O GÓRALU, KTÓREMU CHYBA TROCHĘ ŻAL


Żyję, ale z niespecjalnym entuzjazmem, gdyż mi zamarzł. Maź w stawach też mi zamarzła, więc mało się ruszam. 

Czas też mi zamarzł, w każdym razie jakiś krótki się zrobił. Weźmy weekend: wstaję, wypiję herbatę i trzeba wstawić obiad: w jednym garnku dla psa (z marchewką), w drugim dla męża (z grzybami). Dwa odcinki "Ostrego dyżuru" i trzeba nakarmić psa i męża (uwaga: nie pomylić garnków! Bo pies się rozchoruje na nerki). Wstawię talerze i miskę (psa) do zmywarki i jest już noc, a ja nocą śpię (chyba, że w Hiszpanii – tam zazwyczaj nocą się pije).

I normalnie jak ten goral, co to "ale bym godoł, panocku, to bym godoł, gdybym ino miał o cym". I ja mam tak samo!…


O TYM, CO LEŻAŁO NA PODŁODZE W KUCHNI


No to sobie posiedziałam w domu, bardzo miło i ciepło*,
kaszlę, smarczę, oglądam powtórnie „Ostry dyżur” od pierwszego sezonu, zapijam
całość herbatą z miodem i dziergam bieżnik z pawiem. Tak mogę chorować do
wiosny, dorzuciłabym do zestawu parę książek o dżumie w średniowieczu i proszę mnie
zacząć szukać pod koniec kwietnia.

Z „Ostrego dyżuru” można się wiele nauczyć, na przykład
chyba sobie kupię na wkurwy różnego autoramentu taką srebrną tybetańską miskę,
jak dostała Susan, i będę się zamykała w łazience i na niej grała. Z
tybetańskich sposobów na wyciszenie tylko granie na misce jest mi dostępne, bo
przecież na głowie nie stanę ani nogi na szyje nie założę. Przynajmniej
własnej. Ale granie na misce – czemu nie.

Doszłam ostatnio do jakiegoś szalenie interesującego
wniosku, ale już zapomniałam, do jakiego. A to z podłogi w kuchni okazało się
być kawałkiem cebuli.


* – a ciepło, bo piec się wściekł i grzeje jak w ósmym kręgu piekielnym, budzę się z gardłem wysuszonym na rzemień, podłoga w łazience parzy, normalnie chyba ma początki klimakterium i uderzenie gorąca.


O PSIE I ŻYRAFIE


Ponieważ chyba schodzę z tego łez padołu, ta cholera co mnie dopadła nie chce odejść, łeb mi rozrywa, a ja trzeci dzień na coś nadeptuję w kuchni i nie mam siły się schylić i tego pozbierać z podłogi (a jak ja nie pozbieram, to kto? PRZECIEŻ NIE MĄŻ, bo niby dlaczego miałby?), to opowiem jeszcze, jak popsułam Zebrze psa.

Parę dni temu rozglądałam się za jakimś pluszakiem dla Zebrzaka, oczywiście w internecie, bo na żywych ludzi to ja jestem za nerwowa. Ale ponieważ czasy są zdziczałe, ja się nie nadaje na Allegro i wyrzucało mi wyniki typu "Pękata owieczka z otworem miłości, kliknij TAK jeśli masz ukończone 18 lat", to sobie ręce i nogi wyłamywałam, jak ten stół, a zabawek nie przybywało. No i wtedy mnie poratowała Zuzanka, jako osoba od jakiegoś czasu bardzo fachowa. Nie dość, że rzuciła namiary na BAJECZNE sztruksowe pluszaki, to jeszcze zarekomendowała parę zabawek, które są Pani Kierowniczki ulubione i w ogóle warto. Żyrafę między innymi. Gumową taką.

Biorę tę żyrafę na warstat i okazuje się, że w ogóle żyrafa jest must-have, a w dodatku od pięćdziesięciu lat must – have dla każdego niemowlęcia! Posiadając taką żyrafę, dziecko nam się rozwija jak perski dywan albo nie przymierzając wąż strażacki. Ładuję żyrafę do koszyka, a jednocześnie myślę sobie, że ha! Nie miałam żyrafy! I być może brak żyrafy jest odpowiedzialny za wszystkie deficyty mojego późniejszego życia, w które wystartowałam niepełnym bezżyrafowym dzieciństwem. I zastanawiam się, kogo by za to obwinić, i przychodzą mi na myśl:

– Edward Gierek – który pożałował dewiz na żyrafy;

– Dom Towarowy "Smyk";

– niejaka Horszwaldowa – był to ponury sklep w ponurej części Żyrardowa, w ponurym drewniaku, w którym się za mojego dzieciństwa kupowało gadżety od prywatnej inicjatywy; jeśli czegoś nie było u Horszwaldowej, to znaczy, że nie było tego w Polsce; nabywało się tam gumowe diabełki wysuwające język, skaczące pająki na pompkę, małpkę robiącą fikołka na trapezie, przesuwankę 1 – 15 i szesnasty kwadrat pusty, lusterka ze zdjęciem na odwrocie i tym podobne mroczne przedmioty pożądania całego PRL-u. Żyraf Horszwaldowa nie miała.

