O ŹRÓDŁACH PSIEJ MOCY

Oczywiście, że SPADŁ ŚNIEG, kiedy są już dwucentymetrowe zielone pączki na drzewach. W ogóle mam taką teorię, że gwałtowne ochłodzenie co roku powoduje forsycja – za każdym razem, kiedy zakwitnie – jeb! Temperatura leci w dół i pada różne świństwo. A taka piękna wiosenna burza już była, z piorunami i ciepłym deszczem! No nic, trudno – oficjalnie jeszcze jest zima, ma na to papiery i może legalnie się panoszyć. Ale humoru mi to nie poprawia. 

A Mangusta potrafi sobie poprawiać humor drobiazgami – na przykład, wczoraj była w bardzo dobrym nastroju, ponieważ znalazła nieduży kawałek podeschniętej dżdżownicy. Najpierw z dużym entuzjazmem go żuła, a później wypluła i próbowała się wytarzać (dopiero wrzask pańci ją powstrzymał). I proszę bardzo – cztery centymetry podeschniętego ścierwa, a ile radości! Też bym tak chciała umieć.

Chodzimy na spacery, bo jak się trochę nie umęczy, to życia nie mamy, bo piesek jest niewyhasany. No więc spacerujemy – już wszystkie duże i mniejsze kupy mamy w okolicy zinwentaryzowane i przy każdej jest obowiązkowo przystanek, czy aby leży na miejscu (no leży, a gdzie by się miała podziać). Psy na posesjach też już znamy i mamy wyrobione zdanie, do którego podchodzimy się powąchać, a które ignorujemy. Najbardziej lubi OLBRZYMIEGO puchatego owczarka, na którego idzie się powydzierać, a jest wielkości jego łba. A jak mijałyśmy małego, yorkowatego pikusiozaura na smyczy, to postanowiła na niego ZAPOLOWAĆ. Zaczęła się na zmianę skradać i wystawiać zwierzynę – myślałam, że się przewrócę ze śmiechu. 

Skąd ty, psino, masz tyle energii – może powinnam jeść trochę psich chrupek? Bo ja bym mogła zapolować ewentualnie na ślimaka, gdyby wyszły. A może należałoby się wytarzać się w suszonej dżdżownicy.

Natomiast moją guilty pleasure ostatnio (bo Petarda jakoś sparciała) są internetowe teorie, dotyczące nieobecności księżnej Kate Middleton. I nie, głos rozsądku „Miała operację i teraz odpoczywa” kompletnie się nie przebija. Na pewno COŚ UKRYWAJĄ! William ją pobił, bo chciała rozwodu, bo on ma kochankę. Nie, to William chciał rozwodu, bo ma kochankę i ona się nie zgodziła (i wtedy ją pobił, bo to furiat). Jest w śpiączce, bo ma białaczkę. OWSZEM – jest w śpiączce, ale z powodu niewydolności wątroby, bo podobno lubi sobie golnąć. Ależ w ogóle nieprawda, są zdjęcia, na których ma PLASTRY NA PALCACH, które są dowodem bulimii, bo je sobie wpycha w gardło (i tu kolekcja zdjęć z plastrami). Z czego najbardziej mi się podoba teoria, że obcięła sobie grzywkę i wygląda tak niewyjściowo, że czeka, aż jej włosy odrosną. Osobiście głosuję za grzywką! Nawet miałam taki przypadek, co prawda w wieku lat trzech, sama sobie obcięłam, a moja matka o mało nie zemdlała – więc to są dość poważne kwestie wizerunkowe.

Przeczytałam „Biedne istoty” i jest to BARDZO dobra lektura. Film jeszcze przede mną. A teraz czytam „Demona Copperheada” – jak na razie mocno poruszająca opowieść*, ale czyta się dobrze. Znakomicie wręcz. No i w tym tygodniu na Netflixie „Problem trzech ciał” – więc nie wiem doprawdy, kto będzie wychodził z Mangustą, ajmsory. 

* Bo na przykład nie mieści mi się w głowie, jak w XXI wieku w społeczeństwach zachodnich w jakiejkolwiek placówce dziecko może być głodne.

O FRYZJERZE I BIGOSIE

U fryzjera byłam – odczułam taką potrzebę, ponieważ mop do wycierania Manguścinych kałuż zaczął mnie przewyższać atrakcyjnością. Chociaż trzeba przyznać, że już od dłuższego czasu nie było wpadki w domu (tfu tfu – odpukać w niemalowane), dziewczyna się cywilizuje. Gdyby jeszcze tylko nie brała do gęby wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO, co uda jej się podnieść z gleby… ale to zupełnie inna historia.

