O TYM, ŻE ZIMNO, ZIMNO I ZIMNO

Mróz się zrobił, że aż w nosie skrzypi! Minus siedem w nocy. Mangusta, kiedy wyszłyśmy nad ranem na sikupę, była taka zdziwiona temperaturą, że wykonała wszystko w biegu – zrobiła taką długą pętlę od drzwi przez trawnik i z powrotem. W locie, chciałoby się rzec – prawie jak bombowiec nad Dreznem. Nie zatrzymała się, żeby nie zamarznąć, biedna psina. 

Pancio, który wyruszał o piątej rano na spotkanie gdzieś na drugim końcu Polski, zażyczył sobie herbatę w termosie, bo tak zimno. Zrobiłam, chociaż mam swoje zdanie na temat jednoosobowej obsługi termosów przez kierowcę prowadzącego pojazd. I co? Zadzwonił do mnie za pięćdziesiąt kilometrów, że już się oblał rzeczoną herbatą (na szczęście nie poparzył). Nie powiedziałam, że a nie mówiłam, bo i tak na moje wyszło.

(Chciałam zwrócić uwagę, jaka ładna czasoprzestrzeń mi wyszła – zadzwonił za pięćdziesiąt kilometrów).

A w niedzielę widzieliśmy lokalną grupę morsującą – zabraliśmy psa na spacer nad tak zwanym zalewem, a oni akurat siedzieli w wodzie tak do ramion. Aż dostałam ściskoszczęku od samego patrzenia – a patrzyłam na to ubrana w pikowaną kurtkę typu śpiworek do połowy łydki. W dodatku kiedy już wychodzili z tej wody, to kolor ciała przebywającego w wodzie był biały, jakby odparzony, z czerwoną obwódką – well, nie wyglądało to BARDZO ZDROWO. Dziwne, że nikt nie wrzeszczał – ja bym wrzeszczała, gdyby ktoś mnie próbował w takiej temperaturze umoczyć.

(„Ty nie chcesz wejść do morza na Wyspach Kanaryjskich, kiedy woda ma mniej niż 27 stopni” – przypomniał mi uprzejmie N. Taka prawda – trzeba mieć w życiu zasady i się ich trzymać).

Z drugiej strony – co to jest minus siedem stopni w nocy zimą. Kiedyś w dzień było minus piętnaście i człowiek normalnie, bez histerii, wychodził z domu i jechał do roboty albo na uczelnię podmiejskim PKP (ogrzewanym albo nie, zależy jaki się trafił). Nie tęsknię, żeby to było jasne, tylko zamieszczam obserwację. 

Najgorzej, że w takie zimno nie chce mi się na spacery chodzić, a  zdecydowanie powinnam – obwód mojej dupy świadkiem. 

O AUTOBIOGRAFII I ZAGINIĘCIU

Dzień dobry, to już cały pierwszy tydzień lutego za nami! A ja taka nieubrana (no dobra, ubrana w dres – ale potargana, jak zwykle). I mam dobrą wiadomość od samego rana – do 2050 roku wszyscy umrzemy z powodu antybiotykoodporności. To tyle tytułem wstępu.

To teraz rozwinięcie: cztery ostatnie wieczory zajęła mi autobiografia Woody Allena. Czyta się świetnie – nie można się oderwać, chociaż to ponad 400 stron litego tekstu, żadnych rozdziałów albo części. Co mnie w Woodym zaskoczyło, to jak dobrze i miło wypowiada się o ludziach, z którymi pracuje. Żadnego „sukces zawdzięczam wyłącznie sobie i ciężkiej pracy” (kocham takich ludzi); raczej – że jego dokonania to dużo przypadku, szczęścia i tego, że trafił na właściwych współpracowników. To fajne. Oraz – oszukał mnie w swoich filmach, że jest neurotycznym ciamajdą! Podczas gdy od dzieciaka uprawiał sport, do tej pory uwielbia oglądać transmisje sportowe, a nawet chciał być dziennikarzem sportowym. Jakoś się tego nie spodziewałam – ale to dokładnie to, o czym wielokrotnie mówi – nie mylcie autora z wykreowanym przez niego bohaterem.  

