O WĘDKARZACH I PRZYGODACH NA LOTNISKACH

 

Ponieważ wczoraj zafundowałam sobie na obiadokolację “Przysmak Wisławy”, czyli skrzydełka ze stripsami, to dziś jestem liryczna jak przedwojenny kredens. Boli mnie cały przewód pokarmowo – doktorski, co nie zmienia faktu, że kurze pyszności mi jeszcze zostały na dziś i zamierzam je spożyć. A co!… Lubię szalone życie na krawędzi.

Psychopatę, który jest autorem reklamy radiowej, w której złota rybka mówi do wędkarza że spełni jego trzy życzenia, a on “Masz być smaczna, chrupiąca i bez ości” i CHLAST! ją tasakiem – aaaaa!… No więc, tego psychopatę się powinno wytarzać w smole i pierzu i na furze gnoju wywieźć na dziedziniec Sejmu i tam zostawić. Nie wiem, CZEGO to jest reklama, bo po każdym CHLAST zaczynam krzyczeć, płakać i przeklinać (N. już parę razy o mało nie wjechał w barierkę na autostradzie). Strasznie mnie dołuje. Strasznie. Chociaż w sumie – cała prawda o tych bandytach, wędkarzach!…

Z powoli podnoszącymi się na głowie włosami przeczytałam ostatnio informację o pani, która została PONIŻONA na lotnisku Heathrow, bo nie chcieli jej wpuścić do samolotu z mlekiem dla niemowlęcia!… Skandal, prawda? Tylko, że żadnego niemowlęcia z nią nie było, to raz. A tego mleka miała PIĘTNAŚCIE LITRÓW – część zamrożonego, część nie. I wlokła to w bagażu podręcznym. Bo była na służbowym wyjeździe przez dwa tygodnie i wiozła dzieciątku to, co w tym czasie udoiła. Ja już pomijam przepisy dotyczące przewozu płynów, ograniczenia wagowe bagażu podręcznego (chociaż w sumie dlaczego pomijam? One przecież obowiązują wszystkich), ale większość tego mleka nie miała szans nie być zepsuta. Nie wierzę, że nadawałoby się do zjedzenia. W sumie celnicy wyświadczyli jej dziecku wielką przysługę, jeśli mamusia naprawdę zamierzała je tym nakarmić! Choć podejrzewam, że pani z gatunku awanturnic, które MUSZĄ UDOWODNIĆ SWOJĄ RACJĘ. Nawet, jeśli jej nie mają; a im bardziej jej nie mają, tym głośniej drą paszczę.

Skąd. SKĄD się biorą tacy ludzie? I po co?

A jeśli chodzi o przygody na lotniskach, to raz lecieliśmy z grupą wysokogórskich wspinaczy – przesiadali się w Madrycie do samolotu lecącego do Ameryki Południowej. Mieli na sobie wspinaczkowe ciuchy, a zwłaszcza buty – nie dziwne, że je włożyli – taki jeden but zająłby im całą walizkę nadawaną na bagaż. Wyglądały jak buty narciarskie do potęgi jedenastej. Zastanawialiśmy się z N., JAK oni się w tym zmieszczą pomiędzy siedzenia i jak wysiedzą w nich całą podróż. Chociaż to bez sensu, bo te buty przecież muszą być superwygodne, pomimo swojego wyglądu – oni na wspinaczce w ogóle ich nie zdejmują przez kilka dni i nocy chyba?… W każdym razie, nadzialiśmy się na nich już na bramkach bezpieczeństwa – prawdopodobnie wszyscy się na nich gapili, bo stanowili bardzo wesołe party, jak obierali się z tego swojego sprzętu po kawałku, żeby się prześwietlić. Ale najlepsze było, jak się okazało, że mają w swoich specjalistycznych stalowych termosach KAWUNIĘ. Pyszną, domową, posłodzoną. Oczywiście, nie mogli jej przenieść przez bramkę bezpieczeństwa – prawie się popłakali z tego powodu; żłopali każdy po dwa – trzy kubki, a czego nie dali rady wypić, wylewali. Częstowali też strażników. Ale żadnemu nie przyszło do głowy, żeby robić drakę. Chociaż jeszcze w kolejce do zajęcia miejsc w samolocie wzdychali żałośnie, wspominając swoją kawunię.

