"MIĘDZY SŁOWAMI" PO RAZ… KTOS LICZY?

 

Wczoraj znowu oglądałam „Między słowami” (N. nie było w domu – jedyna okazja, bo on już tego nie chce oglądać. Nie wiem, dlaczego. Bourna i Bruce Willisa może, a „Między słowami” – nie! Zastanawiające).

 

I się wzruszałam i tak dalej – myslicie, ze jakie zyczenie Charlotte zawiązała na drzewku w tej świątyni?… Co tam napisała?…

 

Ale.

Co do mnie dotarło.

 

Ze O MATKO.

Ja jestem tą ŻONĄ!

 

Tą, co bez przerwy dzwoni i wysyła faksy, i zawraca dupę „Kochanie, dywan w kolorze burgunda” – podczas gdy kochanie siedzi przy barze i dwudziestoletnia blondynka wnosi własnie w jego szarą egzystencje ożywczy powiew, chodzi do japońskich klubów i odkrywa świetna japońska muzykę, i musi zaopiekować się blondynką, kiedy ta ma stłuczony paluszek. DZIZAS.

 

I jakos tak troche inaczej na to wszystko spojrzałam. Od nowa jakby.

 

I lekko jestem tym ogłuszona.

 

POWIADAM PANSTWU – SWIATA KONIEC!


Lluvia?Of kors, że lluvia!

Co ma nie lluviać, skoro mój małżonek zaplanował sobie (a raczej mu wypadły) delegacje trzy dni pod rząd! A jak on wyjeżdża, to ZAWSZE pada, tak? (Chociaż, zielone słupy mówią, że dopiero jutro od 20.00 będzie padać, a zielone słupy się nie mylą, ani o minutę).

 

Koniec świata coraz bliższy. Coraz. Wisła wygrała z Barcą. Jeden do zera, no ale. Fakt pozostaje faktem. Zaczynam się bać i wypatrywać asteroidów, drapieżnych ślimaków, krwiożerczych pomidorów albo mgły.

 

A Pudzian kupił sobie Lamborghini Murcielago. I brawo, zapracował sobie ciężko, tylko ja mam takie pytanie – KTO i JAK go do tego samochodu upycha? I jak z niego wyciąga? Ja widziałam Pana Mariusza na żywo raz, w dodatku w KFC. Stał przede mną w kolejce. Chciałam poinformować, ze zasłaniał TRZY KASY. Naraz. I nie ma takiej siły, żeby on się zmieścił samodzielnie. Musi się poskładać jak człowiek – guma albo jakoś inaczej zzipować.

 

Własnie uświadomiłam sobie, jak dawno nie byłam w KFC i nawet mnie nie ciągnie. Hm. To w sumie smutne – gdyby się okazało, że nie miłośc po grób, a przelotna fascynacja.

 

Horoskop na dzis mam jakiś taki beznadziejny, że chyba nie pozostało mi nic, tylko pooglądać wyprzedaże bikini.

 

"MY, NASZE PSY I SAMOCHODY"

 

Obudziłam się ledwo żywa.

Najpierw śniło mi się, że moja matka była alienem i musiałam przed nią uciekać. A następnie, że Zebra miała szczura, takiego dużego, puchatego szczura, który sobie biegał po pokoju (a ja musiałam pilnować Szczypawki, żeby mu nic nie zrobiła), i okazało się, że ten szczur ma tylko jedno oko.

 

No przynajmniej to jedno oko jest zrozumiałe. Po czterech odcinkach „Pushing Daisies”.

 

I chyba zacznę odcinać centymetr do wyjazdu na wakacje. Trochę nie mogliśmy się zdecydować, która wyspa w tym roku – ale jednak Fuerte. Niebiańskie plaże, spokój, wiatr i kozy. Tego nam trzeba (ciekawe, czy żółty jeep będzie na nas czekał).

 

Zamówiłam sobie tedy kurs hiszpańskiego audio, no bo trochę jestem jak pies – sporo rozumiem, ale odezwać się nie potrafię. No chyba że w restauracji (calamares a la plancha, boquerones, gambas al ajillo y copa de vino tinto, por favor, muchos gracias). Ale miło byłoby umieć zagaić rozmowę klasycznie, np. „Papuga siostrzenicy twojej sąsiadki zrobiłaby wczoraj zakupy, gdyby nie zgubiła parasola”, prawda?

 

(W opisie wyspy pominęłam niemieckich nudystów grubo po 60-tce).

 

A rano jedna soczewka zwinęła mi się w rulon. Akrobatka.

 

SMUTNA PRAWDA WYCHODZI NA JAW

 

Weźcie tego kolesia z tym testem IQ!