I oto proszę, wylądowałam bez żyrafy, za to z Aspergerem (choć Zebra twierdzi, że ja nie mam żadnego Aspergera, tylko po prostu jestem psychiczna). 

Ale zaraz, bo trochę odjechałam. O psie miało być, więc do tematu psa Zyta wróć.

Naprawiwszy błędy  minionych pokoleń, Zebrzak ma kupioną żyrafę, żyrafa przyszła i zaczęla się kołomyja.

– Fuga się modli do pudełka z żyrafą – melduje mi siostra.

– Odkupujesz mi psa – oznajmia mi szwagier.

Okazuje się, że z psem nie ma rozmowy, wszystkie Fugi zabawki poszły w kąt lub zostały naprędce rozprute, liczy się tylko żyrafa. O ile jeszcze była w stanie wybaczyć państwu, że NIE LEŻY W ŁÓŻECZKU, tam gdzie to małe rozdarte, choć bardzo by chciała, to żyrafy odpuścić nie zamierza. Gumowa, z piszczałką – znaczy się, powinna być jej. Zawsze to ONA dostawała gumowe z piszczałką, a teraz nie chcą jej dać!… 

Proponuję Zebrze, żeby dała Fudze żyrafę do pożucia, a później się ją wygotuje i da dziecku. Nie za bardzo jej się ten pomysł spodobał, bo mówi, że z obgryzionymi nogami żyrafa może już nie spełniać swojej funkcji dydaktycznej.

W dodatku czeka nas powtórka z rozrywki, kiedy Zebra przyjedzie z całym tym towarem w gości i Szczypawka zobaczy żyrafę. O ile Fuga jest jeszcze w miarę grzeczna, to Szczypawka jest niestety małym zbójem i ja zamierzam mierzyć czas, jakiego będzie potrzebowała, żeby zarąbać Małej żyrafę. 

No niestety, jeden pan napisał w książce o małych dzieciach, że do pewnego wieku dla dziecka te same zabawki, co dla psa. Psy jak widać potwierdzają tę teorię. 

A ja nie dość, że nie nadaję się do wychowywania dzieci, to zaraz wypluję płuca. O.


WYJASNIONA ZAGADKA SWEDZĄCYCH USZU


No i wszystko jasne: uszy mnie swędziały jako preludium MEGA kataru! Takiego fest, co to najpierw siedzi jak cement w czaszce, a po dwóch dniach się soczyście leje. Jestem na etapie "już każda chusteczka do nosa to papier ścierny" oraz, żeby było całkiem zabawnie, lecą mi łzy z oczu. Tak się wydaje, że człowiek to ho, ho – a to zwykły pęczek miękkich rurek, połączonych ze sobą; jedna się zepsuje, to zaraz się sypie cała reszta. 

W związku z powyższym, N. mnie wywlókł do Świnoujścia. Zawsze tam jedziemy, kiedy jestem chora, chyba ani razu nie widziałam Świnoujścia będąc – jak to ślicznie mówi jedna z ciotek N. – "przy zdrowiu" (no może raz, z Hanką, ale za to dostałam bąbli na stopach od zwiedzania fortów w sandałkach). Tak więc niewiele z całej wyprawy pamiętam, oprócz smarkania. A, i hipermegawypasionej willi dla ptaszków, zakupionej u Niemca (jest tak ohydna, że aż fajna, musiałam ją kupić, wszystkie szpaki w okolicy dziesięciu kilometrów zesrają się z wrażenia).

Pomiędzy jednym a drugim wytarciem nosa czytam "Konflikt interesów" Deavera – całkiem niezły, może dlatego, że to jego stara książka.

Kto już był na nowych Muppetach?