No i tak o. Podobno majówka ma być ładna. Hm.

O TYM, CO CHCE NAM ZROBIĆ NOWY PIEC

 

Dziś pobudka o czwartej siedemnaście. Ha. Przebije mnie ktoś?

Zawsze, jak tak rano wstaję, uderza mnie ilu ludzi już o tej godzinie normalnie funkcjonuje. Ja się dowartościowuję, jaka jestem dzielna, bo wstałam o trzeciej żeby np. zdążyć na samolot na wakacje, albo o czwartej bo cośtam, a później okazuje się, że nie ja jedna – mnóstwo ludzi już o tej godzinie na przystankach, w autobusach, w samochodach, obsługuje nas w kawiarni albo otwiera sklepy. I że nie jestem wcale takim dzielnym żuczkiem, jak mi się wydaje, bo prawdziwe dzielne żuczki to ci wszyscy, którzy normalnie, codziennie o tej godzinie wstają i stawiają się do roboty. I nie dostają za to medali i nawet nie oczekują.

Nowe wiadomości o piecu? PROSZĘ BARDZO.

Piec przez całą zimę działał jak złoto, złego słowa nie mogę powiedzieć. Woda gorąca, w domu cieplutko. Ani razu nie napaliliśmy w kominku! (I komin przestał śmierdzieć i wpadł nam do niego szpak) (i mam teraz brudny sufit). Nastała wiosna. Ociepliło się.

A piec nadal napierdziela. W domu mamy żar tropików łamane na termy rzymskie; ja, która UWIELBIAM upał i zimą chodzę w skarpetkach i kapciach emu nawet po ugrzanej podłodze – SŁANIAM SIĘ i omdlewam, bo nie ma czym oddychać. N. skręcił temperaturę do minimum, ale piec się nie poddaje i wyciąga w salonie do 25 stopni. Taki nam się trafił SMERF PRACUŚ, po tamtym poprzednim – draniu, intrygancie, histeryku i terroryście. Wyłączylibyśmy już ogrzewanie całkiem, ale ciągle w nocy spada temperatura prawie do zera, a poranna toaleta w lodowatej łazience tak średnio mnie pociąga. Na razie po dobroci namawiam N. do wnikliwego przestudiowania instrukcji obsługi pieca, a za chwilę przestanę go namawiać po dobroci, tylko zwiążę gumowym pająkiem – ściągaczem do bagażnika i odplączę dopiero, jak już się wszystkiego dowie.

Chyba że to nie żaden pracuś, tylko następny psychopata, który najpierw uśpił naszą czujność, a teraz chce nas udusić. Z piecami WSZYSTKO jest możliwe.

A Sistermoon dała cynk o następnym dobrym serialu – “Line of Duty”; produkcji BBC, o policji. Jestem po dwóch odcinkach – ŚWIETNY.

I jeszcze jeden BBC – “Dig”, z Jasonem Isaacsem, więc wiadomo, że będę oglądać i zapowiada się nader nieźle – też detektywistyczno – śledczy, dzieje się w Jerozolimie. Tylko trochę mi tam zgrzyta wątek religijnego kultu, co kurna hoduje małych chłopców w laboratorium (?????). No zobaczymy.

A propos pająków – uratowałam dziś jednego z wanny i proszę, od razu słońce wyszło!

O TYM, ŻE OOPS! HE DID IT AGAN

 

Drogi Pamiętniku, ZNOWU mi to zrobił. Zostawił samą na noc i dał w długą (podobno delegacja).