Odkąd mam indywidualny tok fryzjerowania, to nawet polubiłam wizyty – bo salon, a raczej butik fryzjerski jest pojedynczy, tylko czasem się trafi klientka na zakładkę, ale zwykle nie muszę słuchać pani obok, która neguje szczepionki albo płucze jelita kawą. Z fryzjerką też gadamy, bo pasemka jednak długo trwają, ale jakoś niekontrowersyjnie. Tym razem było o trwałej (że wraca, gdyby ktoś tęsknił), botoksie (ja się boję, a ona sobie życia nie wyobraża bez) i wpadaniu dzików na samochody w naszej okolicy. Wielu znajomych już zaliczyło bliskie spotkanie z dzikiem, z różnym efektem – nam tylko wgniótł drzwi, ale czasem samochód do kasacji. Co zrobić – wycinają okoliczne lasy, żeby w nich stawiać chałupy, to gdzie te biedaki mają się podziać? Przecież to ich mieszkanie. 

W każdym razie – jak już siedziałam z głową w myjce z nałożonym czymśtam, to pani fryzjerka włączyła mi masaż fotelowy (na szczęście łagodny), przygasiła światła i poszła coś załatwiać. A ja sobie tak siedziałam, fotel mnie kołysał i prawie usnęłam, nawet myślałam przez chwilę, czy mnie tu zostawiła na noc i co mój mąż na to, bo on się zawsze dziwi, że tak długo siedzę u fryzjera i CO JA TAM ROBIĘ (czeszę się pół godziny, a później gramy w rozbieranego pokera – tłumaczę mu). Ale wróciła, a ja w międzyczasie zdążyłam sobie zalać plecy (i teraz kicham), bo sięgnęłam po telefon, żeby pograć w Tetris. No cóż, za głupotę się płaci. 

A jeszcze miałyśmy wymianę zdań, bo postanowiłyśmy wypróbować inny odcień tonera i ciekawe, czy mąż ZAUWAŻY. U niej raz mąż ZAUWAŻYŁ, jak obcięła sobie grzywkę i ufarbowała na najbardziej jaskrawy rudy z możliwych. A u mnie – wyszłam się i pytam „No i jak?”.

– Bardzo ładnie – odpowiedział N., w ogóle nie patrząc.

I była ładna pogoda w weekend i chodziłam z Mangustą na spacery, a teraz znowu ohyda i wieje. A internet podsunął mi propozycję chipsów o smaku BIGOSU. Dość mocny akcent narodowy.

A jedna pani wytatuowała sobie na nodze wiersz Szymborskiej „Nic dwa razy”. Właściwie to może go sobie wytatuować na drugiej nodze i wykazać w ten sposób, że jednak czasem coś dwa razy. Ale nie wtrącam się – jej noga, jej życie.

O SPACERZE Z JAMNIKIEM I JABŁKACH

Pada i jest ohydnie.

ALE – w ogóle nie zamierzam narzekać. W ogóle! Ponieważ poprzedni tydzień zaczął nam się od rzygania jak w Egzorcyście – musiałam uprać wszystkie, ale to WSZYSTKIE posłanka, większość kocyków oraz narzutę z kanapy. Łącznie cztery pełne pralki. W kolejce w przychodni też się porzygała i po raz kolejny był grany antybiotyk i zastrzyki przeciwwymiotne. Jak FBI weźmie mój komputer w celu przeszukania, to znajdzie w wyszukiwarce pytania, czym otruć koty oraz gdzie kupić paralizator dla zwierząt, bo oczywiście znowu była grana kocia kupa. 

Podsumowując – tak, jest brzydko, zimno, pada, ale przynajmniej nie mam nigdzie narzygane, chociaż pies biega z wygolonym na brzuchu okienkiem po badaniu USG żołądka. Więc yay! Radujmy się. 

(Chociaż oczywiście wolałabym, żeby już było ciepło jak w weekend – jednego dnia Mangusta była na czterokilometrowym spacerze i ciągnęła smycz PRZEZ CAŁE CZTERY KILOMETRY. Jak zaprzęg Świętego Mikołaja. Cwałujący jamnik to jest bardzo pocieszny widok, ale chyba nie powinna tak ciągnąć. Biedactwo, bardzo jest ciekawa świata po zimie, tylko pańcia jest stara, gruba i za nią nie nadąża, ech).

Cały internet żyje dość brudnym białym misiem z Zakopanego, domagającym się kasy od przechodniów, i to w dodatku w paskudnej formie. Bo żeby jeszcze ten miś miał pomysł na siebie albo trochę wdzięku, to jeszcze bym rozumiała. Natomiast nie rozumiem i nie zrozumiem, jak mając do dyspozycji ponad 103 tysiące miejscowości w Polsce, z czego 1013 miast (tak, sprawdziłam), jednostka ludzka dobrowolnie decyduje się pojechać do Zakopanego. 

