Chodzę ostatnio taka naelektryzowana z wkurwienia (na PIS, choć może znalazłyby się jeszcze inne powody, ale głównie te żłoby i kołtuny z PIS oczywiście), że popsułam w gospodarstwie domowym czajnik elektryczny i lampkę nocną na dotyk. Lampki mi strasznie szkoda, chociaż N. je przerabia na zwykły włącznik (mieliśmy kilka i psuły się sukcesywnie, ta była ostatnia), ale to już nie takie wygodne. W nocy czy nad ranem wystarczało pacnąć, a teraz trzeba macać po kablu. Ale nie wyrzucę ładnego mosiężnego grzybka przecież.
Wiem, wiem – powinnam nosić uziemienie; obwiązać się drutem w pasie i ciągnąć koniec za sobą, jeśli jestem emocjonalnie przywiązana do drobnego AGD. A może lepiej łańcuchem. Żeby grzechotał złowieszczo. Tak, łańcuch to dobry pomysł.
Natomiast w ramach jedzenia dla duszy obejrzałam kilka odcinków z pierwszych sezonów ER. Alicia Florrick w pielęgniarskim wdzianku, jak zwykle szlachetna, sprawiedliwa i obowiązkowa (no i seksowna, oczywiście – ale tak dyskretnie, na marginesie albo wręcz w przypisach). George Clooney właściwie gra samego siebie, czyli głównie pije alkohol i śpi z kobietami na pęczki, dla potrzeb fabuły wcielając się w empatycznego pediatrę. Wspaniałe lata dziewięćdziesiąte, kiedy wszyscy nosili bardzo dziwne ciuchy, za to nikt nie był ostrzyknięty botoksem i wypełniaczami ani nie miał wytatuowanych brwi i ludzie byli po prostu ładni. A jak Clooney w lakierkach i smokingu brodził do pasa w zimnej wodzie, bo ratował chłopca od utonięcia, to o mało nie obcięłam sobie palca, krojąc cebulę. Muszę znaleźć ten odcinek, w którym Mark Greene wyciągał karalucha z ucha bezdomnemu. Nie ma już dziś takich seriali, nie ma. „Szpital Amsterdam” to jest jakieś nieporozumienie, a nie serial medyczny.
Mangusta gubi zęby i przynosi mi na wymianę albo wrzuca do kapci. Chyba uważa, że jestem taką psią Wróżką Zębuszką i dostanie w zamian coś fajnego do żucia (i dostaje, chociaż najbardziej by chciała pańciowego crocsa albo – excuse le mot – ptasie gówno z ogródka).
Oraz od dwóch dni mamy zagadnienie – u sąsiada za płotem leży fioletowa piłka. Bardzo blisko, ale PO DRUGIEJ STRONIE. Od dwóch dni Mangusta przystaje w tym miejscu, wpatruje się w piłkę i trzęsie się z pożądania. Muszę z nią przeprowadzić poważną rozmowę na temat prawa własności – była gdzieś taka książka „Jak rozmawiać ze swoim psem o kapitalizmie”. A może chodziło o homoseksualizm?… To drugie nam się chwilowo nie przyda, chociaż kto wie. Jamniki są z natury ciekawe, otwarte i wszechstronne. Dziś na przykład zebrało się jej na studiowanie fizyki, a konkretnie elektryczności (próbuje spożyć zasilacz do komputera).
O proszę – i wyszła klamra kompozycyjna: na początku elektryczność i na końcu też.