O KATARZE I STATYSTYCE

Na wakacjach byliśmy. Wróciliśmy – już tradycyjnie – z katarem do pasa i bolącymi gardłami, ponieważ czasami ludzie przesadzają i to jest właśnie ten przypadek. Na Lanzarote temperatura dochodziła do 28 stopni, w słońcu 30, a w sklepach było na moje oko SIEDEMNAŚCIE, a w alejkach z chłodniami to nie wiem, czy nie dziesięć. No żaden organizm tego nie wytrzyma. Pewnie, mogliśmy nie łazić po sklepach, tylko siedzieć na plaży albo na kamieniach i napawać się krajobrazem (a jest czym), ale N. uwielbia buszować po supermercados, ja zresztą też, no i tak to się kończy. W kawiarniach niektórych też przesadzają z klimatyzacją. Powinien być jakiś bezpiecznik, żeby nie można było nastawić różnicy temperatur większej niż nie wiem, pięć stopni? Planeta by odetchnęła i moje gardło też. 

Lanzarote oczywiście piękna, poprzednio byliśmy tam trzynaście lat temu i zmieniło się bardzo dużo, trochę na lepsze (drogi, przybyło dobrych knajp), trochę na gorsze (deweloperka bez umiaru w niektórych miejscach, przybyło beznadziejnych knajp, zdrożały bilety do miejscowych atrakcji, ale to akurat rozumiem). Tydzień z wulkanami i winnicami w pięknych krajobrazach, bardzo było miło (wina trochę za dużo, jak to zwykle w takich przypadkach bywa).

NATOMIAST.

Na lotniskach w obie strony wycierali mnie papierem na bramkach bezpieczeństwa. To się zaczyna robić BARDZO DZIWNE. Podobno bramki typują do takiej kontroli statystycznie, a raczej co któregoś pasażera, tak czytałam. Tylko dlaczego ciągle wypada NA MNIE? Pamiętam, że podczas poprzednich co najmniej dwóch wyjazdów szorowali mnie tym papierkiem co najmniej w jedną stronę. O co chodzi?

N. oczywiście uważa, że totalnie wyglądam na szefową międzynarodowego mega kartelu narkotykowego (no dobrze, ale szefowie rzadko pakują towar w małe torebeczki i raczej nie mają śladów na rękach). Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego statystyka się na mnie uparła, co to znaczy i jakie będzie miało konsekwencje w przyszłości. Jest to bardzo zagadkowe i na razie trochę mnie bawi, a trochę nie dowierzam, przewracam oczami i wyciągam łapy, żeby mnie pomacali tym papierkiem, no bo jakie mam wyjście? Ale martwię się, że za którymś razem dostanę ataku śmiechu albo załamania nerwowego i dopiero będzie bal na samym środku lotniska.

Nie wiem, co robić, drogie Bravo. Czy to klątwa, czy coś emituję?

Mangusta najpierw przywitała nas entuzjastycznie, a później obraziła się na mniej, jak jej umyłam tyłek. No – zdarza się. 

I przeczytałam „Pełnię miłości” Sigrid Nunez i niniejszym zaraz zamawiam jej inne książki. Bardzo mi leży. 

Patrzę po powrocie, co tu w kraju ciekawego – ano Patrycja Kazadi miała tete a tete ze szczurem. Masz ci los. 

Ale za taką morderczą klimatyzację bym ukręcała łeb. To powinno być nielegalne.

O TYM, ŻE WPADŁAM W JESIENNĄ CZARNĄ DZIURĘ

No i z dnia na dzień zrobiło się zimno, opadły prawie wszystkie koleusy i pranie przestało schnąć. A N., że on jeszcze nie włączy ogrzewania, bo nie jest tak źle. Noooo, musiałam mu zagrozić pozwem do Strasburga (chociaż muszę przyznać, że trochę straciłam zaufanie do Strasburga, bo z jednej strony prawa człowieka, ho ho, a z drugiej – pasztet strasburski to ten z wątróbek zamęczonych gęsi, więc prawa prawami, a etyka swoją drogą). Chociaż ostatnio wszyscy wszystkich pozywają do Strasburga albo się odgrażają pozwem, więc kolejka musi być jak stont do Zakopanego. Czytałam, że nawet ślimak ma zamiar pozwać Polskę za niedopełnienie transakcji otrzymania sera w zamian za pokazanie rogów. Zanim bym się dopchała przed oblicze, to pranie dawno by mi zgniło.