Poza tym tradycyjnie. Przesilenie wiosenne, nie mam w ogóle energii, za to mam białe kropki na paznokciach i ochotę na jabłka. Dawno nie żarłam tyle jabłek. I tradycyjnie o wszystkim zapominam – np. kupić końcówki do mopa (gdzie się powinno wyrzucać końcówki do mopa? Niby mają ten plastikowy stelaż, ale dookoła sznurki, czyli co? Zasady segregacji odpadów to dżungla).

I wszędzie wyskakuje mi książka „Duchy Nowego Jorku”, żeby koniecznie kupić, a ja już sama nie wiem – żebym się znowu nie władowała w książkę, która mnie umęczy i przeciągnie przez bagno oraz nieużytki i będę musiała przeczytać „Marsjanina” na odtrutkę. Z nową prozą trzeba bardzo ostrożnie. Jak to mówią mądrzy ludzie – „Istotą kultury młodzieżowej jest to, że jej nie rozumiem”. Może lepiej na przednówku poczytać siostry Bronte (byle nie Jane Eyre). 

O MOTYLACH NA SPACERZE

W zeszłym tygodniu zgubiłam ogrodowe świeczniki. Meksykańskie, z terakoty, ciężkie jak jasna cholera – łaziłam za Mangustą po ogródku (pilnuję, żeby czegoś paskudnego nie zeżarła – a ona i tak zawsze coś znajdzie i zeżre) i nagle coś mi się nie zgadza w pejzażu wewnętrznym. Przy kominku stały świeczniki, a teraz ich nie ma! Dzwonię do N., czy ich gdzieś nie schował na zimę – on, że sprawdzi, ale raczej nie. I że widocznie musieli nam ukraść, jak byliśmy wyjechani. Było mi smutno i w zasadzie je opłakałam, bo nie dość że ładne, to jeszcze miały wartość sentymentalną i w ogóle, ale no trudno, nie takie rzeczy człowiek w życiu traci. 

Po czym N. wraca z wojaży i pyta, które świeczniki mi zginęły i czy to te same, co stoją obok kominka.

Idę, patrzę – stoją obok kominka. Nie wiem, JAKIM CUDEM ich nie widziałam. Bo wracałam z pięć razy sprawdzić, czy na pewno ich nie ma. No kurwa, w równoległym Wszechświecie chyba sprawdzałam. Chociaż ostatnio popsuł mi się wzrok (mrużę oczy do napisów filmowych, a niedawno jeszcze nie mrużyłam), ale żeby aż tak? W dodatku zginęły mi dwa świeczniki, a znalazły się TRZY. Jednego z rybami w kolorze czerwonym zupełnie nie pamiętam – no to co to może być, jak nie równoległa rzeczywistość?

W Dealzie kupiłam chipsy o smaku, uwaga, bo to będzie mocne – WINA MUSUJĄCEGO. W dodatku przez pomyłkę, bo interesują mnie solone albo z dodatkiem balsamico, albo o smaku jajka sadzonego. Dopiero w domu się zorientowałam. Dość odważna wycieczka kulinarna, powiedziałabym. NAwet nie wiem komu to przyszło do głowy, w jakich okolicznościach i nie chcę pytać, bo z mojego doświadczenia wynika, że lepiej nie pytać, bo się człowiek DOWIE i później musi z tym żyć. Reasumując: pewnie je w końcu zjem, ale na razie się przyglądam i dziwię.

Na spacerze z Mangustą widziałam kilka motyli cytrynków, więc wiosna?… Czy jeszcze będą mrozy? N. mówi, że będą, ale w kwietniu – maju. Wcale bym się nie zdziwiła.

A w weekend byliśmy zaproszeni na imprezę do lokalu i mamy takie spostrzeżenie (w zasadzie to bardzo dużo mieliśmy błyskotliwych refleksji, obserwacji i w ogóle, ale nikt nie miał długopisu, więc po imprezie pamiętamy nędzne resztki, jak to zwykle bywa): że w klasycznej knajpie w Polsce powiatowej czerwone wino dostaniemy z lodówki, a za to wódkę ciepłą. No taki koloryt lokalny. Chociaż placki ziemniaczane były naprawdę pyszne – może niekoniecznie powinnam je żreć na noc, i to z sosem grzybowym, ale to nie ujmuje ich urodzie i smakowi, chociaż sny miałam barokowe i w technikolorze.