Druga część książki jest o awanturze o molestowanie. Trudno się to czyta, zwłaszcza kiedy się polubiło autora. I jestem skłonna uwierzyć w jego argumenty – tym bardziej, że dostał później pozwolenie na adopcję dwóch małych dziewczynek. Ale zemsta Mii Farrow (oczywista zemsta i tak, też mi się wydaje, że Mia nie ma zbyt równo pod sufitem i nie jest taką świętą i zacną osobą, za jaką chciałaby uchodzić) to jedno, natomiast początki związku z Soon Yi są jednak, mimo wszystko, dość mętne i dwuznaczne. Tak, była pełnoletnia; tak, są ze sobą ponad ćwierć wieku – ale w moim odczuciu to najsłabszy moment całej książki, w takim sensie, że trudno poczuć empatię do autora. Co dziwne – nie wiedziałam wcześniej, że afera wybuchła podczas kręcenia „Mężów i żon” – jednego z moich ulubionych filmów Woody’ego. Zawsze uważałam, że Mia w tym filmie jest denerwująca, nie sposób lubić jej bohaterkę – no i proszę, teraz już rozumiem, dlaczego. Mimo całego profesjonalizmu – chyba nie ma sposobu, żeby TAKIE emocje nie wyciekły.

No. To sobie poczytałam o intelektualnych elitach i z powrotem mogę się zanurzyć w świat forów dyskusyjnych. Jedna sprawa mnie od jakiegoś czasu bardzo porusza – zaginięcie Beaty Klimek. Bardzo, bardzo bym chciała, żeby się odnalazła cała i zdrowa, chociaż nadziei na to zbytniej nie ma. I po raz kolejny jestem załamana działaniami naszej kochanej policji. 

Natomiast serialu „Doktor Larsen” oglądać się nie da. Howgh. Szkoda, bo lubię tę aktorkę, ale litości. LITOŚCI.

O EKSHIBICJONISTACH I NARKOTYKACH

No i dobrze, że z tymi książkami sobie nie postanowiłam, bo niestety zaliczyłabym porażkę od razu w styczniu, gdyż niestety kupiłam biografię Woody Allena. Auto w zasadzie. Nie miałam pojęcia, że coś takiego wyszło drukiem, wyskoczyła mi ZNIENACKA w reklamowej mozaice, jak czytałam forum. A wiadomo, że znienacki są podstępne. I skończyło się zakupem, bo w Bonito mieli już tylko osiem sztuk i nie mogłam tego tak zostawić. A czytam teraz na zmianę biografię Konopnickiej i Osieckiej i jest to niezły rollercoaster, z czego Osiecka – za dużo dłubaniny i moim zdaniem, dość chaotyczna; autorka nie trzyma się ani chronologii, ani jakiegoś klucza i strasznie rozdłubuje ideologicznie pisaninę bądź co bądź trzynastolatki. Z kolei kudos dla niej za tło epoki – lata zaraz po wojnie nie są najlepiej opisanym okresem w historii. 

Natknęłam się na entuzjastyczny post na moim ulubionym forum „Widziałam ekshibicjonistę!”. Rozwinięcie tematu – teraz dość rzadko (w porównaniu z przeszłością) spotyka się ekshibicjonistów na żywo – wygląda na to, że przenieśli działalność do internetu, gdzie rozsyłają zjęcia swoich penisów. I spotkać takiego na żywo wcale nie jest prosto, być może powinni trafić na istę zawodów ginących. I coś w tym jest – kiedyś (moje czasy szkolne) dokładnie było wiadomo, w których krzakach siedzi ekshibicjonista i się obnaża i oczywiście latało się tam całymi grupami, żeby pooglądać. N. mówi, że u niego w mieście rodzinnym podobnie. Mieli swoje rewiry i chyba nawet nie byli specjalnie nękani przez służby porządkowe – ot, taki element krajobrazu. W internecie przynajmniej nie marzną, no i żadna krewka babcia nie wytrzaska ich parasolką. 

Z moim pracowym panem informatykiem mieliśmy natomiast dyskusję na temat – w jaki sposób trafiają do Polski narkotyki. Ja jestem zdania, że oczywiście w bananach, od dawna klasycznie banany. A on – że najwięcej w czekoladzie, zwłaszcza z Kolumbii (a z Dubaju?) (chociaż naturalnie większość dubajskiej czekolady nigdy Dubaju nie widziała na oczy, gdyby czekolada miała oczy). W zasadzie to przeprowadziliśmy dyskusję podczas aktualizacji systemu, ale każde zostało przy swoim zdaniu, jak to zwykle w życiu bywa. A aktualizacji systemu nie znoszę, zwłaszcza kiedy muszę później od nowa sobie wszystko ustawiać.