Akurat trafiła mi się ta noc, kiedy była PEŁNIA. Po prostu cos fantastycznego – w całej okolicy psy szczekały i wyły jak opętane, więc i Szczypawkę nosiło po całej sypialni. W pewnym momencie usiadła i spojrzała się na mnie takim przepraszającym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć „Sorry, pańcia, ale ten wilkołak co tu krąży jest już dość głodny i właśnie na serio się zabrał za nasze drzwi garażowe”.

Było bosko. Zwłaszcza z pobudką o piątej rano. Miałam ochotę o tej piątej w sobotę ZADZWONIĆ do jaśnie pańcia, chrapiącego po trudach uroczystej kolacji gdzieś w urokliwym hoteliku, ale nie jestem AŻ TAKĄ ŚWINIĄ.

Mój dzisiejszy horoskop:

„Nowy tydzień przywitasz w ponurym nastroju. Praca będzie Cię męczyć, a koledzy irytować. Wzajemne relacje z otoczeniem staną się nieprzyjemne i napięte.”

Dokładnie właśnie tego mi było trzeba do pełni szczęścia.

Idę jeść robaki.

O ODKRYTYCH TALENTACH I SERIALU

 

Kto rano wstaje, ten przycina sobie palec szufladą.

Dawno już odkryłam, że mam przeróżne talenty, teraz okazało się, że jestem znakomitym DŹWIĘKOWCEM. Celem wprowadzenia: oglądam filmy na DVD na playstation, bo ona jest najszybsza – o wiele szybciej odczytuje i uruchamia, niż te niby profesjonalne blureje, i w ogóle się już PRZYZWYCZAIŁAM, tak? I normalnie uruchamiałam playstation i telewizor i wszystko szło przez telewizor. Ale kurde zachciało mi się włączyć wzmacniacz i CÓŚ nacisnęłam. Najpierw w ogóle nie chciała mi playstation wrócić na telewizor, tylko musiałam odpalać wzmacniacz, żeby w ogóle był obraz. No to znowu coś nacisnęłam i teraz tak: bez wzmacniacza mam obraz i mam muzykę z tła w BARDZO dobrej jakości. Ale nie słychać ścieżki dialogowej! HA! Żeby słyszeć dialogi, muszę włączyć wzmacniacz. I kurwa skończyły mi się pomysły, CO NACISNĄĆ, żeby wróciło do stanu wyjściowego!…

I jeszcze mam taką uwagę – producent mógłby umieszczać jakiś emotikonek na przekąskach dla psa z wołowej tchawicy. Bo różne śmierdziuchy już mój piesek degustował – i świńskie uszy, i bycze pyty, i skórzane kostki… Ale czegoś tak potwornie śmierdzącego jak tchawica, to jeszcze NIGDY. Dobrze, że postanowiła to spożyć w przedpokoju, a nie na kanapie. Jednak ma litość nad pańcią.

Natomiast – ruda z “The Killing” się znalazła! Gra w (takim sobie, ale można oko zaczepić) serialu “The Catch” i to z kim! Z Nate Fisherem z “Sześciu stóp pod ziemią”, który się NIC nie zmienił i gra bad guya i straszną świnię, ale niestety nie jest w tym wiarygodny, bo ma takie miłe, psie oczy i za bardzo go uwielbiam. Natomiast RUDA jest ostatnią niewybotoksowaną aktorką serialową, co moim zdaniem jej się chwali – ma zmarszczki na czole i koło oczu i wygląda z tym świetnie. Ma lepsze ciuchy niż w “Killingu”, więc przynajmniej widać jaka jest zgrabna, natomiast niestety przesadzili z makijażem. Oraz dla równowagi – w ogóle nie przesadzili z dialogami – efekt jest taki, że mocny makijaż daje minus pięćset do inteligencji (a to akurat często można zaobserwować). A już zupełnie od czapy ma przyklejone sztuczne, wieczorowe rzęsy, co przy jej delikatnej oprawie oczu daje efekt trochę komiczny, a trochę makabryczny (jak większość sztucznych rzęs). Ja już bym wolała sobie ogon przyczepić; wyglądałoby tak samo “naturalnie”, jak te rzęsy, a jednak mam wrażenie, że ogon fajniejszy (taki długi, puszysty, w biało – czarne poprzeczne paski! No nie czad by był?…).