 

O PITAVALACH I GUMIKLYJZACH


Miłym efektem ubocznym "Drwala" są Pitavale. Już zamówiłam trzy. Oraz przy okazji "Oszczędną kuchnię" z 1920 roku – zobaczymy, co wtedy uchodzilo za oszczędność, skoro zazwyczaj w książkach z tego okresu obiad zwykły składał się z sześciu dań, wystawny z dwunastu, a przepis na babkę wielkanocną zaczynał się od "Weź kopę jaj". I czy pani Helena Pedenkowska też zaleca, jak jej kuma Lucyna Ćwierczakiewiczowa, topić żywcem drób w zimnej wodzie, żeby był kruchy.

Świetny serial odkryłam niechcący. "Black Mirror". Tego będą tylko trzy odcinki?… Strasznie szkoda. Pierwszy i drugi odcinek są wstrząsające. 

Ale bym zjadła domowe gumiklyjzy…


O MIĘŚNIACH I OWCACH


Pół nocy nie spałam, bo swędziało mnie ucho. W środku, więc OCZYWIŚCIE
miałam schizę pt. „na pewno wszedł mi tam pająk”. I co ja zrobię, jak wydłubię
sobie z ucha kawałek jego NOGI. I od razu stanął mi przed oczami odcinek „Ostrego
dyżuru”, jak doktor Mark wyjmował pacjentowi z ucha żywego korkroacza. Bardzo
fajny odcinek (aczkolwiek moim zdaniem HITEM całego „Ostrego dyżuru” jest
wypowiedź jednej z pielęgniarek „Bezdomny w poczekalni wyrzygał ludzki palec”).

Nie wydobyłam nogi, a ucho swędzi nadal (pewnie wszedł głębiej).

Robię te serwetki jak oszalała i tak się zastanawiam, czy od
szydełka rosną mięśnie. Bo jeśli tak, to jestem na najlepszej drodze dorobienia
się bicepsów na palcach, jakich nie powstydziłaby się Marit Bjoergen. Nie wiem,
czy jest mi to potrzebne do szczęścia. Mięśnie. Czy mięsnie zmieniłyby moje
postrzeganie świata. Chyba nigdy żadnego nie miałam. (Boże!… Jestem myśląca
galaretą. W dodatku nie zawsze myślącą).

Obejrzałam wczoraj „Tost” – bardzo udana ekranizacja
ksiązki, te kolory, ale najlepsza ze wszystkiego chyba muzyka. I Helena oczywiście.
Helena zagrała świetnie, trochę za świetnie. Mrs Potter powinna być odstręczająca,
przynajmniej na tyle odstręczająca, żeby zrozumieć awersję Nigela. Nie jest. Z
taką Mrs Potter to sama bym się chętnie ożeniła – no, ale ja się kocham w
Helenie nawet, kiedy robi pasztety z ludzi, więc może nie jestem do końca
obiektywna.

Nowozelandczycy chcą, żeby wprowadzić nową dyscyplinę
olimpijską- strzyżenie owiec. Ja jestem bardzo za! Nareszcie miałabym jakąś dyscyplinę
sportu, którą bym oglądała – jeśli tylko owce nie mają nic przeciwko,
naturalnie.

Śnieg pada. Dajcie mi cos ostrego.


O CHROBOTKU RENIFEROWYM


No i od rana wszędzie wisi, ze jeden naukowiec fałszował
dane, mające świadczyć o tym, ze czerwone wino jest dobre dla zdrowia.

Ale przecież czerwone wino JEST dobre dla zdrowia. JEST I
KONIEC.

Po co od razu wydawać miliony na granty i wikłać w to naukowców.

A jak ktoś uważa, że czerwone wino nie jest dobre dla jego
zdrowia, to zawsze może mi je oddać. Niech się nie zmusza.

(Głowa mnie ciut boli po wczorajszym. Wracaliśmy przez pól
Polski po ciemku, padał śnieg na przednią szybę, co wyglądało jak w Gwiezdnych
Wojnach, a radio wyło „This is the end… This is the end…” – trochę mnie ciarki przeszły).


Dotarłam do takiego momentu w życiu, że równie dobrze
mogłabym być porostem. Istnieć sobie w jednym miejscu. Chrobotkiem reniferowym,
na przykład. Jakiekolwiek działanie jest tak kompletnie bez sensu, że naprawdę
świetnie rozumiem chwilowo tylko porosty. Już mech mi się wydaje zbyt ekstrawagancki
i w ogóle zbyt aktywny, bezczelny i przebojowy.