PIerwszy odcinek nowego sezonu Cormorana Strike – bardzo dobry (kreskówkę sobie inaczej wyobrażałam, ale spoko). Uwielbiam brytyjskie seriale za to, że grają w nich żywi ludzie, tacy jakich spotkalibyśmy na ulicy, a Robin ma świetne płaszcze. Jedyne co mnie smuci, to że są zaplanowane tylko cztery odcinki. „The Pitt” też niezły, chociaż miałam obawy, że formuła „piętnaście godziny dyżuru, godzina po godzinie” będzie niezbyt ciekawa, bo jak to tak, bez romansów, bez życia prywatnego bohaterów – toż to będzie nuda na wrotkach. Ale jednak – jest dobrze, a Carter jest TAK BARDZO Carterem, że kiedy się przedstawia innym nazwiskiem, to mam ochotę go wybuczeć (nie udawaj, stary!). 

I ugotowałam arroz con pollo – polecam, o wiele łatwiejszy niż paella, a nawet smaczniejszy. 

I zapowiadają powrót zimy. No trudno – najważniejsze, że coraz wcześniej robi się widno.

O KOCU

No i tak się w miarę trzymałam diety, bo jak człowiek zdołowany, to nie za bardzo ma się ochotę na kulinaria – no i niestety WTEM znalazłam paczkę zapomnianej słomki ptysiowej. No to już wiadomo, co było dalej. Słomki oczywiście już nie ma, Mangusta mi pomogła (uwielbia chrupać, jak pancia). Czyli teraz muszę zainwestować w żelki na figurę – bo odkryłam suplementy w żelkach. Nawet na uspokojenie są (misie na stres). To fajnie, bo większość suplementów jest w OHYDNYCH wielkich żelatynowych kapsułkach, których nie daję rady połknąć, przylepiają mi się do podniebienia albo stają w gardle, w dodatku śmierdzą – te niby wegańskie też śmierdzą – i na samą myśl, że mam je połknąć, dostaję odruchu wymiotnego. A taki żelek – bardzo proszę, zupełnie komfortowo mogę sobie pożuć. 

Pozostając w temacie „śmierdzi” – N. kupił koc z alpaki. Po pierwsze jest OGROMNY, po drugie – Mangusta od razu go pokochała i nie chce z niego zejść, po trzecie – śmierdzi. Bardzo przepraszam wszystkie alpaki, które są niewątpliwie urocze, ale proces przetwarzania ich wełny przydałoby się jednak udoskonalić, ponieważ koc ma taki swojski zapach obsranej owczarni (wiem co mówię, w dzieciństwie spędzałam wakacje u tak zwanej gaździny w Poroninie i wygódka była przy owczarni, a zapachy się zapamiętuje na cale życie). No więc dajmy na to, że go upiorę – owszem, mogę, ale będzie to dość upiorny proces, bo można TYLKO RĘCZNIE w zimnej wodzie. I absolutnie nie wirować! No to przepraszam, ale trochę masakra, bo ten koc swoje waży w stanie suchym, a namoczony? I kto go wyciśnie? Tak właśnie wyglądają świetne pomysły FACETÓW – nie podobało mu się, że kupuję polarowe kocyki, bo to sztuczne i w ogóle DZIADOSTWO. To teraz będzie wyciskał swoje luksusowe wyroby z alpaki, bo ja tego nie udźwignę.

Natomiast wczoraj odkryłam, że rzucili nowy sezon Cormorana Strike’a! Na razie jeden odcinek, ale i tak miałam gulę w gardle ze wzruszenia. Ciekawa jestem, jak przenieśli na ekran „Serce jak smoła”, bo połowa książki to zapisy chatów – no, zobaczymy. Ale jeden odcinek? Jak człowiek kiedyś (w średniowieczu) mógł żyć z tym, że seriale po jednym odcinku na tydzień? W dodatku tylko określonego dnia o określonej godzinie – to prawie jak upuszczanie krwi i leczenie pijawkami. Co za barbarzyńskie czasy kiedyś były, dzisiejsza rozwydrzona młodzież nie ma pojęcia. 

Dobra, idę wpłacić na serduszko – w tym roku chyba tylko przez internet, bo pogoda nie zachęca.

O CZOŁGANIU SIĘ PRZEZ STYCZEŃ, C.D.