Intelektualnie to ten serial bynajmniej nie wymiata, ale na Rudą i Nataniela można sobie popatrzeć, jak kto się stęsknił.

Przepraszam, czy ja już mogę zrobić przemeblowanie w butach i schować zimowe kozaki? Czy jeszcze będzie śnieżek padał? (Ha, ha).

O TYM, ŻE ZNOWU MNIE NIE ZAMKNĘLI

 

My tu bradu, pitu a ja na policji byłam!

Nie jako oskarżona, nie – nikogo nie zabiłam (jeszcze!). Chociaż jak mnie zawezwali na świadka, to N. powiedział:

– Mogą cię zatrzymać na dwadzieścia cztery godziny bez podania powodu! – i wyraźnie poweselał.

Z jednej strony, trochę się mimo wszystko zawiodłam – nie musiałam przedzierać się przez tłum pijaczków ani kobiet lekkiego prowadzenia się, jak również w ogóle przez nikogo nie musiałam się przedzierać. Komisariat był pusty, czysty, dobrze ogrzany, a wszyscy byli bardzo grzeczni i mili. Z jednej strony to oczywiście bardzo dobrze, ale chociaż jedną pijaną nierządnicę powinni trzymać na dołku, żeby wrzeszczała, tłukła w kraty, śpiewała kuplety, wymyślała policjantom, żebrała o papierosy i ogólnie tworzyła koloryt lokalny, bo tak to jest ZBYT STERYLNIE i zdecydowanie nudy.

Nie mieli zamykanego pokoju bez okien, za to z weneckim lustrem, nikt mnie nie przykuł do stołu łańcuchami ani nie polewał lodowatą wodą z węża – jednak seriale potrafią rozbudzić w człowieku pewne oczekiwania, które nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością.

Pan policjant przesłuchujący na szczęście posiadł sztukę prawie bezwzrokowego pisania i umiał obsługiwać sprzęt biurowy, bo inaczej bym tam siedziała do dziś, tyle miał zapisanych pytań. Oczywiście, czytałam do góry nogami protokoły leżące na biurku – to jest okazuje się SILNIEJSZE ODE MNIE (moja koleżanka może zaświadczyć, że człowiek się nie może powstrzymać!), a także dostałam na pamiątkę kartkę z pouczeniem (wiecie, że za fałszywe zeznania grozi teraz do OŚMIU LAT?).

Takie pouczenie to jest fantastyczna lektura. Wiecie, że “Jeżeli istnieje wątpliwość co do stanu psychicznego lub umysłowego świadka, przesłuchanie może odbyć się z udziałem biegłego lekarza lub psychologa”?

– I co, nie sprowadzili ci lekarza? – zdziwił się mój mąż.

No nie. Widocznie nieźle się maskuję. Albo wcale nie jestem takim ciężkim przypadkiem (pewnie zawołają, jak się któregoś dnia stawię z czyimś łbem w ekologicznej siatce na zakupy).

Albo na przykład:

“Za zgodą świadka można go poddać badaniom lub oględzinom, a bez jego zgody pobrać odciski palców, wymaz ze śluzówki policzków, włosy, ślinę, próby pisma, zapach, wykonać fotografię lub nagrać głos”.

Ale jak się człowiek BARDZO nie zgadza na pobranie odcisków palców to one wtedy wyjdą rozmazane, nie? A reszta… pfff, nie takie rzeczy Grzesiek House pobierał bez zgody.

