O MISJI CZARNEGO KOTA

 

Jedziemy w sobotę na to wesele, ja w humorze takim sobie, a tu w Wytrzyszczkach przelatuje nam przez drogę CZARNY KOT. Naprawdę nie mógł sobie wybrać lepszej miejscowości. Niemniej jednak, skłonił mnie do refleksji nad sobą i ogólnie sytuacją. Na motywach czarnego kota myślę sobie – na weselu będzie alkohol. Jak również, będzie moja teściowa. A ja po winie się robię konfrontacyjna, ale niekoniecznie chciałabym zostać główną atrakcją wesela, rzucając półmiskiem z dewolajami w starszą panią. Więc może ten czarny kot MIAŁ MISJĘ – przemówić mi do rozsądku i jak słowo daje, udało mu się!

Przez całe wesele wypiłam dwa i pół kieliszka wina. Niby duże, ale – DWA I PÓŁ KIELISZKA! Kiedyś nie do pomyślenia – przy rosole bym tyle wychyliła. Czyli praktycznie siedziałam całą imprezę o suchym pysku! Za to bardzo grzecznie. N. za to walczył dzielnie ze swoimi kuzynami, przedzierając się przez kieliszkowe zasieki i zasadzki, po czym w kulminacyjnym momencie po północy mówi do mnie lekko przestraszony:

– Anka, nie wiem o co chodzi, ale TORT JEST NIEBIESKI!

Na szczęście nie był to wpływ alkoholu na postrzeganie kolorów, tylko faktycznie tort był niebieski (zawsze postulowałam, że jest za mało niebieskiej żywności i proszę!). Goście później zabawiali się pokazywaniem sobie nawzajem niebieskich języków, bo barwnik okazał się trwały i bardzo wydajny.

I po bólu. Zawiązana została nowa komórka społeczna, a ja wyniosłam z wesela bąble na stopach od ślicznych butów, które okazały się złośliwymi mendami.

W sumie wesele takie bardziej nudne – nikt się nie upił i nie leżał pod stołem, nikt nikogo nie pobił, nikt nie wyszedł z podbitym okiem i chyba nawet nic się nie stłukło (oprócz kieliszków młodej pary na wejściu). Jak to dobrze, że mamy młodzież z ONR – u i tę taką wyklętą, która z całej siły podtrzymuje znamienite staropolskie szlacheckie obyczaje wybijania okien, zębów i naparzania sztachetami, bo co byśmy powiedzieli przyszłym pokoleniom.

A pogoda się zrobiła taka piękna, że to aż nieprzyzwoite. Ale mogłaby i do nas zajrzeć burza, bo wiadomo – I’m only happy when it rains 😉

O DZIESIĄTEJ MUZIE

Najgorzej, że następne odcinki dopiero w czerwcu (matko jedyna, już za kilka dni czerwiec! Przecież ja oszaleję z tym czasem). Pierwsze dwa były takie nieśmiało – nostalgiczne (no dobra, gadające drzewo i ta szklana klatka), wzruszyłam się na widok dawnych bohaterów – starych znajomych, a z nowych – przepadam za Mathew Lillardem; za to w trzecim pooooszło! Spożyłam większość skórek przy paznokciach i jednak filmy Lyncha są moją miłością. A prawdziwa miłość – jak powiedziała Emma Thompson – trwa całe życie. I niech trwa.

Jakoś mnie ostatnio wzięło na kino SF, ale perełki w stylu „Moon” zdarzają się rzadko. Obejrzałam „Synchronicity” – może i dobry pomysł, ale baba w głównej roli żeńskiej tak mnie potwornie denerwowała, że nie mogłam się skupić na paradoksach, choć bardzo podobał mi się motyw, że jedną dźwignię laborant musi przekręcić w LEWO, bo jak się pomyli i da w PRAWO, to cały świat zostanie anihilowany. Czyli główny bohater – genialny fizyk umie wymyślić sposób na dostanie się do równoległej rzeczywistości, ale przerasta go zaprojektowanie przełącznika, który nie byłby niebezpieczny. Okej.

