O LAJF KOŁCZU I NIEŚMIAŁEJ NADZIEI

Siedzę sobie któregoś popołudnia, nie wadząc nikomu, czekając na burzę czytam na Reddicie o niewyjaśnionych zniknięciach i nierozwiązanych zbrodniach, aż tu nagle KTOŚ ZAPUKAŁ DO OKNA za moimi plecami. Matko jedyna, jak wrzasnęłam! Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam o milimetry, MILIMETRY od zawału.

I zupełnie niczego nie zmienia fakt, że był to N., który akurat sprzątał taras. I TAK PRAWIE MIAŁAM ZAWAŁ. 

A w ogóle to miałam napisać o tym, jak Zebra znalazła lajf kołcza, ale oczywiście zapomniałam, bo mam ostatnio dziury we łbie większe niż ementaler. Nie wiem, czy to skleroza osobnicza, czy postcovidowe, czy po szczepionce (oprogramowanie mi się nie apgrejdowało, chyba w mojej dawce nie było tego obiecanego chipa! A już miałam nadzieję, że będę się łączyć z GPS-em i zacznę mieć orientację w terenie, a tu dupa!). No ale dobra, póki pamiętam, bo znowu zaraz się zgubię we wstępie i nie dobrnę do meritum.

No więc Zebra ma sąsiada takiego jednego, sól tej ziemi powiedziałabym z opisu, któremu życie upływa na wycieczkach do sklepu cztery razy dziennie, za każdym razem po piwo. Kilka piw, bo nie przesadzajmy, żeby taki kawał iść po jedną butelkę (czy tam puszkę). W zasadzie to on wrósł w krajobraz jak taki lokalny zegar słoneczny, typu „O,  idzie trzeci raz, znaczy muszę psom sypnąć i wodę na makaron wstawić”. Takie klimaty.

No i któregoś dnia Zebra wyjeżdża w okolicach siódmej rano do roboty, wysiada zamknąć bramę i akurat idzie sąsiad z pierwszą tego dnia dostawą. I mówi dzień dobry, no to Zebra odpowiada tym samym.

– Co, do roboty?

– Ano do roboty.

Na co sąsiad pobrzękując reklamówką:

– A TO NIE LEPIEJ ODPOCZĄĆ?…

Jak mi o tym opowiadała, to mówi – i tu aż się zamyśliłam. Bo jadę kilkaset kilometrów w jedną stronę, parę godzin spotkania, wracam, będę w nocy. I tak prawie codziennie. A tu proszę, jaka piękna recepta na bezproblemowe życie – nie lepiej odpocząć? PEWNIE, ŻE LEPIEJ – leżeć od rana na tarasie, żłopać piwo i bekać. Dlaczego człowiek taki głupi jest i SAM na to nie wpadnie? – więc trzasnęła bramą i wróciła do domu, położyła się na tarasie z piwem i bekała cały dzień.

To znaczy nie, oczywiście że nie. Wsiadła samochodu i zrobiła te kilkaset kilometrów. Ale stwierdziła, że chyba sąsiada mianuje swoim lajf kołczem, bo niezwykle jej swoją filozofią życiową zaimponował. 

No i przyszły burze i trochę się ochłodziło, u nas na szczęście bez zniszczeń, ale nie wszędzie było tak różowo, z tego co widziałam. Ech.

Jest pierwszy odcinek nowego sezonu „Good Fight” – DZIWNY. No ale powiedzmy sobie szczerze – czasy też były dziwne i trudno byłoby niektóre tematy tak po prostu zignorować albo przemilczeć. No nie wiem. Czy to znaczy, że nie będzie Marissy? Nie zgadzam się, żeby nie było Marissy. I za mało Diane (Diane czekająca na wyniki wyborów mnie znokautowała).

W Hiszpanii znieśli maseczki na zewnątrz. Zakiełkowała mi nadzieja na, odpukać, wizytę w tapas barze. Stęskniłam się, że o matko. 

O CZERWCU I WODNYCH KOSZMARACH

Jest absolutnie zachwycająco i większość czasu spędzam na tarasie – żyję słońcem, herbatą i fasolką szparagową (i krakersami, cholera jasna).

Szczypawka dostała matę chłodzącą i to jest przedziwny wynalazek – chodziłam po niej na bosaka i wrażenie jest, jakby się deptało po lekko mulistym brzegu jeziora, w zimnej wodzie. Chociaż mój mąż twierdzi, że ja NIE MAM POJĘCIA o wodzie w jeziorze, bo nie wchodzę – nieprawda, na sam brzeg wchodzę (co prawda tylko jak jest czysto, czyli b. rzadko).

A właśnie, jeśli chodzi o wodę. W naszej okolicy otworzyli ten potworny aquapark Suntago i ostatnio N. gadał z kolegami z Czech, że oni chcą przyjechać na parę dni i tam pomoczyć tyłki. I że trzeba rezerwować bilety i w ogóle czy jest dużo ludzi. No niestety, nie będę w stanie służyć radą, mimo że to rzut kamieniem od nas – ponieważ TAK WYOBRAŻAM SOBIE PIEKŁO. Gdyby do takich miejsc wsadzali za morderstwo – to nigdy, przenigdy nikogo bym nie zabiła (a tak to się jeszcze zastanawiam). Lepiej się czuję oglądając horrory, niż zdjęcia stamtąd (a jeszcze pewnie tam z głośników leci jakaś wesoła rozrywkowa muzyczka). No nie, po dziesięciu minutach albo bym wpadła w głęboką katatonię, albo wrzeszczała i rzucała w ludzi odchodami – zresztą nie trzeba rzucać, jestem zupełnie spokojna, że tam całkiem spora porcja sobie pływa.