I jeszcze, kontynuując tradycję psychicznych ptaszków z mojego ogródka, w tym roku mamy SIKORKĘ (lub sikorka, bo to chyba jest facet), która walczy ze swoim odbiciem w lusterku wstecznym samochodu. Lusterko (oczywiście to PO MOJEJ STRONIE) jest całe obsrane, ponieważ ptaszek walczy, walczy, walczy… jak się zmęczy, to przysiada na lusterku, odetchnie, otrzepie się, wypróżni i dalej rusza do boju. Odstawia te seanse po kilka razy dziennie – widocznie mało się w jego życiu dzieje i szuka sobie rozrywki. Jak na podjeździe stoją dwa samochody, to zmienia lusterka.

A pyralgina rozpuszczalna jest po prostu MEGA OHYDNA. Niby pomarańczowa, ale i tak WSTRĘTNA. Znowu trzeba będzie rozpuszczać w mirindzie.

O PRYWATNYCH HORRORACH

 

Po wczorajszych konsultacjach z moimi koleżankami – ekspertkami od migren i bólów głowy, na prowadzenie w naszej liście przebojów pysznych proszeczków wysuwa się pyralgina sprint rozpuszczalna o smaku pomarańczowym. Podobno po jednej jest już nieźle, a po dwóch to człowiek ma na twarzy banana ottont dotont. Nie wiem, jak Państwo, ale ja jutro lecę do apteki (w dodatku jest całkiem niezła w smaku, w odróżnieniu od solpadeiny!).

Natomiast.

W tym tygodniu przeżyłyśmy ze Szczypawką czterodniową delegację N. Choć nie było łatwo – o czym za chwilę. Najlepsze, że następnego ranka po powrocie co widzę? Zdechłego ptaszka na balkonie przy sypialni widzę. O mało nie spadłam ze schodów, jak leciałam N. o tym powiedzieć, na co on:

– TAK, TO TAM LEŻY JUŻ JAKIŚ CZAS.

O Święty Janie w bitej śmietanie! Czyli pojechał na delegację ZOSTAWIAJĄC NAS SAME I BEZBRONNE z ptasim ścierwem pół metra od łóżka! (No dobra, może więcej). Cynicznie i z premedytacją!…

Ale to jeszcze nic.

Jednej nocy obudziła mnie DZIECIĘCA POZYTYWKA. Taka wiecie, prosta mechaniczna melodyjka, grająca GDZIEŚ BLISKO.

Chyba wszyscy wiemy, co to znaczy, jak w środku nocy zaczyna grać dziecięca pozytywka.

Oczywiście, byłyśmy ze Szczypawką w sypialni zamknięte na klucz, z kołdrą podciągniętą pod same oczy. Oczywiście, nie sprawdziłam, która była godzina, bo NA PEWNO okazałoby się, że TRZECIA W NOCY i nie pozostałoby mi nic innego, jak się zesrać i umrzeć na zawał (kolejność dowolna).

Oczywiście, mogłam wstać, otworzyć sypialnię i sprawdzić, co to było. NA PEWNO NIC TAKIEGO (i na pewno szukaliby później mojego ciała i ktoś bardzo zdziwiony natknąłby się na zwłoki w jakimś rowie, z dziwnymi obrażeniami jakby zębów i szponów).

Następnym razem jak będzie jechał w delegację, to ma mi wynająć kawalerkę najlepiej nad jakąś knajpą albo monopolowym, czynnym całą dobę, i żeby po lewej mieszkała wielodzietna rodzina (najlepiej w stylu włoskim, taka żeby się wszyscy do wszystkich darli), po prawej – imprezujący studenci, a na górze tancerka flamenco. Wtedy pozytywka nie ma szans.