Na szczęście włączył i pranie wyschło, bo już było na ostrzu noża. 

Ja nie wiem, jak można jesień lubić. No owszem, kocyki, ale wstawanie po ciemku, o piątej po południu też już ciemno, żaden, ale to ŻADEN kocyk tego nie zrekompensuje. A liście z drzew na chodnikach, które po deszczu się zamieniają w taką gnijącą maź? Nie no, ohyda po prostu. Taka jestem bez życia, że sprawdzałam pulsoksymetrem, czy w ogóle zachodzą we mnie jakieś procesy wewnętrzne (choć wiem z literatury, że jeśli nie, to dość szybko zaczęłabym śmierdzieć).

Żeby mnie trochę rozruszać, N. każe mi oglądać koreańskie kulinarne show. Nie powiem, fajne, trochę abstrakcyjne nawet (główny składnik dania – suszone liście rzodkwi, wyglądało jak coś, z czego ja bym zrobiła ewentualnie wycieraczkę przed drzwi, a nie zupę czy klopsiki). Na własne potrzeby odkryłam natomiast serial „Lepsze życie”, który podoba mi się nie wiem dlaczego. Główna bohaterką jest aktorką w Hollywood, wychowującą trzy córki, a więc moim absolutnym przeciwieństwem, a jednak jakoś mnie do niej ciągnie. Na dodatek jej mamę gra ciocia Una z „Bridget Jones” (ma demencję i chodzi w kapeluszach i czasem bez bielizny). 

Mangusta chyba też jest trochę załamana panci kondycją fizyczną, a raczej jej całkowitym brakiem, bo wrzuca piłki pod kanapę jak maniaczka, więc chcąc nie chcąc ćwiczę skłony, czołganie oraz ciągnięcie i popychanie ciężkich przedmiotów. Słodka kruszynka, tak się o mnie troszczy. W ogóle jej nie przeszkadzają moje wrzaski, że jak się nie uspokoi, to ją wypcham i postawię na pianinie.

O TYM, ŻE JESZCZE NIE DOTARŁO

Bardzo dziękuję za wszystkie dobre słowa. Na razie jestem jak znieczulony ząb – wiadomo, że jak znieczulenie zejdzie, to będzie bolało, ale teraz jestem zdrętwiała i w akwarium. Natomiast w myśl ustawy zostałam niniejszym sierotą zupełną (naprawdę, co za ludzie bez serca, polotu i wyobraźni te ustawy piszą, mogli to jakoś ładniej ująć, delikatniej, no jak to brzmi – sierota zupełna). Z tym, że starą – takimi starymi sierotami już nikt się nie przejmuje, a na pewno nie ustawa. 

W dodatku przyszła jesień, jakby było za mało powodów do martwienia się. Cały trawnik mamy w grzybach, z czego sporo jadalnych, zajączki i koźlaki, ale N. ich nie zbiera, no bo są NASZE. A jak tu zjeść swojego? No chyba, że je Mangusta przewróci, wtedy tak – zabiera do suszenia. 

A wczoraj wieczorem jesień nam wparowała do domu pod postacią galopującego pająka kątnika. I nie przesadzam z tym galopem – gnał, aż mu włosy na nogach powiewały! A ja się darłam, że aż dziw, że szklanki nie popękały – chociaż są głównie z IKEA, one rzadko pękają. Naprawdę bardzo traumatyczne, chociaż w sumie NORMALNE o tej porze roku, ale jak te chude z długimi nogami jakoś jestem w stanie znieść, to do kątników nie przyzwyczaję się NIGDY. 

Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas drugi raz kwitną kasztany (czyli idzie koniec świata). A pod drzewami leży pełno pięknych, brązowych, błyszczących kasztanków, których ta dzisiejsza zdziczała młodzież NIE ZBIERA w ogóle. I ludzie po nich depczą! Za MOICH czasów upolować ładnego kasztana to trzeba się było dobrze naszukać i mieć szczęście albo strącać z drzewa. Skandal i upadek obyczajów po prostu galopujący, żeby kasztany niepozbierane sobie leżały w biały dzień na chodnikach. 

