizję, z dwoma wyjątkami. Pierwszym jest House, a ponieważ robię sobie ostatnio powtórkę, to odkrywam u siebie wszystkie objawy sarkoidozy, amyloidozy, tularemii i tocznia. Naraz.
 

Drugim wyjątkiem są reklamy szamponów. Za kilka miesięcy zabraknie mi miejsca na półce dookoła wanny. I niewykluczone, że włosów do eksperymentowania.
 

Co mówi na ten temat literatura fachowa?…

NA KŁOPOTY ZABA

 

Słuchajcie, co z wami jest? Napisałam wyraźnie, że okaleczyłam kobietę w 9 miesiącu ciąży I NIC! ANI SŁOWA na ten temat! Tylko, że faceci to penisy. No rzeczywiście, wielkie mi odkrycie. Dlaczego nikt mnie nie bierze na poważnie?… („Panie doktorze, nikt mnie nie bierze na poważnie” – „Hahahaha!… Następny proszę”).

 

„Autorka bloga przez 10 lat brutalnie mordowała dwudziestoletnie kochanki żonatych mężczyzn, następnie opisywała to ze szczegółami na ogólnodostępnym blogu, a jednak pozostała nieuchwytna. Jak to możliwe? – zastanawiają się wszyscy. Okazuje się, że nikt nie podejmował tematu morderstw, ponieważ jednocześnie pisała o ciekawszych rzeczach, na przykład, restauracjach w Madrycie, cellulitisie, przepisach na pizzę z tłuszczem lub braku porozumienia pomiędzy kobietami a mężczyznami”.

 

Pozostałe wnioski na dziś sa takie, że i tak wyląduje w psychiatryku, więc na pocieszenie kupiłam żabę.

   


Na razie mieszka pomiędzy drzewami, ale nie powiedziałam w jej kwestii ostatniego słowa.