Zakończenie Detektywa (dlaczego tylko sześć odcinków, ja się pytam) – może być, chociaż nie wszystko wyjaśnione (np. język). Oczywiście, zamierzam obejrzeć drugi raz bitym longiem, ale niech się trochę odleży. Za to drugi sezon „Machos Alfa” – rewelacja; ma niesamowite tempo i tak, też się zastanawiam, po co ludzie tak idiotycznie kłamią. I co gorsza – brną w idiotyczne kłamstwo, zanim obrośnie materią. Ale może po prostu jestem za leniwa.

Chyba sobie na pocieszenie uduszę czerwoną kapustę, chociaż chętnie udusiłabym kilka(-u) innych targetów, ale akurat nie mam ich pod ręką – a kapustę owszem. 

O ODWIEDZINACH KRÓLEWSKIEGO MIASTA

Drogi Pamiętniku, w Madrycie byłam – w IDEALNYM momencie, bo już się szykowałam zwariować od tego wiatru i komisji sejmowych. Potrzebowałam jakichś pozytywnych bodźców i wuala, miałam trzy dni TAKICH BODŹCÓW, że wczoraj po powrocie odebraliśmy Mangustę i padłam jak kawka. I nawet nic mi się nie śniło, ale to DOBRZE, bo miałam taki sen…

Dobra, może po kolei: bo doszliśmy do wniosku, że trzeba zażyć kultury, bo nie można tylko w kółko chodzić po barach. I w trzy dni zrobiliśmy dwa muzea: Królowej Zofii i Narodowe Muzeum Archeologiczne. 

Do Zofii staliśmy czterdzieści minut w kolejce – i to w piątek, nie w weekend! – bo rzucili Picassa („Picasso 1906 – punkt zwrotny”). Już po samym Picassie miałam łeb jak balon, a przecież jeszcze stała ekspozycja – Guernica, Dali, Miro, koń na rowerze (czy też rower na koniu) i mój ulubiony obraz Angeles Santos „Un mundo”. Jest fascynujący, a za każdym razem kiedy tam jesteśmy przed obrazem siedzi wycieczka dzieciaków ze szkoły i mają wykład – I TYM RAZEM OCZYWIŚCIE TEŻ. W ogóle wycieczek wczesnoszkolnych było od cholery, mają taki system, że sadzają ich na podłodze przed obrazem i nauczyciel czy przewodnik tłumaczy, zadaje pytania i doprawdy, powiedzenie „cicho jak w muzeum” nie odnosi się do muzeum Królowej Zofii. Nie mam nic przeciwko temu, a nawet wprost przeciwnie, bo od tego jest sztuka, żeby o niej dyskutować, ale czy zawsze muszą siedzieć akurat przed „Un mundo”? Widocznie mają w podręczniku i będzie na klasówce.

Niestety, nie znaleźliśmy starego filmu o tym, jak panowie w cylindrach w towarzystwie szympansa nalewają sobie wino do kieliszków; nadal leci „Pies andaluzyjski” oraz inny stary film o zażywnym jegomościu i jego żonie, jak spacerują po ogrodzie, jedzą jeżowce i – oczywiście – piją wino. Wyszłam z muzeum z migreną i powidokami i tej nocy śniło mi się, że N. przyniósł do domu świński łeb i ustawił go w przezroczystej misie na stole. A świnia otworzyła oczy i się na nas patrzyła. 

Muzeum archeologiczne miało być tak na półtorej godziny – ale gdzie tam. Jest OGROMNE i ma taką ekspozycję  do oglądania, z repliką jaskimi Altamira włącznie (i to za 3 euro od osoby, to jest aż nieprzyzwoite), że znowu spędziliśmy tam dobrych kilka godzin. Ja trochę utknęłam w starożytnym Egipcie i N. musiał mnie wywlekać spomiędzy mumii, żebym obejrzała najważniejszy eksponat – Damę z Elche. I warto było – jest piękna, dziwna, niepodobna do żadnej innej. 

Wyszliśmy z muzeum dokładnie wtedy, kiedy mijała je demonstracja, zmierzająca w naszą stronę i niewykluczone, że załapaliśmy się na materiał w serwisach informacyjnych, jak idziemy na czele pochodu wrzeszczącego „Palestyna vive!”. A dookoła dziesiątki policyjnych samochodów, a nad głową trzy helikoptery (policyjne i telewizyjne – to jest bardzo, ale to bardzo szkodliwe dla klimatu, chciałam zauważyć). N. mnie szturchał i mówił „Tylko nie bierz do ręki żadnej flagi ani transparentu!”, a ja go prosiłam, żebyśmy może spróbowali jakoś czmychnąć w bok – w końcu się udało, na szczęście, bo już byłam bardzo zmęczona – ja się nie nadaję do uprawiania polityki, a tym bardziej bezpośrednich demonstracji ulicznych. 