Ponieważ nie bardzo przyswajam zbyt skomplikowane treści, to zupełnie się ucieszyłam, odnalazłszy na Netflixie serial medyczny „Rezydenci” z tym małym z „Żony idealnej”. Jest mało wymagający, ale jednak lepszy od Amsterdamu, ale nie wiem, dlaczego kiedyś potrafili robić zapierające dech seriale medyczne, a teraz taka bryndza w tym temacie. A z książek to zasadziłam się na powieść Sigrid Nunez, na podstawie której Almodovar nakręcił najnowszy film – na razie tylko przekartkowałam, ale bardzo podoba mi się jej styl. Trochę jak Elizabeth Strout, którą uwielbiam. 

Podsumowując – mam kolejny powód, żeby nie lubić jesieni.

O WCHODZENIU POD KANAPĘ

Jak to mówią – when life give you gators, make gatorade.

Właśnie życie mi dało aligatora – mój tata zmarł. Próbowałam temu zapobiec, bo przecież nie mam czarnych spodni, same dżinsy i kolorowe. A bez czarnych spodni pogrzeb się nie odbędzie.

Ale musiałam te spodnie kupić, a przy okazji koszulę z nadrukiem i haftem wiersza Miłosza o psach. Piękny wiersz i piękna koszula.

Jeszcze miałam nadzieję, że to wszystko mi się przyśniło, bo okropnie źle spałam, ale na stole zastałam leżący akt zgonu, zupełnie materialny i namacalny. 

Rozdwoiła mi się rzeczywistość, w jednej chodzę na spacer z Mangustą i płacę rachunki, a w drugiej wybieram jakie kwiaty do wieńca. Nie miałam w planach wieńca.

Stres mi wszedł w bark i nie mogę ruszać głową w prawo. N. mówi, żebym się rozluźniła, co jakby nie wchodzi w rachubę chwilowo. 

Najchętniej weszłabym pod kanapę, żeby to przeczekać, ale niestety się nie zmieszczę.

O RZUCANIU SEREM I POWODZI

Nie widziałam wcześniej tego rzucania serem – jestem pod wrażeniem! Muszę tylko dopracować szczegóły, związane z noszeniem w torebce (torbiszczu raczej, ostatnio ledwo zarzuciłam sobie na ramię torbę do pracy i sama jestem ciekawa, co ja tam mam, no owszem, jakieś kilkadziesiąt długopisów, ale na Teutatesa, przecież długopisy tyle nie ważą – a nawet nie wożę laptopa!) sera w plasterkach. Najłatwiejszy do spakowania byłby ten, co ma każdy plasterek osobno pakowany w folię, ale nie kupuję go ze względów ideologicznych oraz wyłuskanie tego plastra tyle trwa, że odpada element zaskoczenia. Obiekt oszczekiwany już dawno by sobie poszedł. Niemniej jednak – ser przemawia do mnie o wiele bardziej, niż np. taka obroża elektryczna. Tylko na jakiej zasadzie on działa i czy po trzech plastrach szczekający potwór się nie przyzwyczai?

Udało mi się obejrzeć „Parę idealną”, bo ja ciągle Nicolę Kidman lubię i jej kibicuję. I ucieszyłam się, bo w zwiastunie wyglądało na to, że trochę jej zszedł botoksowy paraliż i zaczęła jakby lekko mieć z powrotem mimikę twarzy, bo w „Kłamstewkach” żadnej mimiki nie wykazywała (ona jest taka piękna, a bez tego świństwa byłaby pięć razy piękniejsza, po co to sobie robi?). No i wszystko ładnie, pięknie, a serial bez wyrazu, jak pepsi cola bez bąbelków. Intryga mdła, zakończenie mdłe, a wielka miłość do końca życia okazała się taka wielka, że córka Bono wróciła do zoo czesać pingwiny. W sumie najbardziej mi zapadła w pamięć sukienka Nicole, bo się czaiłam na podobną (ale w końcu nie kupiłam) i Gosia z pierogami. Natomiast nie wiem, po co była potrzebna postać grana przez Isabelle Adjani (która wygląda jak Alexis z Dynastii). 