Tysiąc osiemset dwudziesty czwarty dzień stycznia – tak się czuję; styczeń to najohydniejszy i w związku z tym najdłuższy miesiąc w roku. I jeszcze na dodatek umarł David Lynch, a ja czekałam na następny sezon Twin Peaks, bo na przykład kim (i dlaczego) był facet z zapalniczką? Już się chyba nie dowiem. Pamiętam pierwsze Twin Peaks, jak mnie hipnotyzowało, leciało w piątki wieczorem – moje koleżanki latały na randki albo dyskoteki, a ja czekałam na następny odcinek. Zresztą nie oszukujmy się, nie było to żadne poświęcenie z mojej strony, bo na randki nikt mnie wtedy nie zapraszał, a dyskoteki kochałam mniej więcej tak samo, jak teraz. Więc w sumie Agent Cooper spadł mi z nieba – i już został w moim życiu, na zawsze.

Czy ktoś mi może wytłumaczyć, o co chodzi z absolutną wszechobecnością pistacji we wszystkim? Dlaczego NAGLE wszystko jest z pistacjami i / lub kremem pistacjowym? I o co chodzi z dubajską czekoladą? Może nie rozumiem fenomenu, bo nie lubię pistacji (ani czekolady) – to znaczy, mogę zjeść trzy – cztery solone pistacje raz w roku i wystarczy (najchętniej do wina w tapas barze, czasem podają). Ale żeby mi ta zielona maź z kruasanta wypływała, to niechętnie. Czy pistacje to kolejna matcha? Której też nie lubię i też była we WSZYSTKIM, chyba tylko w rosole nie. 

Tymczasem na HBO następny serial zahaczający o medycynę – no proszę, jaką jestem trendsetterką; wystarczyło pomarudzić kilka lat, a rzucili nie jeden, a dwa nowe medyczne seriale! Koleżanka mówi, że to ma być taki żeński odpowiednik House’a. No ja nie wiem, na razie jest pierwszy odcinek i pani senator z „House of Cards” jest po prostu zwyczajnie niemiła dla pacjentki – a nawet nie tyle niemiła, co stwierdza, że trzeba zrobić kolejne badanie, a wszyscy od razu huzia na nią, że w ogóle JAK TO i co z satysfakcją pacjenta! No powiadam Państwu, zawsze mi się śmiać chce w tych momentach i mam taki pomysł, żeby zrobić serial o tym, jak oni się leczą w Polsce, u naszych lekarzy. Najpierw się próbują zapisać (pierwsze trzy sezony), a później idą na wizytę, no bardzo, BARDZO jestem ciekawa, jaka by im w efekcie wyszła satysfakcja pacjenta. Dopiero by mieli porównanie, co to znaczy NIEMIŁY lekarz (no dobra, moja ginekolog jest miła, w sensie bez przymilania, ale grzeczna i otwarta na pytania, naturalnie prywatnie, chociaż to też nie jest oczywiste, że jak prywatnie, to nas potraktują jak człowieka). No więc bicz pliz, na kim u nas w Polsce zrobi wrażenie lekko szorstka lekarka, która w dodatku zleca konkretne badanie. A w ogóle to wzięła i uderzyła się w głowę i zobaczymy, czy dalej będzie tak fikać, czy ją ujarzmi system. 

A w dodatku listonosz wrzuca do naszej skrzynki cudzą korespondencję, może z przepracowania, a może obcy wywiad (albo i nasz) obrał sobie moją skromną skrzynkę pocztową za miejsce kontaktów, a może to listy do mnie, tylko osobowość mi się rozpada i zapomniałam, jak się naprawdę nazywam? Jedno wiem na pewno – styczeń nie działa na mnie dobrze. Do widzenia. Idę się rzucić z dachu.

O TYM, ŻE NADAL PONURO

Gdyby styczeń zachowywał się przyzwoicie, tobym na niego nie narzekała – ale jest beznadziejny. Przez cały weekend padał śnieg, więc byliśmy zapuszkowani w domu – Mangusta nawet po krótkim spacerku wracała oblepiona kulkami śniegu i zniesmaczona sytuacją. Moją miłość do śniegu wszyscy znają, więc chyba nie muszę cytować swoich wypowiedzi, bo w internetach i tak już jest za dużo przemocy i wulgaryzmów. W dodatku w skrzynce na listy były cudze rachunki oraz zjadłam przeterminowanego camemberta, ale przeżyłam, a nawet nic mi się nie stało. Na przyszłość – patrzeć na opakowanie przed spożyciem albo w ogóle nie patrzeć.