Ponadto w mijającym tygodniu:

1) Wleciała nam do chałupy pleszka i złapałam ją GOŁYMI RĘCAMI (mój mąż: JAK ty to zrobiłaś? – no cóż, z wyglądu jestem taka niewinna, że małe ptaszki się mnie nie boją. Mwaaahahahaha.)

oraz

2) Rozdeptałam ślimaka i jest mi z tym bardzo źle. Koszmarnie.

O NIECHCIEJU, KRAKERSACH I MĘTACH

Przyznam, że poczułam się miło połechtana przypuszczeniem, że to JA mogłam strzelać. I nawet nie dlatego, że to wymaga aktywności fizycznej – a ja z aktywności fizycznej ostatnio to zamiotłam schody (już się nie dało dłużej udawać, że nie widać kurzu, który turlał się jak te kolczaste rośliny na prerii na westernach). Ale ta strzelanina była o drugiej w nocy! Podczas gdy my chadzamy spać najpóźniej o 21.30, gdyż pies tak sobie życzy i o tej godzinie udaje się na spoczynek. No nie, ja po ciemku niezbyt dobrze widzę, jakbym miała strzelać, to przy świetle dziennym. Ale i tak dziękuję za to sympatyczne posądzenie. I oczywiście – stay tuned. 

Zmywarka nie domyła misek, a pralka trzy razy z rzędu nie odwirowała prania, ale wybaczam im, bo mi też się nic nie chce robić. 

Z pozytywnych informacji mam taką, że odbiła pnąca róża, którą spisaliśmy na straty, bo wyglądało na to że nie przeżyła zimy. Owszem, gałązki uschły, ale wypuściła nowe od korzenia i ma już pączki i zaraz będzie kwitła – a jest piękna, ma białe pełne kwiaty jak piwonie, i nie mamy pojęcia, gdzie była kupiona ani co to za odmiana, żeby w razie czego posadzić nową. 

Bardzo fajny serial znalazłam, taki w klimacie „Killing Eve” – „Stewardesa” się nazywa i gra Penny z „Big Bang Theory”. Z odcinka na odcinek rośnie mój podziw dla bohaterki, która codziennie wychodzi na imprezy i pije wódkę, i prawie nie śpi, i następnego dnia jest na nogach i wplątuje się w kolejne dziwne sytuacje. Ja też bym tak chciała! A nie, że następnego dnia jestem wymiętoszona po dwóch kieliszkach różowego wina (i to bez imprezy), we łbie mi szumi i najbardziej szalona rzecz jaką jestem w stanie zrobić to wysłać maila do księgowości i nie pomylić się.

I kupiłam sobie jakiś suplement na odchudzanie, bardzo zdrowy, bo z roślin (chociaż cykuta czy belladonna też jest z roślin, tak tylko przypominam niezobowiązująco) i w ogóle nie chudnę, skandal zupełny. Bo przecież nic z tym wspólnego nie mają krakersy, pożerane całymi paczkami – z dziesięć lat nie jadłam krakersów, kupiliśmy na imprezę i wpadłam w ciąg. Dlaczego, dlaczego nie można się uzależnić od marchewki w plasterkach? Warzywa są miłe i kochane, ale gdzie im tam do krakersów.

Burza ma być po południu, a fejsbuk od trzech dni atakuje mnie artykułami na temat mętów ciała szklistego. I co ja mam o tym myśleć?…

O POGODZIE I PROMOCJI REGIONU

No NARESZCIE. Nareszcie wyciągnęłam letnie kiecki i siedzimy ze Szczypawką na tarasie i chłoniemy witaminę D (przy czym ja co pięć minut muszę przesuwać jej leżak, żeby miała głowę w cieniu, bo Ziemia się obraca). Ptaszki śpiewają, miniaturowe goździki pachną (naprawdę się zdziwiłam, że goździki tak pachną! Te duże kwiaciarniane chyba nie mają takiego pięknego zapachu), natomiast sąsiad…

Natomiast sąsiad w niedzielę o szesnastej trzydzieści zabiera się za piłowanie płytek albo betonowej kostki, w każdym razie jazgot nieziemski plus pył. No cóż. I tak oglądam „Pohamuj entuzjazm” z napisami, więc nie przesadzajmy (uwielbiam ten serial, oglądam na zmianę z „Veep” – „-Senator już umarł? – Jeszcze nie, leży w szpitalu i wystają z niego te wszystkie rurki, wygląda jak dudy”).

A w ogóle to zjadłam prawdopodobnie przerośnięte szparagi. Zielone szparagi chyba nie powinny być takie GRUBE – białe owszem, ale zielone? Zawsze kupowaliśmy w pęczkach cienkie i wiotkie, a te niby kruche, niby nie zwiędnięte, ale jakoś mnie nie porwały smakiem. Zdecydowanie lepiej wypadły młode ziemniaczki, które ZAWSZE są pyszne i ZAWSZE można na nie liczyć. Żeby zepsuć ziemniaka w jakiejkolwiek postaci, to trzeba się nieźle napracować, a jednak niektórym knajpom się to udaje (żeby w kraju ziemniaka podawać frytki albo opiekane ziemniaczki z mrożonki, to naprawdę, naprawdę…).

A w Żyrardowie w długi weekend już dwa razy była strzelanina; coś mi się kojarzy, że w tej samej okolicy jakieś dziesięć lat temu obcięli jednemu panu rękę. Znaczy nie całą, tylko dłoń. Najgorsze, że czasem bywamy tam w piekarni i teraz nie wiem, czy nie powinnam zamiast w zwiewne sukienki boho zainwestować w kevlarowe kamizelki. I bądź tu człowieku dumny ze swojej małej ojczyzny.