A do „Anatomii upadku” chyba wrócę i obejrzę jeszcze raz, bo w dni parzyste budzę się z przekonaniem, że na pewno zabiła, a w nieparzyste – że to niemożliwe i po co w zasadzie miałaby. A jeszcze znam opinie, że zabił syn, a pies mu pomógł. No naprawdę, doceniam otwarte zakończenia, ale cholery można dostać.

Ostatnie dni mnie trochę rozdeptały; jak człowiek dostaje w łeb prawdziwym problemem, to zaczyna tęsknić do czasów, kiedy mógł się przejmować głupotami. 

A teraz jeszcze straszą powodzią w weekend. 

PS. Jeszcze a propos rzucania serem w szczekającego psa – N. polował na szerszenie wiosłem. Więc chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że niekonwencjonalne metody runs in the family.

O KROWIE I ŚLIWCE KRÓLA

Na forum mieszkańców miejscowości z okolicy, w której mieszkam, pojawiło się ogłoszenie – zaginęła krowa szkocka. Ta ruda, długowłosa; opuściła swoje miejsce zamieszkania i udała się w niewiadomym kierunku, opiekunowie bardzo proszą o kontakt, jakby ktoś się na nią nadział. Po czym dostaję wiadomości od moich koleżanek – „Anka! UKRADŁAŚ KROWĘ, przyznaj się!”.

No więc otóż… nie, nie ukradłam – tym razem TO NIE JA. Mimo, że jestem zakochana w szkockich krowach od… o matko, wychodzi mi, że w zeszłym wieku się w nich zakochałam, jak byłam w Szkocji. I mówię o tym ludziom, bo w sumie nie ma się czego wstydzić, miłość niejedno ma imię, jamniki się pomieszczą w sercu ze szkockimi krowami. Ale jednocześnie jako wzorowy obywatel nie dopuściłabym się kradzieży niczego, taka jestem mało operatywna od maleńkości. Więc – nie, krowy nie rąbnęłam, ale GDYBY sama przyszła i poprosiła o azyl – to otwieram bramę i sprawę w sądzie (a znając terminy w polskich sądach, zanim mi nakażą oddanie krowy, to już dawno będzie moja przez zasiedzenie) (czy krowy siadają?…).

Z internetowych objawień to przeczytałam artykuł o tym, jaki król Karol od dzieciństwa jest wymagający i ogólnie high maintenance. Jak czytałam o tych jego przyzwyczajeniach (jak ma gdzieś pojechać i nocować, to wysyła meble, pościel i nie jestem pewna, czy nie, ekhem, sanitariat) i ręce załamuję, co ta Camilla w nim widziała, bo wygląda kobita na ogarniętą. Ale najdziwniejsze, co przeczytałam, to że na śniadanie codziennie życzy sobie dostawać dwie śliwki, z czego zjada jedną. No i dobra – w sumie jedna śliwka więcej nie przyczyni się zbytnio do katastrofy klimatycznej, w dodatku można te śliwki mu dawać rotacyjnie – ta co wróciła w poniedziałek idzie w zestawie wtorkowym i tak dalej, aż ją w końcu zje (albo zgnije). No chyba, że je jakoś oznacza i robi awanturę, jak mu dwa razy podadzą tę samą śliwkę – w końcu historia zna przypadki nerwowych królów Anglii, co to lubili dekoracje z ludzkich łbów nadzianych na tyczki. W ogóle pytanie moje brzmi – czy maca obie śliwki, zanim wybierze jedną? Bo jeśli tak, to chyba nikt tej drugiej później nie zje. A może ja jestem niedoinformowana i jest gigantyczny rynek zbytu na Śliwkę Osobiście Macaną Przez Króla Wielkiej Brytanii? I trzeba czekać latami w kolejce na liście, jak na torebkę Birkin, a ceny idą w tysiące funtów za gram. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, jakie są losy drugiej śliwki, i trochę mnie to wkurza. 