Być może, BYĆ MOŻE powinnam rozważyć rezygnację (choćby czasową) z jednego z moich hobby, czyli oglądania na jutubie creepy, haunted and disturbing videos from deep web. To taki luźny pomysł.

Aha, i chciałam powiedzieć, że tegoroczne szparagi zielone w szynce z parmezanem bdb. Zwłaszcza, jak się doda masła. No, ale jak się doda masła, to większość rzeczy jest dobra, więc czemu nie chwasty.

O CIEMNEJ STRONIE OSOBOWOŚCI

 

Doszłam do wniosku, że skoro jesteśmy na tym blogasku O KROK od handlu prochami, a jak wiadomo – narkomani są bezwstydni i nie mają zahamowań oraz tajemnic, to dziś pora na WYZNANIA.

Wyznanie nr 1.

Nie mogę patrzeć na sandały Birkenstock.

Od patrzenia na nie ogarnia mnie stężenie pośmiertne i gałki oczne wywracają mi się do środka głowy.

Założyłabym sandały Birkenstock tylko w przypadku szantażu i tylko wtedy, gdyby życie kogoś najbliższego od tego zależało.

 

No dobra, to był light, bo wielu osobom się nie podobają Birkeny. To może cięższy kaliber.

 

Wyznanie nr 2.

Nie dałam rady obejrzeć “Breaking Bad”.

Dobrnęłam do trzeciego odcinka, na siłę i zmuszając się, żeby nie wyłączyć.

Jest to widowisko na zmianę potwornie smutne i potwornie żenujące, kompletnie nie udało mi się żadnego bohatera ani polubić, ani znienawidzić na tyle, żeby interesowało mnie, co im się dalej przytrafiło.

 

To było niezłe, nie? No to tera PA TO:

 

Wyznanie nr 3.

Nie trafiłam jeszcze na chleb pieczony w domu, który by mi smakował.

Albo trafiałam na takie z maszyny, które przypominają przesuszone ciasto drożdżowe, bez smaku i bez wdzięku, albo na ciężkie, gliniaste i zakalcowate twory. Uwielbiam grubą chlebową skórkę, chrupiącą albo przypaloną, tymczasem te domowe nie mają skórki, tylko jakieś biedne, niemające z prawdziwą skórką wiele wspólnego, smutne namiastki. W dodatku nie znoszę chleba z dosypywanym całym ziarnem, a te “domowe” przepisy się w tym lubują, wręcz widziałam taki jeden ZUPEŁNIE BEZ MĄKI, tylko z samych nasion. (Ludzie TO NIE SĄ KANARKI ANI PAPUGI!…)

Jadłam bułeczki hamburgerowe czy pitowe albo podpłomyki – nawet OK, to można upiec w domu i jest smaczne. Ale CHLEB? Tylko z dobrej piekarni (nie mówię o tych pustych skorupach z supermarketów, po których mam zgagę i którymi po ostygnięciu można wbijać gwoździe – nawet na bułkę tartą się nie nadają!).

I po prostu nie rozumiem tej całej kotłowaniny i tracenia czasu, kiedy można w wiejskim sklepiku kupić za niewielki pieniądz znakomity, pachnący pszenno – żytni bochenek (do wiejskich i podmiejskich sklepików dostarczają zwykle pyszny chleb z lokalnych piekarni).

 

To możecie teraz sobie na mnie używać.

A ja sobie poeksperymentuję na własnym organizmie – znalazłam tabletkę pyralginy! JUHUUU! Będzie się działo! Zdam relację.

O TYM, ŻE TA WIOSNA NIE MA Z CZEGO BYĆ DUMNA PÓKI CO

 

Kładę się spać z bolącą głową, wstaję z bolącą głową. Nawet nie mam siły się cieszyć, że malutki powykręcany modrzew nie zmarzł i ma zielone kropeczki na gałęziach. Grzesiek House by mi się przydał – zaraz by zdiagnozował tasiemca bąblowca w mózgu albo lupus (z tym, że to prawie nigdy nie jest lupus). W dodatku pies mi śpi na głowie, A TO COŚ ZNACZY – zwierzęta zawsze się przytulają tam, gdzie choroba. Na solpadeinę to już się chyba uodporniłam, bo tylko mi po niej niedobrze, a łeb boli jak bolał.