Najgorsze jest to, że nie mieliśmy siły, żeby odwiedzić wszystkie ulubione knajpy (albo próbowaliśmy, ale był TAKI TŁOK, że nie udało się nam wejść), a na dodatek odkryliśmy kilka nowych super świetnych. W dłuższej perspektywie grozi to przeszczepem wątroby. 

I tam już jest wiosna, kwitną migdałowce i drzewka owocowe, kwiaty na rabatach, a ludzie siedzą przy stolikach na zewnątrz, piją piwo i BARDZO GŁOŚNO rozmawiają (żeby nie powiedzieć wprost, że się drą – matko kochana, dlaczego oni się tak drą wszędzie i zawsze). I padało tylko jednego dnia. I mieliśmy na liczniku po kilkanaście kilometrów dziennie, a nawet nie byliśmy w Retiro.

W sklepach widziałam piękne ozdobne zeszyty zatytułowane „Gratitude journal” – w sensie, żeby prowadzić dziennik wdzięczności? Czyli co, bullet journal są już passe? Znowu nie nadążam za tym światem zupełnie.

W prezencie przywiozłam sobie silikonowe foremki do gotowania jajek w koszulce, bo ja – jak wiemy – lubię praktyczne upominki.

A problem z kogutem rozwiązał się sam, gdyż wziął i ZAPLEŚNIAŁ. No wiecie co.

O DYLEMACIE ZWIĄZANYM Z KOGUTEM

Otóż dostałam od N. koguta. Na szczęście nie zwierzę (żywe ani martwe), tylko wyrób piekarniczy z Kazimierza Dolnego. Przywiózł mi i mówi „Masz, zjedz sobie” i ja mam teraz zgryzotę podwójnej natury. Po pierwsze, to jest jednak SPORO węglowodanów, a ja i tak za dużo ich zjadam. No lubię, nic na to nie poradzę – śniadanie bez fajnego pieczywa to jest jakaś aberracja. Wiem, że teraz wszyscy keto, ale jak zwykle jestem sto lat za ostatnim Kłapouchym i jem niemodne pieczywo. Z tym, że tego koguta jest jednak ZA DUŻO i co, zjem kawałek i będzie mnie później straszył taki kadłubek? W ogóle to z której strony zacząć? Intuicja mi podpowiada, że od ogona. Albo od łap (on ma łapy w ogóle?…) (sprawdziłam – ma coś w rodzaju jednej dużej STOPY).

Po drugie – takiego koguta mieliśmy w PRL-u w kuchni, ususzonego, wisiał on na ścianie wśród ceramiki Włocławek. W związku z czym mam obciążenia związane z dziedzictwem kulturowym – kogut mi się nie jawi KULINARNIE. W dodatku on kiedyś był z chlebowego ciasta, ciężkiego, i ładnie wysychał (i nieźle się prezentował przez długi czas). A teraz to jest jakaś dziwna bułka, w ogóle nie wiem, czy wyschnie i się nie rozleci. I co ja mam teraz zrobić?

No powiadam państwu – N. jak wymyśli upominek z podróży, to klękajcie narody. 

Przestało wiać i jest ciepło i nawet czasem pokaże się słońce, ale oczywiście ja się NIE DAM NABRAĆ na tanie sztuczki – wiem, że to tylko takie drażnienie się z człowiekiem i obywatelem i zaraz znowu przywali mrozem i innym świństwem. W dodatku dwa dni temu pod wieczór NAGLE zrobiło mi się strasznie gorąco; myślę sobie, albo znowu mam covid i temperaturę, albo atak klimakterium – w każdym razie jest okropnie i zaraz zwariuję. Ale kiedy okazało się, że N. ma identyczne objawy i spojrzeliśmy na termostat – nooo, już wiadomo, o co chodzi. OCZYWIŚCIE – PIEC. Nie wiadomo dlaczego doszedł do wniosku, że skoro ociepliło się na zewnątrz, to on też musi zadziałać – i w kwadrans podniósł temperaturę w chałupie o dwa stopnie. Okazało się, że dwa stopnie to jest CHOLERNIE DUŻO i o mało nie dostaliśmy zawału z przegrzania. Moim zdaniem, ta cholerna podstępna menda chciała nas usmażyć i prawie mu się udało. Czy ktoś już zrobił odcinek true crime o ludziach prześladowanych przez piece? 

No dobra, jest drugi sezon „Samców alfa” oraz w najnowszym odcinku Detektywa sprawy przybrały nieco lepszy obrót – to znaczy, nie dla wszystkich bohaterów (ale nie będę spojlować), ale przynajmniej jest nadzieja, że zabójcą nie okażą się duchy przodków albo prehistoryczne gronkowce, zmartwychwstałe spod lodowca. Chociaż oczywiście nie mówmy hop.