Ponadto byłam z koleżankami w pizzerii (a póżniej mój mąż wykonał awanturę, no bo JA IDĘ A PIES MNIE SZUKA I SZCZEKA, wiadomo) i jedna koleżanka miała okulary korekcyjne, ale przeciwsłoneczne. Wspaniale to wyglądało, kiedy je zakładała żeby coś dokładniej obejrzeć, typu deser w witrynie, bo był już wieczór, a ona wyglądała jak szefowa mafii. A i tak powiedziała, że na radzie pedagogicznej było fajniej, jak siedziała w tych okularach, żeby widzieć prezentację (no – nie wątpię). Zapytana, dlaczego nie nosi normalnych okularów przezroczystych, stwierdziła „Ale ja nie potrzebuję wszystkiego widzieć AŻ TAK” – i bardzo się ucieszyłam, że ktoś jeszcze tak ma! Bo ja też wolę mieć za słabe szkła kontaktowe, jak widzę świat zbyt wyraźnie, to on mi się przestaje podobać i w ogóle głowa mnie boli. 

Na liście spraw do załatwienia coraz pilniejsze robi się oduczenie Mangusty darcia się na ludzi w miejscach publicznych. Bo dostaje ataków szału, a ja nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić – drzeć się na nią? Brać na ręce? Zarzucać kocyk na łeb? No chyba czeka nas wizyta u behawiorysty (albo pobyt w poprawczaku).

No i nadal nie upiekłam drożdżówki, a tu już wrzesień, matko jedyna.

O ZDARZENIACH WETERYNARYJNYCH

Przeżyłam ten tydzień i jestem bardzo zadowolona, że już minął. Tak jak mi żal każdego letniego dnia, to miniony tydzień w ogóle niech mi się na oczy nie pokazuje.

Wszyscy kojarzą ulewę w zeszły poniedziałek, co to sparaliżowała pół kraju, utopiła majątki zgromadzone w piwnicach, a zamiast S8 w Warszawie zrobil się wodny tunel z rekinami? No więc w samym środeczku tej ulewy jechaliśmy z Mangustą na sterylizację. Na trzynastą. O dwunastej czterdzieści pięć wycieraczki nie nadążały wycierać deszczu, a na ulicach woda była do pół łydki. Spóźniliśmy się i zaparkowaliśmy w niedozwolonym miejscu, ale DOTARLIŚMY. I operacja się odbyła.

Noc i następny dzień mam wyjęte z życiorysu, zwłaszcza noc, bo mała się kręciła i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Wynosiliśmy na siusiu, dawałam jej pić, tabletkę przeciwbólową, ale ciągle się kręciła. Po drugiej w nocy mnie olśniło i zaordynowałam miskę chrupek – bo przecież ona nie jadła prawie dobę. Miskę? Wciągnęła trzy miski, padła na poduszkę i w końcu zasnęła, a my z nią.

Od środy paraduje zasznurowana jak szynka rzemieślnicza w ubranku z szarej dresówki, rozmiar 3 (to dla kogo są rozmiary 1 i 2 – dla świnek morskich?) i próbujemy jej nie pozwolić na chodzenie po schodach albo bieganie za gołębiem. Przy każdej okazji włazi pod samochód i próbuje rozwiązać tasiemki na grzbiecie o podwozie. Kilka razy już jej się udało. Skreślam dni do zdjęcia szwów i wtedy się upiję albo coś. 

Natomiast oczywiście nie obyło się bez dodatkowej przygody, bo mamy szerszenie na krzaku bzu. Przylatują żreć korę; N. zawiesił pułapki z piwem, ale nie są zainteresowane i na razie złapała się jedna mucha – pijaczka. No więc te bydlaki krążą, obgryzają korę, a od czasu do czasu się tłuką między sobą i zagryzają jednego kolegę (lub koleżankę, nie wiem, jak się sprawdza płeć) i taki znokautowany szerszeń leży później w trawie i przebiera łapami, dopóki nie narobię wrzasku i N. go nie zutylizuje. I oczywiście Mangusta na takiego szerszenia w trawie WLAZŁA. Był pisk, chowanie się po kątach i lizanie łapy, więc oczywiście – na sygnale do weterynarza. Okazało się, że co najwyżej ją ugryzł pyskiem, nie użądlił („To by spuchło w ułamku sekundy, od razu by pani zauważyła”), ale syropek antyhistaminowy był grany i tak. Wspominałam już, że od razu po zdjęciu szwów mam zamiar się upić w trupa?…

(Właśnie spruła dupę żyrafie, muszę iść po igłę z nitką.)