Z plusów – jest już „The Pitt”, na razie dwa odcinki, z czego obejrzałam jeden – jest OK. Dziwnie tylko, że do Cartera nie mówią Carter (ale to też da się wyjaśnić, po prostu nie chciał być rozpoznawalny i zmienił nazwisko). Dwa momenty mnie lekko obezwładniły – jeden to składanie złamanej nogi (musiałam wyłączyć na kilka minut, bo zdecydowanie ZBYT DOSŁOWNIE pokazane), a drugi, to jak pani z zarządu czy tam innego HR przyszła opierdolić Cartera, że ma za niski wskaźnik satysfakcji pacjentów. Tylko 14 procent poleciłoby ich szpital – po czym z rozmowy dowiadujemy się, że nie ma wolnych łóżek, nie ma personelu na oddziałach, poczekalnia SOR jest przepełniona i czeka się minimum osiem godzin – czyli jakby nie wyrabiają się z aktualną liczbą bieżących pacjentów. Więc trochę nie rozumiem, za co ona go objeżdża – po co im kolejni? No ale w starym ER też był zawsze konflikt na linii pracownicy – idioci z zarządu, więc może to taki wątek sentymentalny. Może nielogiczny, ale co w dzisiejszych czasach jest logiczne.

Zastanawiam się, czy sobie nie postanowić noworoczne, że w pierwszej kolejności czytam książki, które leżą na stercie „do przeczytania”, zanim kupię następne. Ale nie wiem, czy to nie jest z góry skazane na porażkę, Hm, no nie wiem, jeszcze to sobie przemyślę (a zanim skończę myśleć i dojdę do jakiegoś wniosku, to będzie sierpień, wiem). Bo na przykład pomyślałam, żeby tak koniec z konsumpcjonizmem – po czym następnego dnia nabyłam sportowe trampki w Desigualu, bo przecenili o połowę i jeszcze przysłali mi rabat. Na swoje usprawiedliwienie mam, że właśnie wywaliłam jedne takie, co mi uszkodziły paznokieć na dużym palcu (niektóre sportowe buty są bardzo niewygodne w czubkach – no ale w ogóle sport jest bardzo niewygodny). 

Natomiast N. od nowego roku SPRZĄTA. Przeczytałam mu złotą myśl „Porządek bierze się z wyrzucania” i bardzo mu się spodobało oraz wziął sobie do serca i robi porządki od góry do dołu, z czego Mangusta jest bardzo zadowolona, bo ciągle coś mu kradnie i nosi w pysku, a ja mniej, bo muszę asystować – a to ze ścierką, a to z workiem na papier, a to znowu coś. A na dodatek zamienił (siekierkę na kijek) orbitreka na BIEŻNIĘ. Ho, ho! Trochę szkoda, bo na orbitreku fajnie się wieszało ręczniki i torby. Nawet weszłam na tę całą bieżnię, wszystko spoko, tylko przy schodzeniu mam taką śrubę, ale to TAK mi się w głowie kręci, jakbym wróciła z rejsu pełnomorskiego. Zebra mówi, że to po którymś razie przechodzi. No nie wiem.

Czytam nowy kryminał z Jacksonem Brodie. A nowy Cormoran Strike podobno dopiero we wrześniu! Boga w sercu nie mają, żeby tak się nad człowiekiem znęcać; we wrześniu to już będą bombki i kolędy w sklepach.

O, dostałam właśnie pierwszy alert RCB w tym roku! Gołoledź, marznący deszcz i utrudnienia komunikacyjne. Słyszysz, Mangusta? Znowu nici ze spacerku.

O TYM, ŻE W DOLNEJ GRANICY NORMY

Procedura przechodzenia w tak zwany Nowy Rok odbyła się bez zakłóceń, w końcu mam już wielo, witeeeeloletnią praktykę. Nie daliśmy się wyciągnąć z domu, zrobiłam absolutnie przepyszne chilli, o północy łyczek szampana (kwaśny, ja już nie polubię szampana, trudno) i spać. W miejscowe relacje międzyludzkie wkradły się pasemka chłodu, ponieważ sąsiad rąbał fajerwerkami zarówno w noc sylwestrową, jak i dwa dni później, żeby pokazać wnuczętom. Mangusta na szczęście się nie boi, ale ja się wkurwiam.

No i tak weszłam w kolejny rok kalendarzowy z wielkim tyłkiem i bez żadnych postanowień. Nie wiem, co postanowić, czekam na olśnienie, jak w zeszłym roku z drożdżówka. 