Następnie skusiłam się na „Horyzont zdarzeń” (bo Jason Isaacs) – no cóż, opuszczony statek kosmiczny, coś pomiędzy „Solaris” a „kurwa, panowie, coś nas zjada” – jakieś takie bez drugiego dna. No to jeszcze poprawiłam „Raportem z Europy”. Tu trzeba przyznać, że film jest fajnie zrobiony, ale po jaką cholerę wysłana została misja załogowa za ciężkie miliardy do pobrania próbki wody z amebą – chyba tylko po to, żeby kolejny raz wkurwić europejskiego podatnika (bo to jest europejska misja, ju noł). Teraz ostrzę sobie zęby na „Life” – podobno niezłe, ale zaczekam na jakąś choćby w przybliżeniu legalną dystrybucję.

A i tak najgorszym kosmicznym horrorem pozostaje wesele w najbliższą sobotę; najchętniej zaniosłabym zwolnienie od lekarza (najlepiej psychiatry, i to z kodem o konieczności hospitalizacji). A nowa fryzura? Byłaby znakomita dla kogoś, kto a) umie układać włosy oraz b) umie chodzić w rozpuszczonych. Mnie szlag trafia po trzech minutach, więc noszę ślimaka na czubku głowy, czyli po staremu. Stare habity umierają hardo, jak to mówią.

O POSTRZYŻYNACH

 

Z fryzjerem jest tak, iż… nie, nie siedzę od wczoraj z kocem na głowie, ale JEST TO JEDNA Z OPCJI. Niczego nie wykluczam.

No bo chyba mnie trochę poniosło z entuzjazmem na fali pięknej pogody i powiedziałam, że od tych długich włosów mam migreny i przydałoby się na lato jakoś LŻEJ I KRÓCEJ. Aha – powiedziała pani fryzjerka i chlasnęła mi włosy do obojczyków.

DO OBOJCZYKÓW. W mojej terminologii to jak fryzura NA JEŻA. Chyba nigdy nie miałam krócej. W dodatku z wycieniowanymi kosmykami przy twarzy.

No więc od wczoraj siedzę i szarpie mnie pomiędzy „AAAA co ja najlepszego narobiłam” do „A może jest fajnie?”. Naprawdę jeszcze NIE WIEM. Zobaczy się, co z tego wyjdzie po pierwszym myciu, bo wiadomo, że prosto od fryzjera to zawsze jest ładnie, a później to bywa rozmaicie.

Na razie powtarzam sobie to samo, co Szczypawce – mianowicie jedną ze złotych myśli niedoścignionej Pierwszej: „Włosy nie kiełbasa – odrosną” i tego się obie trzymamy.

Może zmieńmy temat. To co, nowe Twin Peaks, hę?…

O FRYZJEROWANIU

 

No to Szczypawka już po fryzjerze. Łatwo nie było, bo nasza dotychczasowa pani strzyga się zlikwidowała i trzeba było szukać nowego miejsca. W innych miejscach albo strzygą tylko yorki, albo terminy na drugą połowę czerwca! Szczypawka z każdej wyprawy do ogrodu przynosi na łapkach mech, igły sosnowe, patyki, jałowiec i do czerwca to by wyglądała jak Flora z renesansowych obrazów, opleciona bluszczem i z jagódkami dyndającymi pod brzuchem. Jakimś cudem znaleziony został miły pan, co nas zaprosił niemal z dnia na dzień, no to poszłyśmy.

Może faktycznie trochę za krótko psinę opitolił, ale po pierwsze, sama poprosiłam, a po drugie – zaraz jej to odrośnie i nie będzie jej gorąco w ewentualne upały (to prawda, że lato ma być zimne i deszczowe? No to muszę jej kupić sweterek).

W pewnym momencie pan do mnie, skulonej na kanapie w kątku – „Do pani to nie pasuje jamnik. Pani to powinna mieć taką maskotkę”. O tak, proszę pana – nawet wiem jaką! KAMIEŃ. Najlepszą maskotką dla mnie byłby jakiś nieduży KAMIEŃ, który by sobie leżał, nie chciał jeść, nie chciał wychodzić, w ogóle nic od życia nie chciał, no i się nie zaśmiardł po kilku tygodniach. Też uważam, że taka maskotka do mnie najlepiej pasuje.

No to teraz ja się muszę doprowadzić do jakiejś używalności publicznej (nie jest dobrze, N. kilka razy dziennie pyta, kiedy się wybieram do fryzjera), żeby pies się mnie nie wstydził na spacerze. Fajną mam fryzjerkę, ale i tak nie lubię, kruca fix.