„Świątynie rozrywki” Kate Atkinson – świetne, ale zaczajam się na Jacksona Brodie; na razie znalazłam, ale „oprawa twarda wypełniona gąbką”. No nie, poszukam miękkiej jednak.

Obejrzałam „Anatomię upadku” i to jest film, o którym bardzo, ale to bardzo bym chciała podyskutować, bo ma tak zwane otwarte zakończenie i nie wiadomo, zabiła czy nie. Od dawna takiego filmu nie widziałam, obecnie większość po człowieku spływa i po obejrzeniu się mówi „No, fajny”, albo „Beznadziejny, straciłam dwie godziny z życia” i następnego dnia się pamięta najwyżej tytuł. 

Natomiast jakby komuś brakowało serotoniny, to absolutnie polecam „Klarę”. Niby serial, ale ogląda się na jednym wdechu. Włączyłam jak było mi smutno i martwiłam się o małą i za dziesięć minut śmiałam się tak potwornie, że nie mogłam zaczerpnąć oddechu. Pierwszy odcinek po prostu NOKAUTUJE. 

Wobec powyższego idę zszywać żyrafę i życzę miłego tygodnia.

O ŻABKACH I PORAŻKACH DEMOKRACJI

„Mandarynka: segmenty w syropie” jest napisane na puszce. A ja, jak długo żyję na świecie, a żyję już tak długo, że zaczyna mnie to przerażać (w liczbach, bo w ogóle tego NIE CZUJĘ), to nie miałam pojęcia, że mandarynka się składa z segmentów. Dżdżownica owszem, ale mandarynka? Z cząsteczek, powiedziałabym. Może to jakaś genetycznie modyfikowana mandarynka w kształcie dżdżownicy. Albo dżdżownica o smaku mandarynki. W dzisiejszych czasach nic nie jest wykluczone. Na fejsie ostatnio wyświetla mi się na przykład arbuz a la tuńczyk, czyli wegański tuńczyk z arbuza. Trzeba go zamarynować w sosie sojowym z pastą miso, wodorostami i czymśtam i upiec i podobno tuńczyk jak malowany. Zaskakująco rybi w smaku, jak piszą w komentarzach. Hm.

Byłam w Action – człowiek wchodzi pełen nadziei i z otwartym sercem i ramionami, a tu DEKORACJE NA HALLOWEEN. Jak zobaczyłam te duchy, dynie i kapelusze czarownicy, to wszystko mi się zapadło do wewnątrz i straciłam wiatr w żaglach. I nic fajnego mi się do łapy nie przykleiło i wyszłam z żelem do WC i mleczkiem do czyszczenia, zamiast z całym koszykiem zdobyczy i odkryć. Muszą mnie wkurwiać tym widmem jesieni, no MUSZĄ po prostu.

Na Onecie uroczy kawałek o młodym, wysportowanym facecie, który grasuje po Wawrze w samej bieliźnie i włazi ludziom do domów. Czasem schowa się w szafie, czasem stoi na czworaka na środku pokoju albo czołga się do kuchni. Policja – oczywiście – rozkłada ręce, bo on tylko sobie wchodzi i nic nie niszczy ani nie kradnie. I to jest jeden z przykładów sytuacji, w jakich demokracja sobie nie radzi – jak z tym kolesiem, który przebiera się w zielony koc i czapkę, udaje gnoma i grasuje po Złotych Tarasach i też wszyscy są bezradni i nie potrafią znaleść paragrafu. Ja jestem na przykład wielką fanką przywrócenia dybów i pręgierza na głównym placu miasta specjalnie na takie okazje – jakoś wydaje mi się podskórnie, że od razu by ubyło takich gnomów, na których nie działa koncepcja paragrafu. Swoją drogą – ja bym zawału dostała na widok obcego faceta w samych gaciach w mojej chałupie, zwłaszcza wieczorem; nie wiem, dlaczego policja twierdzi, że to takie NIESZKODLIWE, kurwa mać.

