Naprawdę nikogo i niczego nie lubię od połowy października do połowy kwietnia.
Jest ciemno, ohydnie i do dupy. Już nawet nie dupy z cellulitem, tylko wielkiej dupy z implantami przyczepionej do głupiej celebrytki. W dodatku mam gigantycznego siniaka pod lewym kolanem, właściwie to prawie drugie kolano, fioletowe i spuchnięte – nabytego w drodze wstania o trzeciej rano w czwartek, bo pańcio jechał w delegację.
Jeszcze tylko Netflix mnie trzyma przy zdrowiu psychicznym, jaki świetny serial znalazłam! Australijski, o prawniku – pijaku i hazardziście. W pierwszym odcinku nasz bohater broni klienta oskarżonego o morderstwo i kanibalizm (który nie jest mordercą, a kanibalizm w Australii jest okazuje się całkiem legalny) oraz przezywa prawdziwa miłość w burdelu. Legalnym burdelu, zarejestrowanym jako działalność gospodarcza i odprowadzającym składki. Cholerka – muszę jechać do Australii.
I jeszcze ten wiatr. Mam ochotę skoczyć z dachu albo kogoś pokroić na łazanki.