Z uwagi na to, że kompletnie nie mam co czytać, to sobie wyciągnęłam książki Margaret Atwood, co kiedyś wychodziły w serii „Kameleon” (uwielbiałam tę serię, i jeszcze „Salamandrę”) i się delektuję wieczorami. I czekam na nowe „Twin Peaks” – jak to spieprzą, to niech ich wszystkich Bob rozszarpie i zeżre.

O BUTACH I NATURZE

 

W połowie maja (POŁOWIE. MAJA) odważyłam się na odwieszenie zimowych kurtek wgłąb przedpokojowej wnęki oraz zmianę dekoracji na półkach z butami. Moimi butami. Zimowe do tyłu, letnie do przodu. Wnioski mam następujące:

– naprawdę, NAPRAWDĘ nie potrzebuję kolejnych butów – niech mi ktoś da w łeb i to solidnie, oraz

– to nieprawda, że ludzie się nie zmieniają – na przykład, ja byłam kilka lat temu znacznie większą optymistką (klapki drewniaki Twiggy Twiggy na 11 cm obcasach, serio? SERIO SERIO?…).

Czytam sobie recenzje nowego Aliena, czy też nowego Prometeusza (bo ludzkość już się podzieliła w tym temacie na dwa stronnictwa) – dopóki nie obejrzę, to się nie utożsamiam z żadną z grup, ale mam jedną uwagę. Już w „Prometeuszu” motyw uruchamiania statku kosmicznego fujarą był taki… no, dość kontrowersyjny, natomiast w najnowszej części na flecie podobno grają dwa androidy naraz (aczkolwiek będące jednym i tym samym Fassbenderem). No moi państwo, ja bym się jednak bliżej przyjrzała biografii scenarzysty, który to wymyślił. I chyba wysłała go na terapię. Flety w głębokim kosmosie to nie jest coś, obok czego powinniśmy przechodzić obojętnie – to krzyk o pomoc.

W kilku miejscach w ogrodzie mamy małe szpaczki i ich konsekwencje, czyli – wrzaski od trzeciej rano (ale bardzo miłe wrzaski), osrany dokumentnie taras (takie uroki macierzyństwa), no i niestety – dziś od rana jednego małego biedaka wyrzuconego, czy też wypadniętego z gniazda. Co zrobić, takie życie. Taka jest ta suka, natura. To prawda, że nie wyglądał najzdrowiej, ale i tak zrobiło się bardzo smutno. Jakie to szczęście, że N. go odkrył, zanim Szczypawka go sobie zamarynowała gdzieś w kątku i sprezentowała nam za kilka tygodni. (A właśnie, ten jelonek co rzekomo obgryzał mięso z ludzkich żeber, to podobno wcale nie, tylko zlizywał sobie z nich larwy, bo są doskonałym źródłem białka. NATURA TO PRZESUKA).

O JAMNIKU NIE DLA KAŻDEGO

Przeczytałam świetny artykuł o jamnikach – o tym, że to rasa psów nie dla każdego. Absolutnie się z tym zgadzam, chociaż oczywiście nie zamieniłabym jamnika na żadnego innego stwora. Było sporo oczywistości, które wie każdy, kto się z jamnikami zetknął – że są uparte; trudne do wytresowania – raczej to one tresują wszystkich w domu; są niezwykle towarzyskie i nie lubią zostawać same w domu, o czym może świadczyć liczba przeżutych w samotności butów (najlepiej najdroższych, z delikatnej skórki, wiadomo); że są łakome, a mało kto oprze się wielkim, błagalnym oczom zagłodzonego, właściwie to nawet chwilowo umierającego z głodu pieseczka. Że dużo szczekają. Że mają bardzo silny instynkt pogoni za zwierzyną, dlatego zawsze powinny chodzić na smyczy. Że ładują się do łóżka i nie lubią wychodzić na dwór, kiedy pada – nie lubią zmoknąć, no. Nie i już. Ale dwa stwierdzenia mnie zachwyciły.