Gdzie nie wejdę, tam w komentarzach test IQ.

 

NIE CHCĘ wiedziec:

– jakie mam IQ,

– ile mam w biodrach,

– i ile ważę.

 

Nie chce i już. FENKJU, GUD NAJT.

 

Mówiłam już, że ostatnio moim ukochanym sudoku jest zmywarka?

 

Uwielbiam upychać brudne gary w zmywarce. U Ewy na Mazurach od razu po przebudzeniu z wrzaskiem „ręce precz od zmywarki!” i jeszcze w barchanach (czyt. flanelowa piżamka) leciałam załadować zmywarkę. Była moim Mount Everestem – tak, żeby na jedno zmywanie wlazły wszystkie talerze z kolacji, ze śniadania, całe szkło, kubki, brudne gary, naczynia żaroodporne i słoiki. Zwykle nie dość, że mi się udawało, to jeszcze zostawało miejsce na 2 – 3 filiżanki. Rozładowywać zmywarkę tez bardzo lubię. A pralki – nienawidzę. No i gdzie tu sens?…

 

I tak to wygląda. W sumie dość smutno – zawsze chciałam być wysoką, apodyktyczną, ciemnowłosa femme fatale z długimi paznokciami, palącą papierosy. A jestem niską blondynką, niepalącą, gapowatą, z krótkimi paznokciami, w dodatku uwielbiającą zmywarki.

 

Cos tu poszło nie w tę stronę.

Ps. Dlaczego NIKT mi nie powiedział, że "Pushing Daisies" jest takie… takie… TAKIE? Wsiąkłam wczoraj nieodwołalnie.

 

O PODLOSCI LUDZKIEJ – ZASADNICZO

 

Gadamy od rana z Rogiem, który młody jeszcze jest (za młody na Heroda) i nie wierzy mi, że ludzie potrafią być takimi świniami, ze wódkę weselna fałszują. A tak! Nie ma już dziś żadnej świętości! Przyklejają historyczkę do krzesła, fałszują wódkę weselną, a nawet donoszą na księży!

 

Taki mam przypadek w okolicy, gdzie księdza zapuszkowali, bo pieniędzmi z tacy spłacał kredyt w banku. Kredyt zaciągnięty na budowę domu. Dla kochanki. O WIELKIE MI CO. Tej samej od wielu lat (i co Święto Zmarłych to w nowym futrze). I co to komu przeszkadzało?… Podłość ludzka nie zna granic.

 

Zjadłam sałatke z McDonaldsa. Oficjalny dowód na to, że swiat się ma ku końcowi.

 

Wczoraj mój osobisty tatuś oddał mi „Odd Thomasa” Koontza, ręce mu się trzęsły – „Jaka straszna ksiązka! Jak on to opisał! Straszne to! Normalnie cos potwornego!… MASZ COS JESZCZE TEGO AUTORA?…”

 

Ha.

 

W horoskopie na dziś mam sobie zostawić margines swobody i nie tracić kontroli nad rozwojem sytuacji.

 

A śniło mi się, że byłam z Zebrą na plaży, i najpierw się zapadłam w mokry piasek, a później porwała mnie fala. Znaczy – oszałamiająca kariera, tak?…

 

O MOTTO ZYCIOWYM I STATYSTYCE ZYWIENIOWEJ

  

Przyznam się, że od jakiegoś czasu poszukuję życiowego motto.

Ostatnio najbardziej podobało mi się to:

    

Ale po wczorajszym komentarzu Krokodylowym biorę to (bez pytania o zgodę): „Pozbawiona ambicji, cieszę się z drobiazgów”. 


Ma ono tę wielka zaletę, że można się nim pochwalić w towarzystwie (a mrówkojadem nie za bardzo, gdy się nie ma zdjęcia, trudno to zwizualizować).

 

Choć zasadniczo, pewnie będę ich używac wymiennie. Z wiadomych powodów. Gospodarka hormonalna to jednak jest straszna kurwa.

  


PS. Dzwoni do mnie mąż i mówi: „Mam dla ciebie niusa! Właśnie powiedzieli w Trójce, ze człowiek w ciągu swego życia zjada nieświadomie dziewięć pająków! Jak myślisz, ile już masz na koncie? Bo ja chyba z pięć!” – AŁAAAA!… NIE WIEM, co straszniejsze – mieć je już zjedzone i odhaczone, czy dopiero w perspektywie?… Ohyzda!