Jestem gruba i mam wielki tyłek. Zebra mówi, żebym wzięła dupę w troki i zaczęła uprawiać jakiś sport, bo będzie nieszczęście. No dobrze, ale moje ciało bardzo źle reaguje na jakikolwiek sport. I co teraz? 

O TYM, ŻE JAK WIEJE, TO JA SIĘ NIE NADAJĘ

Wieje od czterech dni. Za chwilę zabraknie mi solpadeiny. Chociaż jest nadzieja, że po prostu zwariuję, zanim zabraknie, i w ten sposób problem się rozwiąże – bo większość problemów ma tendencję do samorozwiązywania się, jeśli im się pozwoli. Jak sobie pomyślę o bohaterkach powieści w stylu „Wichrowe wzgórza”, gdzie im ciągle wiało na wrzosowiskach, to one i tak były zaskakująco stabilne emocjonalne. Ciekawe, od czego sfiksowała żona pana Rochestera (oprócz sprowadzania do domu nieletnich, niewinnych guwernantek o sarnich oczach oczywiście). 

Z wydarzeń bieżących – Mangusta nie chce jeść śniadań, woli kolację. Próbowałam ją przestawić, bo przecież całe życie wtłaczają człowiekowi do głowy, że śniadanie to podstawa (jakoś w Hiszpanii nie podstawa) – ale efekt jest taki, że z głodu wylizuje podłogę w kuchni i gryzie nogi krzeseł. No nie, ja te krzesła lubię, więc kolacja została podana. No i nie wiem co robić – przez tyle lat przyzwyczaiłam się, że mokry nosek prowadził mnie od samego rana do miseczki, a obecny mokry nosek o poranku jeździ po podłodze na gumowej kurze, mając wyrąbane na jedzenie. Oczywiście czuję, że to wszystko przez błędy wychowawcze, jakie popełniłam. Może jej się zmieni – ja w dzieciństwie też nienawidziłam śniadań, ale głównie dlatego, że wciskali mi mleko (aż dostałam gęsiej skóry na samo wspomnienie).

Tak się jakoś zdarzyło, iż w sobotę miałam kaca, ponieważ w piątek spotkałam się z koleżankami w nowej lokalnej restauracji (bardzo fajna), a moja partnerka od czerwonego wina przyjechała SAMOCHODEM i nie piła. A siłą rozpędu wina zostało zamówione tyle co zawsze, czyli na dwie osoby, a wypiłam je sama minus pół kieliszka. No nie byłam w najlepszej formie w sobotę od rana, nie będę ukrywać, i na poprawienie nastroju zabrałam się za biografię Żuławskiego. Którą wciągnęłam w trzy dni, bo jest napisana świetnie, no i o bardzo interesującym człowieku. Chociaż napisać o nim, że był trudny, to zdecydowanie za mało powiedziane

Ja mam do Żuławskiego sentyment przez „Szamankę”. Film miał premierę, kiedy kończyłam studia i nie wiem z jakiego powodu uważałam, że wszystko co ciekawe już mi się w życiu przytrafiło i nic więcej mnie nie czeka. Nosiłam się egzystencjalnie, czułam się wyalienowaną jednostką we Wszechświecie i na „Szamankę” poszłam do kina sama. To chyba jedyny film, na jakim byłam sama w kinie. I pamiętam, że mi się wtedy podobała – to znaczy, była okropna, ale właśnie tego potrzebowałam; ciekawe, jak by dziś na mnie podziałała. Może się skuszę i obejrzę. Na dodatek po lekturze biografii mam ogromną ochotę na film z Adjani i ośmiornicą.

A najnowszy odcinek Detektywa nie rozwija się fabularnie w pożądanym kierunku – wprost przeciwnie, powiedziałabym. Bardzo polubiłam obie panie detektyw, tylko niech one przestaną być takie UDUCHOWIONE, bardzo proszę. A u Agi Rojek też śmierć na stacji polarnej – tylko na Antarktydzie. To idę posłuchać.

O RACHUNKU ZA TELEFON W ZASADZIE

Szczeniaczek Mangusta całą noc chorował(a) po tabletce na odrobaczenie – jestem dziś zwierzoczłekoupiór. A na dodatek nad Polską mają się zderzyć dwa cyklony, no po prostu fantastyczne wiadomości od rana. Jak tylko zaczyna wiać, to od razu u nas na wsi prąd wyłączają (najfajniej było ostatnio w przeddzień Wigilii, jak wszyscy z sernikami w piecykach i kompotem na kuchence).

Co poza tym. Otóż mam coraz większy tyłek i nic z tego nie wynika. Oraz właśnie dostałam SMS, że zapomniałam zapłacić za telefon. Mam ochotę im odpowiedzieć, że ja i tak nie lubię rozmawiać przez telefon, więc niech się odczepią.