Ale czy ktoś widział kiedyś porost z taką wielką, tłustą dupą?…


O TYM, ŻE NA MOJE WYSZŁO


Proszę sobie usiąść wygodnie, bo będę się napawać, bo WYSZŁO NA MOJE. Lubię się napawać. To nieładna cecha charakteru. Wiem. Drugą moją nieładną cechą charakteru jest to, że lubię kląć. Mam jeszcze wiele nieładnych cech charakteru, ale to nie o nich będzie. Więc proszę sobie odwinąć krówkę z papierka i podążać za białym królikiem.

Mój mąż od wielu lat namawia mnie na spędzenie urlopu na jednostce pływającej. Najlepiej na jachcie. Będzie kochanie super, zobaczysz, ty się będziesz opalała a ja będę łapać ryby. I atakuje mnie tym tematem kilka razy w roku.

Ja się na początku okropnie wściekałam, a teraz już mniej, tylko go wyśmiewam. Tak kochanie, to by były wspaniałe wakacje. Połączone od razu z rozwodem. Na jachcie. Szczególnie odkąd rozmawialiśmy ze znajomymi, którzy właśnie wrócili z rejsu po Atlantyku, jak było. No więc ona ma chorobę morską i powiedziała tak: "Trzy dni się rzyga, a później już się człowiek przyzwyczaja". Fantastycznie. Po co mi plaża, wino w barze czy wycieczki do muzeów, skoro mogę sobie porzygać przez trzy dni na bujającej się skorupie.

W dodatku taki jacht ma same plusy, bo tak:

a) nie ma się na nim jak wyprostować, cały czas się chodzi w kucki, w dodatku rzuca na boki, więc trzeba się rozpaczliwie czegoś uczepić;

b) jest na nim mokro, ślisko i śmierdzi wilgocią, ale najgorzej śmierdzi spalinami;

c) nie ma szans się porządnie umyć;

d) śpi się na półce – czasem się z niej spada, w dodatku ta gąbka na której się śpi, też śmierdzi wilgocią;

e) pod nogami ma się kilkaset metrow zimnej wody, na mnie to nie działa uspokająco, NAPRAWDĘ NIE WIEM CZEMU;

f) toaleta…

Toaleta zasługuje na osobny akapit. Na tych Kanarach, kiedy się uparli, że muszą wypłynąć na ryby, ja też się uparłam na jakiś standard życiowy, więc N. dzwonił wynająć ten jacht i pierwsze pytanie zadawał takie, czy jest na nim banjo (w sensie, nie BANDŻO, taka mandolina, tylko po hiszpańsku banjo = łazienka). Banjo było i ja tam do niego zeszłam na siku i przeżyłam nie ukrywam jedną z większych przygód mojego życia. To banjo było całe jak taka plastikowa wytłoczka, wilgotne i śliskie, a w dodatku bujało się we wszystkich kierunkach jednocześnie, jak to urządzenie, do którego się wsadza kandydatów na astronautów. No więc byłam bardzo zajęta przytrzymywaniem się rękami i nogami czego się dało, w rezultacie jakby zabrakło mi kończyn do hm, modus operandi. Na koniec usiłowałam spuścić wodę i prawie dostałam histerii, bo trzeba uruchomić taką zmyślną pompkę, wcale nie jest to oczywiste. Wyszłam na pokład jak wkurwiona strzyga i oznajmiłam N., że NIGDY. WIĘCEJ. TAKIEGO. PONIŻENIA.

No więc on mnie zaczął atakować z innej flanki. A gdybyśmy tak popłynęli kochanie takim dużym wycieczkowcem na rejs. Na przykład po Morzu Śródziemnym. Tam by cię nie bujało, mogłabyś się wyprostować w łazience no i wiesz, one są SUPER BEZPIECZNE.

HA.

HA HA HA. HA HA HA HA!

Od dwóch dni poruszam ten temat jakieś trzydzieści razy dziennie. Super bezpiecznych wycieczkowców, na których się nie rzyga. Słabo mi, jak pokazują tych pasażerów. I ten statek, kokieteryjnie leżący na boczku na mieliźnie. 

N. wygląda na lekko przybitego, ale temat wakacji na pełnym morzu jakby zdechł. Oj wiem, że za jakiś czas zaatakuje ponownie, ale chwilowo jest spokój. Morze sobie poogląda z promenady w Świnoujściu i też wystarczy.


A "Drwal" Witkowskiego – FAN TAS TY CZNY. 