Że jamniki nie mają pojęcia, jakiej są wielkości – to znaczy, wydaje im się że są NAJWIĘKSZE. I że to świetny pomysł szczekać na tego oto doga albo bernardyna, no bo przecież on jest takiego samego wzrostu, jak jamnik, to chyba OCZYWISTE. Pół biedy, jak mały jazgotnik trafi na wielkoludy spokojne i refleksyjne – wtedy tylko się człowiek naje wstydu, przeprosi i idzie dalej. Gorzej, jak duży piesek też jest czegoś nerwowy, wtedy może się skończyć dramatycznie – na przykład, jak u nas, obdarciem ze skóry przedniej ćwiartki jamnika i operacją w samego Sylwestra.

Druga to taka, że wszystko co jamnik widzi, co jest w zasięgu jego wzroku – należy do jamnika. Dobrze, że nasza ulica jest mało uczęszczana, bo bym ogłuchła – każdy pieszy lub rowerzysta to jest wybuch pretensji ze strony Szczypawki, że przecież ona nie dała przepustki, żeby szedł JEJ ULICĄ. Jak jedzie do biura, to tam ustawia wszystkich: ochronę, mieszkańców, kurierów, drze się na trawniku na patio i bardzo jej się podoba, bo w tym Alcatraz – jak N. mówi na piękną formę nowoczesnego czworobocznego apartamentowca – głos się niesie jak w dużej studni i psina jest PRZESZCZĘŚLIWA. W dodatku, w gościach u Zebry wszystkie zabawki są JEJ i miska Fugi też jest JEJ – potrafi odpędzić Fugę od JEJ WŁASNYCH CHRUPEK i je pożreć. Dobrze, że Fuga jest po prostu psim aniołem i tylko stoi z boku i jęczy (wie, że i tak dostanie swoją porcję, jak mały rekin się obeżre), bo Szczypawka musiałaby być zszywana o wiele częściej.

Oczywiście, absolutnie NIC nie jest w stanie zmienić faktu, że bardzo się kochamy (nawet, jeśli niektórzy z nas się wytarzają w czymś śmierdzącym).

Szczypi1

 

Natomiast nie wiem, co myśleć o N., który kupił sobie MŁODY JĘCZMIEŃ. No ja wiem, że lepszy młody jęczmień (w proszku) niż młoda córka sąsiada, ale doprawdy. Młody jęczmień?… Co się z tym światem wyprawia.

O TYM, KTO ZJADŁ JAGODZIANKI

Już prawie mrówki sobie od nas poszły (długo w tym roku siedzą, ale czy ja im się dziwię? W ogóle się nie dziwię, że wolą grzać dupki w ciepłym domu, a nie trząść się w zamarzniętym mrowisku), ale N. uległ pokusie i nabył sobie torebkę minijagodzianek. Mimo moich delikatnych sugestii, że, hm, kochanie, jak by ci to powiedzieć… to jeszcze NIE JEST sezon na jagody. Przyniósł te drożdżówki i położył od niechcenia na chlebaku – dobrze, że na wierzchu, a nie włożył do środka! Gdyż następnego dnia zaglądam ci ja do papierowej torebeczki, a tam… A TAM… Nie, nie Marszałkowska. NEW DELHI! I to podczas największego festiwalu świątecznego.

I tak oto N. sobie nie pojadł zeszłorocznych jagódek.

A co poza tym? Nowy sezon Boscha jest. Oraz ropa odbiła.

A na trawie rano był przymrozek. Nie ma siły, trzeba kogoś złożyć w ofierze, żeby się zrobiło cieplej.

PS. Wyskoczyła mi reklama książki “O matko!” niejakiego Alejandro Palomas. Skusił się już ktoś? Warto?

O CZYTANIU SMUTNYCH KSIĄŻEK PODCZAS NIEPOGODY

 

Ugrzęzłam w biografii Tomasza Beksińskiego autorstwa pana Weissa. Już widać brzeg, ale wymęczyła mnie ta książka – po pierwsze dlatego, że dwie trzecie tekstu kursywą to przesada. Autor wykonał mrówczą pracę, gromadząc listy i wypowiedzi mnóstwa osób, po czym władował całość do książki – niepotrzebnie. Ale skoro już musiał, to kursywa jest bardzo niedobrym wyborem.