Powieść rozwija się w kierunku, jaki przewidziałam – facet z Tindera okazał się być oszustem, poligamistą i naciągaczem. OJEJ, NAPRAWDĘ? A przecież taki był miły na pierwszej randce i „dzień dobry” mówił sąsiadom. I miał być przystojnym milionerem, bo przecież wszyscy przystojni milionerzy szukają prawdziwej miłości w internecie (wśród starszych od nich, bogatych babek). No i teraz się będą na nim MŚCIĆ. No zobaczymy, zobaczymy.

Natomiast chyba niestety przesadziłam z badaniami na temat filmików o wyciskaniu pryszczy, bo włączam sobie jujuba żeby zdegustować kolejny odcinek Agi Rojek albo jakąś japońską piekarnię (o, jak mnie to wycisza! Praca w piekarni musi być satysfakcjonująca; ciężka, ale fajna), a tam… A TAM… w polecanych…  rzuca się na mnie wrośnięty paznokieć! Fuuuu, jakie to było okropne. Mam za swoje – nie drążyć turpistycznych kanałów, przyjąć do wiadomości, że jeden człowiek jest w stanie najgorszy syf wrzucić na jutuba, a drugi – obejrzeć i po prostu żyć dalej swoim życiem. Z japońską piekarnią w tle.

A czwarty sezon Detektywa rozwija się bardzo pięknie. Tylko żeby było tak, jak Jodie Foster powiedziała do tej pięknej detektyw z Alaski – żadne duchy ani żadne siły nadprzyrodzone, ktoś to zrobił i my go znajdziemy. Trzymam ją za słowo. Mają złapać jakiegoś złodupca i żeby się nie okazało, że to jakiś prastary zarazek co się roztopił i wściekł albo duchy przodków. W ogóle to dlaczego ludzie osiedlają się w miejscach, gdzie przez pół roku jest noc (i to zimowa noc, z mrozami, śniegiem i wieczną zmarzliną)? Wiadomo, że to się nie może dobrze skończyć.

I znowu jedna dwunasta roku już za nami. AAAAAA!… I to jest dopiero STRASZNE. 

Dobra, zapłacę za ten telefon, niech będzie moja krzywda.

PS. W jajkach od tak zwanej baby zaczynają się pojawiać podwójne żółtka. To oczywiście oznaka nadchodzącej wiosny, prawda? PRAWDA? Niech mi nikt nie pisze, że to dlatego, że kury mają załamanie nerwowe i depresję zimową!…

O TYGODNIU STRACHÓW

Miałam okropny tydzień. Okropny.

N. wywiało na CAŁY TYDZIEŃ do Japonii, służbowo, biedaczek był TAK ZAPRACOWANY, że dał radę zadzwonić tylko 3 razy, z czego dwa z lotniska („Nie uwierzysz, mają tu kandyzowane kraby! To jest coś najohydniejszego, co w życiu jedliśmy”), a tak to przysyłał mi zdjęcia jedzenia. Dobra – NO TRUDNO, wszyscy wiemy, jacy są faceci kiedy się zerwą ze smyczy. Ważne, że przysyłał zdjęcia jedzenia, a nie gejsz albo ślicznych Japoneczek w szkolnych mundurkach – tylko tempury albo surowej ryby.

W każdym razie – ujmując delikatnie, nie spało mi się najlepiej. Ciągle coś skrobało, stukało, a Mangusta natychmiast stawała na baczność i się darła. A pierwszej nocy chciała mnie wyciągnąć na siusiu o trzeciej nad ranem, więc miałyśmy długą rozmowę o tym, że parcia boi się duchów, a trzecia w nocy jest najgorsza. I posłuchała mnie, bo od tamtej pory już budziła mnie o czwartej (kochana psina, chociaż jeszcze narwana).  Wniosek z tego taki, że z psem się człowiek dogada, a z facetem – NIE! (A tym bardziej z mężem – NIGDY nie słucha, co do niego mówię. Nigdy).

Dobrze, że przynajmniej jednego wieczoru wpadły koleżanki mnie pocieszyć (i to z całą torbą pysznego, niezdrowego żarcia), bobym zapomniała ludzkiego języka i porozumiewała się przy pomocy syczenia i tupania. A tak to przynajmniej się trochę obrobiło dupy temu i owemu (ale za mało, za mało – niestety wszystkie mamy mgłę mózgową i ciągle zapominamy, kogo miałyśmy oplotkować – straszne to jest).