 

O TOY STORY I CZTERDZIESTCE


Właśnie. Co my z tą czterdziestką. Czterdziestka to jest
SZTUCZNA, absolutnie sztuczna i bez sensu granica, wynikająca z faktu, że człowiek
liczy w systemie dziesiątkowym z banalnego powodu – po prostu tyle mu wyrosło
palców (w sumie, na kończynach górnych). Gdybyśmy mieli palców po trzy u każdej
ręki, albo po siedem, to w ogóle czegoś takiego jak „czterdziestka” by nie
było. Czyli czterdziestka jako taka nie istnieje, jest tylko kwestią umowy
społecznej, która tu zaraz możemy aneksować, wykreślając z niej czterdziestkę.

Ponadto może byśmy się cieszyły z faktu, że mamy okazję
czterdziestkę świętować, bo w średniowieczu od pięciu lat statystycznie rzecz
ujmując znajdowałybyśmy się na cmentarzu, a w XIX wieku prawdopodobnie tez, w
najlepszym wypadku byłybyśmy ślepe, garbate, bez zębów albo bez odmrożonych
palców (albo odpadniętych od gangreny, trądu lub odgryzionych przez wilki).

Wczoraj mój mąż wrócił z treningu i dość zdziwiony zastał
mnie zaryczaną do pasa przed „Toy Story
3”. Mówię wam, że jest lepsza od wielu Bondów.
Groza i zwroty akcji takie, że ja nie wiem, jak można to pokazywać dzieciom,
zwłaszcza małym, zwłaszcza jeśli te małe dzieci pokazane są w filmie jako hm,
dość potworne istoty (z czym się zgodzę, bo małe dzieci w dużej masie stanowią
niszczycielski żywioł i aż dziw, że nie wykorzystuje się tego np. do budowy autostrad
albo produkcji energii – po co od razu atom, jeśli są dwulatki).

Mis Tuliś zostaje niniejszym Skurwysynem Roku, mimo, że to
dopiero połowa stycznia.

A teraz idę sobie zaparzyć aromatyczną teraflu, gdyż jakaś
zaraza po mnie wytrwale spaceruje, łeb mi urywa i w ogóle nie bardzo fajnie
jest.


O SERIALU Z TRUPAMI I FORACH


Zdycham. W styczniu mam to do siebie, że zdycham.

Śniło mi się, że kupowałam pieczarki. Dobre i to,
przynajmniej nie sine nogi papieża. A mogłyby mi się snić sine nogi, albowiem
wiadomym jest, że ja długo bez serialu z trupami nie pociągnę, więc weszłam w „Anatomię
prawdy” (eeee, „Body of Proof”). Serial ma same plusy. Po pierwsze, wszystkie główne
aktorki sa po czterdziestce. Szczupłe – trudno – i cały czas na taaaaaaaaakich
szpilkach, nawet gdy wydobywają właśnie pęsetką czerwia ze zwłok w terenie
podmokłym lub preparują trzustkę. Ale
12 cm obcas musi być. Pani patolog jest bardzo
ładna, taka ruda w ciepłym kolorycie, jej blond szefowa z ustami głodnego
minoga trochę mnie wkurwia, ale tylko trochę. Plącze się koło nich taki blondyn
nieogolony w celach dla mnie niejasnych, bo ani na medycynie się nie zna, ani
nie jest policjantem. Ale ma nienachalny sposób bycia, więc niech mu tam.

Na chandrę kupiłam kredens. Buty by nie dały rady. Musiałoby
ich być co najmniej trzydzieści par, a zauważyłam, że N. robi się lekko nieswój
już przy trzech parach naraz. Więc potrzebowałam planu „B” i skończyło się
kredensem. Żeby nie było – stanie tam kolekcja ceramiki mojego męża. Który –
tak się składa – postanowił zbierać porcelanowe figurki, bo miał zbyt mało
hobby.

(Tak, wiem, dobrze, że nie postanowił zbierać
siedemnastolatek z nadmuchiwanymi cyckami jak Hugh Hefner, oczywiście, doceniam
to jak najbardziej).

Hanka mnie atakuje pielęgnowaniem urody, mówi, że weszła na takie jedno
forum i WIE WSZYSTKO. Ze włosy się olejuje, podkłady tylko azjatyckie, a brwi
nitką u Hinduski. Na co ja jej, że oczywiście mam to wszystko w dupie, a ona: „Poczekaj,
poczekaj, zbliżysz się do czterdziestki, to wszystko z dupy wyjmiesz, moja
panno!” (Hinduskę z nitką też????). Tak, jakbym nie była już wystarczająco
blisko czterdziestki, kurwa mać.

W ogóle po jakich ona chodzi forach, że takich rzeczy się
dowiaduje?… Bo mi się trafia najwyżej „Wiecznie głodna i leniwa świnka morska”
albo „Mąż robi ze mnie wariatkę”.