A w ogóle to w Sylwestra oglądaliśmy pierwszą część cyklu „Equalizer” z Denzelem Washingtonem, który N. odkrył. Ja to już jestem za stara na taką konwencję,  w której zatroskany Denzel, co nosi w kieszeni torebkę herbaty i czyta książki – znienacka wyrzyna w pień pół ruskiej mafii i nawet mu powieka nie drgnie, w dodatku z nastawionym stoperem w zegarku, żeby sprawdzić, czy nadal jest w formie. I wszyscy go poklepują po plecach i mówią mu, jaki jest fajny, spoko gość i że zmarła żona na pewno jest z niego bardzo dumna. Z drugiej strony, Denzel właśnie dostał medal od Prezydenta USA, więc co ja tam wiem. Dobra wiadomość jest taka, że trzy części dostępne na HBO już za nami (uff). Zła wiadomość – że podobno kręcą dwie następne.

A w niedzielę N. pyta mnie „Dobrze się czujesz?”. I już miałam mu odpowiedzieć, że nie, niedobrze, bo mam styczniowego doła, nadal jestem w żałobie, na świecie kataklizm za kataklizmem, społeczeństwo idiocieje, ludzie zachowują się jak kretyni i w dodatku brzydko pachną w kolejkach do kasy i żadnej nadziei znikąd. Ale okazało się, że chodzi mu o to, że oglądam „Gnijącą pannę młodą” – no owszem, oglądałam, bo uwielbiam. A moje troski zostały we mnie w środku.

O właśnie, znowu trzeba zapłacić za wywóz śmieci. Niektórzy oburzeni, że od nowego roku trzeba jeździć do PSZOK z dziurawą skarpetką, bo jak się wyrzuci normalnie do kosza, to śmierć i tortury. Oczywiście najprościej byłoby mieć wystawione kontenery na odzież, ale wiadomo, co nasze kochane społeczeństwo robi z kontenerami na odzież (nie wiem, czy w całym kraju są regularnie patroszone i ta odzież wala się w promieniu pół kilometra, czy tylko w mojej okolicy). i z tego powodu u nas wszystko musi być od dupy strony i nie możemy mieć ładnych rzeczy.

Jak widać powyżej – styczeń nie nastraja mnie optymistycznie, no ale nigdy nie nastrajał. Idę porobić coś manualnie, szafkę z garami posprzątam albo co, to zawsze jest dobre na zmartwienia, plus – może Kosmos mnie natchnie jakimś realistycznym postanowieniem noworocznym.

PS. Dziesiątego stycznia trzeci sezon Machos Alfa! To fajnie, stęskniłam się za tymi głupkami. 

O PREZENCIE – NIESPODZIANCE

No i jaki dostałam ten tajemniczy prezent od N.? Otóż – STETOSKOP. Taki prawdziwy, lekarski (nie żaden „mały doktor”, jak sugerował szwagier), marki Littmann. Faktycznie kiedyś powiedziałam przy nim, że chciałabym mieć stetoskop, bo mnie fascynują takie analogowe urządzenia, no i proszę – wziął sobie do serca. Wszyscy zostali osłuchani, włącznie z psami – jak tylko odkryłam, którą stroną wsadzać do uszu końcówki (nie, stetoskop nie jest symetryczny). Najlepsze odgłosy dają serce i jelita. Nikt akurat nie miał zapalenia płuc, a to podobno też całkiem nieźle słychać. 

Psów było na Wigilii pięć i zdegustowały rybę po grecku – bardzo im smakowała (mintaj w tym roku). Na szczęście już po zdjęciu ze stołu, a nie przed podaniem, więc zupełnie przyzwoicie się zachowały. Moja siostrzenica jest totalną nihilistką aktualnie, ale Zebra mówi, że to po prostu taki wiek i że mogło być gorzej. 

Trochę się w te święta przemieszczaliśmy i odnoszę wrażenie, że ciągle na okrągło leciała we wszystkich stacjach radiowych kolęda Preisnera i mam jej zdecydowany przesyt. Jest piękna oczywiście, ale po czterdziestym razie w ciągu dwóch dni to już ucho się zwija w trąbkę.

Oprócz stetoskopu dostałam piękne i pożyteczne prezenty, na przykład kubek z Bolesławca w jamniki oraz takie jedno narzędzie do wyrabiania ciężkiego ciasta – coś pomiędzy trzepaczką a sprężyną. Podpatrzyłam na Ballerina Farm – mój kolejny nałóg filmikowy, śliczna dziewczyna ze szkoły baletowej wyszła za jakiegoś milionera – Mormona, mają na moje oko jakieś czternaścioro dzieci (nie da się ich policzyć), mieszka na farmie i całe żarcie robi ręcznie od podstaw. I jak mówię, że od podstaw, to OD PODSTAW – sama robi na przykład masło i mozarellę w wielkim garze, z mleka od własnych krówek. Chleb z własnego zakwasu i makaron z własnej mąki i własnych jajek (znaczy, fermowych kurzych – jej własne osobiste też są używane na bieżąco, bo jak wspomniałam w tle galopują jakieś tuziny dzieci).  A to wszystko w powiewnych, pastelowych  bawełnianych sukniach i bluzeczkach z falbankami. No uwielbiam to oglądać, jak jakiś „Star Trek” – absolutne science fiction. 