Nie wiem, czy to przez zmiany klimatyczne, ale w zeszłym roku mieliśmy w ogródku od cholery ślimaków, a w tym – prawie wcale nie ma ślimaków, za to jest sporo żabek. Malutkich takich. Żabek i ropuszek. Mangusta je tropi i znajduje, a ja zabieram jej sprzed pyska i odnoszę w ciemne i wilgotne miejsca. No dobra – robię im pushbacki do sąsiada, bo tam nie ma psa, a są zarośla i cień przy płocie pod winogronami. Ale chyba przyłażą z powrotem, bo to niemożliwe, żeby codziennie było tyle nowych; dziś złapałam dwie żabki i dwie ropuszki. Wszystko byłoby fajnie, bo nie zjada tych żabek ani ich nie kaleczy, tyle że najwyraźniej za nimi tęskni w nocy i życzy sobie wychodzić i ich szukać o piątej rano. Albo i wcześniej. A pańcia w piżamie i bez szkieł kontaktowych sterczy na podjeździe i nie wie, czy się kłaniać sąsiadowi, czy to znowu kosze na śmieci (u nas komunalne co drugi wtorek).

N. mi dogryza, że wgapiam się w Dona Drapera. A ja się owszem, wgapiam – ale w kiecki Betty. Ach! Ale z drugiej strony – pomyśleć, że one nigdy nie wylegiwały się na kanapie w rozciągniętym dresie… No to chyba jednak my mamy lepiej. Ale kiecki – boskie.

O BABACH PRUSKICH I POWROCIE SERIALU

Nie mogę się jakoś do kupy pozbierać wcale, bo wróciliśmy z tygodniowego wyjazdu nad jezioro. Właśnie rozwiesiłam trzecie pranie, a zostało jeszcze ho ho i jeszcze więcej i naprawdę nie wiem, dlaczego, bo nie przebieraliśmy się trzy razy dziennie, bo to nie Monte Carlo, tylko Warmia (na szczęście). No – ręczniki i psie prześcieradło, ale skąd tyle ciuchów?

Tegoroczna miejscówka była w innym klimacie, bo z infrastrukturą turystyczną. Co oznacza, że można było iść po świeże bułeczki na śniadanie na piechotę trzy minuty, a w zasięgu małego spacerku były knajpy, frytki, jagodzianki, świetna smażalnia, plaża miejska, wypożyczalnia sprzętu wodnego, baby pruskie i bożęta w wielu rozmiarach oraz pub naprzeciwko. Pierwszego wieczora mieliśmy koncert heavy metalowy, a ostatniego – więziennego bluesa, bardzo, ale to BARDZO słaby. Chyba wykonawca nie był w prawdziwym więzieniu. Nie, żebym mu tego życzyła, ale na przyszłość powinien poćwiczyć, i to naprawdę porządnie.

Po analizie kosztów i korzyści takiej lokalizacji doszliśmy do wniosku, że trochę Mielno i my jednak wolimy w tak zwanej dupie, nawet, jeśli nie ma we wsi sklepu ani knajpki z przepysznymi rybami. 

Działka dochodziła do samego jeziora, które było czyściutkie, płytkie i kąpiaszcze (podobno z ciepłą wodą, do której jednakowoż nie weszłam, no bo w końcu bez przesady). Mieliśmy na nie przepiękny widok z tarasu, co oznacza, że Mangusta też miała dobry widok i uznała, że jezioro jest NASZE i każdy, kto po nim pływa, musi dostać wpierdziel. A pływało sporo osób – na szczęście strefa ciszy, więc żaglówki, rowery i deski paddle. Jak się nietrudno domyślić, Mangusta doszła do wniosku, że jej strefa ciszy nie obowiązuje i darła się NA WSZYSTKICH. A najbardziej darła się w Olsztynie w restauracji z hamburgerami – nie pamiętam co jadłam, co piłam, jak smakowało, bo trzymałam na kolanach tego padalca, który wydzierał się w niebogłosy i że nas nie wyprosili, to naprawdę był cud i wielka tolerancja wszystkich, od kelnerów po gości. 