  

PRZYGOD KILKA TLUSTEJ BABY

 

Wróciłam na trochę. Dziewczyny zostały na dłużej, pewnie na weekend znowu pojedziemy (acz nie wiem, nie wiem, wczoraj, jak tylko wyjechaliśmy, to WSIADŁY NA ROWERY, jak tylko zniknęłam za horyzontem! No to jest cos okropnego! Tylko na moment je z oka spuszczę, od razu jakieś brewerie).

 

Sylwester Lejdis udał się nadzwyczajnie.

W tle Freddy Kruger, nastolatki wrzeszczą, kochanie otwórz nam szampana, szampan huknął, piorun jebnął, zgasło światło i rozpętał się Armageddon. Cudownie, prawda? Nie ma jak burza stulecia w samotnej chatce na wzgórzu, nad jeziorkiem, otoczonej lasami pełnymi miejscowych wilkołaków. Bez prądu.

 

Spoko. Następnego dnia był nalot szerszeni. Oraz tak mnie wkurwiła szwagierka, ze pierwszy raz w życiu nie wyszły mi naleśniki. Mówię wam, nie można narzekać na brak atrakcji na tych Mazurach. A jakie żarcie!… Że wspomnę tylko łupki – chrupki i filety z okonków.

 

(ZA KAŻDYM razem, kiedy się spotykamy, jest Armageddon. Przypadek, prawda? Czterdziesty z rzędu).

 

Bogdan nie do poznania.

Gentleman, słuchajcie. Ogolony, w minimalistycznych czarnych outfitach. Co ta miłość robi z ludzi. Podobno nawet już we wsi wiedzą, bo sklepowa jest oficjalnie zazdrosna.

(„Myślicie, że jemu nie przeszkadza, ze ta miłość do Hanki nie ma żadnych perspektyw ani przyszłości, ani… hm… teraźniejszości w zasadzie tez nie ma?” – „A NIBY DLACZEGO uważasz, ze nie ma?”).

 

Oraz opracowałyśmy naukową teorię dotyczącą diet. Wynalazłyśmy dietę ŁĄCZENIA. Konkretnie – łączenia jak największej liczby diet przy jednym posiłku. Udało nam się np. połączyć dietę Atkinsa (łupki – chrupki), śródziemnomorską (sałatka grecka), kopenhaską (woda z cytryną), South Beach (sałatka z gruszką), jabłkową oczyszczającą (sok jabłkowy) oraz garściową (po ogórku do garści) – w zasadzie naprędce i bez wysiłku.

 

Żeby było jasne – od tego się nie chudnie. Ale osiąga się – co absolutnie nie jest do pogardzenia po trzydziestce – stan zadowolenia. Wyżerając sobie nawzajem z talerzy fetę utytłaną w oliwie i dywagując nad naturą pomidorów używanych w restauracjach do sałatek („Moim zdaniem, kochana, pomidor z lodówki to w zasadzie rigor mortis”).

 

Historię Sunshine’a opowie pewnie Matka Sunshine’a, kobieta mafii, a wiecie, jakie są kobiety mafii. Więc ja jej wole nie wchodzić w paragon. Dodam tylko, że karmi swoje dwuletnie dziecko surowymi cytrynami, które ten zjada w całości bez mrugnięcia powieką. Cytrynę oraz pół wiaderka kiszonych ogórków.

 

I wszystko byłoby jak zawsze, gdyby nie to, że Hanka cały czas ściska komórkę. Miało nas być tam więcej, wiecie. Na ten weekend.

 

I NADSZEDŁ DZIEŃ TRZECI

 

Przychodzi baba do lekarza. Lekarz do niej:

– Co się pani stało?

A ona:

– Panie doktorze! Merlin mi się spóźnia!…

 

Mi się własnie Merlin spóźnia i nie mam co czytać. Tj. mam taką jedną ksiązkę, myślałam, że to kryminał jest normalny, trupy, zwłoki, takie tam, ale nie! To jest O DEMONIE, który nawiedza małego chłopca!… Ałaaaaaaaa!… ZBYT STRASZNE.

 

(A spóźnia się, gdyż czekamy na kuchnię Nelly Rubinstainowej. Lubię Ćwierczakiewiczową, ale jako literaturę abstrakcyjną, z jej „nadziewać wiśnie na rożenki i piec w piecu przesypując miałkim cukrem”. A Nelly podobno robiła znakomite ciepłe zakąski dla głodujących artystów. Nie, żebym głodowała, tudzież była artystką, ale dobra zakąska nie jest zła).

 

Oraz odnotowuję, że chyba zmieniła się lekko koncepcja tzw. długiego weekendu. Jakby. Nieco. Deszcze niespokojne targają mnie sad za oknem.

 

Dobrze, że kupiłam polar w Decathlonie. Ma się tego nosa.