A propos filmików, to obejrzeliśmy wspaniały serial „La Palma”. Katastroficzny, czyli w sam raz na święta. Miał tylko cztery odcinki i bardzo dobrze, bo już nie mogłam na te kocopoły patrzeć, zwłaszcza że zginęło pół świata, ale NA SZCZĘŚCIE jedna norweska rodzina uratowała się w całości. Trochę ja nie wiem, ale chyba inteligencja widza jest oceniana na poziomie kulki wodorostów w większości tych seriali. Chociaż jak czasem wyjdę z domu w kierunku siedzib ludzkich (rzadko), to zaczynam rozumieć, dlaczego.

Drugiego dnia świąt pojechaliśmy pospacerować do Arkadii (bo już byłam całkowitym poświątecznym blobem), gdzie otworzyła się kawiarnia i było tak miło, świeciło słońce i dałam się ponieść nastrojowi i wypiłam gorącą czekoladę. Po czym O MAŁO NIE UMARŁAM. Znaczy przesadzam oczywiście, ale dostałam migreny i mdłości. Nie przepadam za czekoladą i jem jakieś śladowe ilości i to rzadko, ale żeby AŻ TAK chciała mnie zabić? Wino by mi tego nigdy nie zrobiło (no dobra – kac, ale to na drugi dzień dopiero).

No to teraz tylko jakoś doczekać do północy w Sylwestra i można zacząć narzekanie na styczeń. Tym bardziej, że od razu na początku roku ma być orkan. Doprawdy, wzruszyłam się.

PS. Arkadia oczywiście park obok Nieborowa, niedaleko od nas, żeby nikt mnie nie posądzał o wycieczki do centrum handlowego, na miły Bóg.

O NIEŚWIĄTECZNYM NASTROJU

Tak się rozszalałam, że upiekłam drożdżowe ciasto Zebrze, a ona powiedziała, że przepyszne. No moi państwo, w takim tempie to w przyszłym roku założę japońską piekarnię (uwielbiam filmy na jutubie o japońskich piekarniach, wspominałam już? Kanał „Bread Story” ma chyba najlepsze, nie można się oderwać, aż chciałabym tam być i turlać bułeczki).

Znalazłam informację o lotniskowych skanerach (bo jak mnie coś gryzie, to nie mogę przestać szukać odpowiedzi) i chyba MAM TROP. No więc one są tak zaprojektowane, żeby piszczeć, jak ktoś ma za luźną odzież, albo za ciasną. I to by się zgadzało, bo ja górę zwykle noszę oversize, a w podróży zwłaszcza – ma być wygodnie i mnie nie ograniczać, a do przejścia bramki każą zdejmować bluzy i swetry, więc ta koszula pod spodem zwykle mi powiewa. Co do za ciasnej odzieży – nie wypowiem się, gdyż nie wytrzymałabym w czymś obciskającym nawet minuty, a co dopiero lotu. 

W ogóle w tym roku nie mam ochoty ani nastroju na święta. No zrobię tego śledzia, bo w tej malutkiej resztce rodziny, jaka mi została, to ja jestem od śledzia i ryby po grecku; ale żebym czuła nastrój albo miała ochotę – to nie. Od czerwca interesuję się historią astronautów, którzy polecieli na ISS Starlinerem na dwa tygodnie, po czym okazało się, że nie mogą wrócić, bo Starliner się wykrzaczył, i siedzą tam już pół roku. Mieli ich ściągać w lutym w przyszłym roku, ale już przełożyli na marzec. No więc – współczułam im, bo spakować się na dwa tygodnie a na dziesięć miesięcy to JEST różnica. Ale teraz tak myślę – wiszą sobie w tym Kosmosie, NASA im wszystko dostarczy, od czystych majtek po świąteczny obiad (w tubce co prawda, ale zawsze jednak), prezenty pewnie też (i pewnie też w tubce albo koncentracie). Czy to nie idealna sytuacja? Też bym chciała sobie zawisnąć w próżni na jakiś czas, a przede wszystkim – nie mieć kontaktów z ŻADNYM urzędem i ŻADNYMI papierami. Już nie mogę po prostu, mam PTSD i na widok wykropkowanego miejsca na podpis dostaję drgawek. Też bym chciała spłynąć na Ziemię jakoś na koniec marca – tylko co z Mangustą? Beze mnie już do reszty się rozwydrzy. 