Książka powstała podobno dlatego, że autorowi nie podobało się, w jaki sposób został przedstawiony Tomasz w „Beksińscy. Portret podwójny” oraz w filmie. Że zrobiono z niego świra, oszołoma, a to nieprawda, Tomek wcale taki nie był. Po czym w monumentalnym tomiszczu prezentuje jedyne prawdziwe oblicze Tomasza Beksińskiego – błyskotliwego tłumacza, świetnego radiowca, wielbiciela horrorów… i faceta kompletnie nie do życia jako partner czy mąż – to ostatnie, obawiam się, wyszło autorowi zupełnie niechcący.

Bardzo przygnębiająca pozycja, razem z pogodą i katarem wepchnęła mnie w jakieś wilcze doły egzystencjalne i jedyną pozytywną rzeczą, na jaką mam ochotę po lekturze, jest ostra chińszczyzna.

I ciągle pytam N., kiedy emigrujemy na południe, a on udziela mi odpowiedzi wymijających. A ja wezmę i zwariuję z tego zimna, Drogi Pamiętniku.

O SPOSOBIE NA ODSTRESOWANIE I KATAR JEDNOCZEŚNIE

Już prawie, prawie się wygrzebałam z kataru, ale we wtorek wpadły moje koleżanki z małą wizytą towarzyską i cała kuracja wpizdu, albowiem wyciągały mnie na taras, żeby PUSZCZAĆ BAŃKI. To nie jest przenośnia – wszyscy puszczali bańki. Żeby się ODSTRESOWAĆ. Na tarasie, a było w cholerę zimno, więc znowu mam zapchany nos i tak dalej.

W dodatku zażyczyły sobie do picia sałatkę owocową, do której się wlewa wódkę – sałatka wypiła na dzień dobry dwa litry wódki, najwięcej ciągnie arbuz. Bardzo przyjemne otwarcie imprezy – jeszcze goście nie usiedli, a już poszły dwa litry. Sałatka robiła się coraz lepsza z godziny na godzinę, a najsmaczniejsza była następnego dnia – to tak informacyjnie, jakby ktoś chciał spróbować, to należy robić wcześniej.

W samym środku imprezy (akurat toczyły się pasjonujące rozmowy, co się przywozi z Nowego Jorku – otóż cztery pary butów i folię aluminiową, bo u nas nie ma takiej grubej; jeszcze tabletki na ból głowy i torebki ziplock) mój mąż nagle zniknął i goście musieli sobie sami usmażyć krewetki. Okazało się, że przyjechał umówiony ogrodnik, wezwany do popsutego podlewania (no co, każdy wie, że co roku coś się musi popsuć po zimie). Moje koleżanki nawet były zainteresowane ogrodnikiem, ale okazało się, że niestety nie jest latynosem, tylko jak najbardziej miejscowy i tutejszy, więc nie ma się czym podniecać. Poza tym podobno ogrodnik w szopie jest juz passe i jako nowoczesna pani domu powinnam mieć romans z chłopcem od basenu – niestety lub na szczęście, nie mam basenu (uff).

N. wrócił ze spotkania z ogrodnikiem nieco wstrząśnięty, bo tamten obejrzał nasze róże, które CUDEM nie pomarzły zimą i ładnie sobie odrastały, powiedział, że ten gatunek róż się przycina i upierdolił je przy samej ziemi. N., który trząsł się nad delikatnymi gałązkami, głaskał je i spryskiwał preparatem przeciwko mszycom, bardzo się zdenerwował i naturalnie musiał z tego powodu wypić dużo wódki. Ale i tak go podziwiam, bo w stanie dość znacznie wskazującym grał w taką grę, co się przykłada telefon do czoła i wyświetla się pytanie – wszyscy wybierali kategorię „JEDZENIE” albo „ZWIERZĄTKA”, żeby cokolwiek odgadnąć – a on wybrał „GEOGRAFIA” – po pijaku! I wszystko zgadł!

A później koleżanka upuściła migdałek, który szybciutko przejęła Szczypawka, a ona się martwiła, czy aby migdałek nie zaszkodzi pieskowi. Zapewniłam ją, że nie zaszkodzi.

I zaiste nie zaszkodził, gdyż w nocy został skrupulatnie wyrzygany.

Ależ mnie wkurwia to zimno.

W „Reserved” są ładne koszule nocne ze Snoopym. Więc to chyba oczywiste, że sobie kupiłam na pocieszenie.