Ryby brały, grzyby brały, pogoda była (chociaż deszcz też był, a jedna ulewa złapała nas w tej uroczej smażalni i najpierw woda z zadaszenia kapała do galaretki z sandaczem, a później musieliśmy brodzić w kałuży DO PÓŁ ŁYDKI, bo inaczej nie można było przejść i to było strasznie traumatyczne, chociaż oczywiście teraz jest co wspominać). Przez cały wyjazd dyskutowaliśmy z N., czy kupić do domu babę pruską i jakiej wielkości, przy czym baby pruskie – jak sama nazwa wskazuje – są zwykle facetami.

To już rok, jak nie ma Szczypawki. Ciągle na Mangustę od czasu do czasu mówię Szczypunia i cały czas ją porównuję – na szczęście jest zupełnie inna z wyglądu (z charakteru to na zmianę wydaje mi się, że identyczna albo totalnie różna). Bardzo za Szczypawką tęsknię i ciągle jeszcze z nią rozmawiam albo się skarżę na tego małego łobuza. Cały czas mam poczucie winy, że tak szybko Mangusta z nami zamieszkała, chociaż wiem, że bez niej byłoby nam o wiele, wiele gorzej. Dwa Szczypuni kocyki ciągle nie są uprane i leżą odłożone poza zasięgiem małej. 

A dobra wiadomość jest taka, że na Netflixie znowu można oglądać Mad Men! To jest serial TOTALNY, uwielbiam go; N. oczywiście uważa, że ze względu na Dona Drapera – oczywiście też, ale jest wiele, wiele, wiele innych powodów. Mniam!

O JEŻU W ZASADZIE

Spieszę donieść, że w sobotę wieczorem mieliśmy w naszych skromnych włościach wizytę jeża, tak w okolicach dwudziestej drugiej. Jeża podjęło na trawniku konsylium w składzie: N., Mangusta i ja. Mangusta na szczęście potraktowała go rozrywkowo, a nie spożywczo, jak kiedyś rude jamniki u moich rodziców – to dobrze, bo chodziły później z igłami powbijanymi w pyski, a jeż też nie czuł się najlepiej i był rehabilitowany na werandzie i robił naprawdę okropne kupy. Ponieważ jednak się darła, to zgarnęłam ją do domu, a N. został i serwował jeżowi napoje. W sumie wyszło bardzo miło, a Mangusta do dziś chodzi w to miejsce, wącha i pyta mnie, gdzie poszedł jej kumpel taki fajny. A jeż spoko. Nawet ryjka nie schował, widocznie takie małe rozdarte pieski to ma w pompie. 

Poza tym chciałam zauważyć, że jesienne ciuchy w sklepach w POŁOWIE LATA to jest jednak przesada, a nawet nękanie. A w Action podobno jesienne dekoracje – jakieś grzybki i bombki. Nie dość, że lato jest najkrótsze ze wszystkiego, to jeszcze sklepy KONIECZNIE muszą nam przypominać, że właściwie już się kończy i żeby kupić swetry i ciepłe gacie i drewnianego grzybka. Mam taki pomysł, żeby pozwać handel detaliczny za obniżanie nastroju z premedytacją i w celu osiągnięcia korzyści majątkowych, ale muszę poczekać, aż mecenas wróci z urlopu. 

Wyszła nowa Kate Atkinson (niestety, nie z Jacksonem Brodie, ale na pewno też dobra) i znalazłam zajawkę, że pisze się kolejna część Cormorana Strike – „The Hallmarked Man”. Komunikat jest co prawda z marca, ale te książki mają po tysiąc stron, więc chyba nie ma co się jej spodziewać przed końcem roku?… Chociaż może pani autorka wyrobi się na Gwiazdkę, bo marketing to ona ma w małym paluszku. 

Nadal nie upiekłam drożdżówki. A jest sierpień. Zaczynam się denerwować, czy zdążę. 

PS. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie wymiernych korzyści z przewleczenia kabla od żelazka przez ten drut, za to już kilka razy bym sobie wydłubała nim oko. Może za mało prasuję, żeby docenić takie UDOGODNIENIA, ale chyba nie chcę tego zmieniać.