Ale co było w tym wszystkim najtrudniejsze, to że NIE MOGŁAM obejrzeć pierwszego odcinka nowej serii „True Detective” z Jodie Foster. Bardzo mnie ciągnęło, ale to BARDZO, ale doszłam do wniosku, że jak tam będą jakieś mroczne klimaty i w ogóle zjawiska nadprzyrodzone, to koniec, już w ogóle nie zasnę i osiwieję. I czekałam z tym odcinkiem i powiem tak – DOBRZE, że poczekałam. No przecież bym nawet na minutę oka nie zmrużyła ani nie wyszła z psem siusiu po zmroku. Było WSZYSTKO, czego się zwykle boję w takich produkcjach, a nawet więcej. Czy tylko ja mam skojarzenia z wyprawą Diatłowa? Natomiast oprócz strachów serial ma niesamowity klimat, obsadę i bohaterów – taki „Przystanek Alaska” w wersji thriller. (No i po dwóch odcinkach wychodzi mi, że wszyscy tam już spali ze wszystkimi, no ale – jak powiedział jeden z bohaterów – jak przez pół roku jest noc, to wszyscy się nudzą, nawet zmarli).

I teraz czekaj, człowieku, na kolejne odcinki. Sadyści zwyrodniali z HBO.

No dobra, to już się przyznam: kupiłam i czytam książkę Jane Fallon, w sumie dlatego, że to jest partnerka Ricky’ega Gervaisa i chciałam się przekonać, dlaczego te jej książki się sprzedają jak szalone. Dobrze się czyta, historia dotyczy 49-latki po rozwodzie, która szuka (oczywiście) szczęścia w serwisach randkowych, z tym, że wkleiła nie swoje zdjęcie, tylko ładniejszej siostry. Miło poczytać, że w tym wieku szpiegowanie na fejsie i pajęczyna intryg w serwisach społecznościowych mają się dobrze. Zobaczymy, co dalej. Natomiast w żadnym wypadku nie grozi mi utożsamienie się z bohaterką, ponieważ ona prawie codziennie chodzi na siłownię i do spa. Pfff, siłownia i spa!…

O POSTĘPIE W PROJEKCIE I REGULACJI TEMPERATURY

W styczniu to ja nie promieniuję inteligencją. Ani optymizmem. Niczym w zasadzie nie promieniuję; nawet w najlepszych warunkach pogodowych nie jestem zbyt wyrywna, a co dopiero w takiej obrzydliwie ponurej scenografii. 

Śniło mi się, że zbieram psie zabawki z podłogi i to był sen jednocześnie retrospektywny, jak i proroczy, ponieważ codziennie po dwadzieścia siedem razy zbieram rozwłóczone po podłodze psie zabawki. Nawet nie, żeby wprowadzić jakiś tam porządek (kogo ja chcę oszukać), tylko żeby po prostu się nie potknąć i nie zabić. Bo chciałabym oszczędzić młodemu, energicznemu szczeniaczkowi widoku ludzkiego trupa – po co jej taka trauma? 

W kwestii Projektu 2024 (ciasto drożdżowe, przypomnę) dojrzałam do decyzji strategicznej

(bo z projektami to jest tak, że najpierw człowiek musi sobie poukładać w głowie i to jest najcięższa robota, a później już z górki. Na przykład pakowanie – 95% pakowania odbywa się w głowie, a pozostałe 5% to przekładanie z szafy do walizki)

…i ta decyzja strategiczna brzmi – SUCHE DROŻDŻE. Bo ze świeżych to trzeba robić rozczyn, co całą operację robi dwa razy bardziej skomplikowaną i w ogóle. Poza tym, tez świeżymi drożdżami miałam kontakt w wieku nastoletnim, kiedy to się robiło taką papkę z cukrem i to niby miało pomóc na problematyczną cerę. Guzik pomogło, tyle powiem. Ale muszę przyznać, że o ile w młodości tłusta cera jest po prostu KOSZMAREM (może teraz mniejszym, bo są koreańskie toniki i w ogóle), to w wieku zaawansowanym się przydaje. Reasumując – suche drożdże. Tak. 

No i obejrzałam „Barbie” (wiem, wiem, wszyscy już dawno). W kwestii ideologicznej trochę to zamotane, ale bawiłam się świetnie. Ryan fantastyczny, ale to, jaka Margot Robbie jest piękna, to jest po prostu NIEPRZYZWOITE. 

A po ostatnich doniesieniach medialnych N. zabrał mnie do garażu, wskazał palcem na małą plastikową skrzyneczkę na ścianie i powiedział „Zobacz, jak chcesz żeby było w domu cieplej, to wciskasz plus, a jak chłodniej – to minus”. Wzruszyłam się doprawdy, że tak się przejął i w ogóle mu nie powiedziałam, że raczej bym się domyśliła, bo mam podobne w żelazku. I że przecież w kwestii ogrzewania zawsze mogę zadzwonić do Belwederu, bo oni zdaje się tym się ostatnio zajmują.