Jedyna dobra wiadomość – wyskakuje mi na HBO (które teraz się nazywa zupełnie inaczej) reklama nowego serialu medycznego. Rolę główną gra Carter z ER (chociaż też nazywa się tym razem zupełnie inaczej, a szkoda – fajna byłaby taka kontynuacja po latach). Mam nadzieję, że nie będzie to męczybuła jak szpital Amsterdam albo Rezydenci. Moja koleżanka ostatnio stwierdziła, że w Rezydentach jak kogoś wyleczą, to przez przypadek. Moim zdaniem – jak ktoś widział na żywo SOR w szpitalu w Żyrardowie (i sam szpital), to już żadna medycyna nie robi na nim wrażenia, ale dobrego, wciągającego serialu medycznego nie ma od dawna. Więc please, Dear Santa, niech oni tego nie spieprzą.

O PREZENTACH I MAŚLE

Czas zapierdala jak mitsubishi murcielago z Pudzianem za kierownicą (zawsze się zastanawiałam, jak? JAK on do tego wsiada? Bo ten samochód nie wygląda na duży, a jak raz widziałam Pudziana na żywo w KFC, to zasłaniał trzy kasy naraz). Tak, też mi się wydaje, że gwiazdki i sylwestry są co kilka tygodni, w każdym razie jakoś strasznie często.

N. wczoraj obierał granat. Obejrzał instruktaż na YouTube, jak to zrobić elegancko i bez brudzenia. Uhm, bardzo dobry instruktaż, a efekty – cała kuchnia jak po świniobiciu oraz mój mąż, którego zaufanie do social mediów zostało nadużyte i więcej tym łobuzom z You Tube nie zamierza wierzyć, bo to wszystko ściema. Mniej więcej taki był sens jego wypowiedzi, tylko może nieco innych słów użył, troszkę cięższych gatunkowo.

A dziś rano mnie pytał, czy chcę kurnik. Z otwieranym jajecznikiem. Doprawdy chyba nie, bo kury i jamniki to niezbyt dobre połączenie. Nie wiem, czy szuka prezentu dla mnie na Gwiazdkę, bo – właśnie! W tym roku KUPIŁ MI PREZENT – chyba z litości, że mam taki spadek formy, ciągnę nos po podłodze i się garbię, i powiedziałam, że mam tego dosyć, że co roku sama muszę sobie wymyślić, kupić i zapakować. Dupa – najwyżej będę bez prezentu! No i wziął i się chyba przejął, bo kupił COŚ, przyszła paczka i leży. Na kurnik jakby za mała (chyba, że dla tych mikroprzepiórek i to najwyżej pięciu). Na kolię brylantową z kolei za duża, poza tym na cholerę mi kolia, tylko by dyndała i przeszkadzała na spacerze z Mangustą, bo ona dość szybko chodzi. Więc w ogóle raz na dziesięć lat czeka mnie ELEMENT ZASKOCZENIA. Dobre i to.

Zaczęłam czytać japoński kryminał „Masło”. Zaczyna się od tego, że w całej Japonii są braki masła w sklepach, a jak się pojawi, to jest strasznie drogie i w specjalnych delikatesach. Co za zbieg okoliczności – u nas też drogie masło, ale przynajmniej jeszcze jest w sklepach. A później jedna Japonka (więźniarka) tłumaczy drugiej Japonce (dziennikarce), że masło trzeba jeść zimne, bo ono wtedy otwiera pełnię smaku i w ogóle – a najlepiej na gorącym ryżu. Ha! Od dawna mamy RÓŻNICĘ ZDAŃ na ten temat z jedną moją koleżanką, bo ja trzymam masło w lodówce, a ona absolutnie nie, bo twierdzi, że masło się wtedy nie smaruje i nie mogłaby ze mną mieszkać. No trudno – zamieszkam z Japonką w razie czego. (Mnie masło właściwie smakuje w każdej postaci, ale faktem jest, że takie zimne prosto z lodówki na razowym chlebku… ach).

No proszę – jest za dwadzieścia druga i zrobiło się TOTALNIE CIEMNO. I jak tu nie mieć depresji w grudniu, ja się pytam?