Jakaś ta wiosna bez sensu i rozmemłana.

A Szczypawka była u fryzjera i teraz jest aksamitna i zalotna. Pogadałyśmy sobie z panią strzygącą (strzygą?) o życiu i o psach; podobno teraz w modzie są maltańczyki (jorki już passe). Poruszałyśmy tematy “Jak delikatnie powiedzieć właścicielowi, że ukochany pieseczek nie bardzo się kwalifikuje do wystawiania” (bo z psami to wie pani, jak z dziećmi – każde najpiękniejsze i najzdolniejsze – dla rodzica). Albo – jak się nie roześmiać, kiedy przychodzi pan z jorkiem o imieniu TYSON. Albo KILLER. Całe trzydzieści pięć centymetrów grozy! Lub pani ze sznaucerem i prosi, żeby zrobić psu kitkę. SZNAUCEROWI!… Ludzie czasem są bez pojęcia.

W międzyczasie jeszcze byliśmy u Zebry na obiadku; jak już wspominałam, szwagier ma ostry przypadek syndromu Bogumiła Niechcica – aktualnie warzy piwo. Polega to na tym, że ciągle nosi w tę i nazad wielkie gary i wiaderka, w których coś gotuje (nie pachnie to pięknie, o nie!) albo przelewa z jednego w drugie. Najbardziej mi się podobało, jak ustawił jedno na szafce, drugie na podłodze i z tego wyżej leciało wężem do tego niżej, a to co zleciało szwagier nabierał dzbankiem i wlewał z powrotem do tego wiadra na szafce. Bardzo dobry pomysł na terapię zajęciową w zakładzie psychiatrycznym. Trochę się ożywiłam, jak wyciągnął z lodówki plastikowe torebeczki z zielonymi bobkami – nie ukrywam, że wyglądało to całkiem w stylu wczesnej Nancy Botwin – no NARESZCIE coś fajnego na rodzinnej imprezie! Okazało się azaliż, że to drogocenne GRANULATY CHMIELU i nie będziemy tego ani palić, ani wcierać w dziąsła, ani w żaden inny sposób czy innym otworem wprowadzać do organizmu – wolno tylko delikatnie POWĄCHAĆ (“Czy czujesz ten cytrusowy aromat złamany oleistą nutą?”). Jedyne co czułam, to ZAWÓD, że tacy jesteśmy beznadziejnie nudni i konserwatywni i znowu fpizdu cała nadzieja i żadnej rozrywki.

Dobrze, że przez przypadek odkryłam serial o psychopatycznych baletnicach na pocieszenie. Chociaż tyle.

O TYM, CO MNIE BUDZI I NIE TYLKO

 

W środku nocy obudziło mnie objawienie, że muszę zapłacić za śmieci. Ja to mam nocne olśnienia; zamiast „już wiem, czym naprawdę jest światło” albo „odkryłam lekarstwo na raka”, albo chociaż „mam pomysł, jak to zrobić, żeby już nigdy nic się nie zaśmiardło w lodówce” – to mnie budzą śmieci.

Ale wracając do naszych baranów: nawet nie to jest najgorsze, że muszę zapłacić za te śmieci, tylko, to, że trzeba zapłacić, bo MINĄŁ KWARTAŁ! Jak to się stało? Jedna czwarta roku gdzieś wsiąkła! KIEDY?… Dopiero jadłam winogrona i oglądałam Arnolda w Sylwestra! Nie, ja nie nadążam za tym wszystkim.

Odkryłam nowy serial pod tytułem „Mr. Robot”. Jest o hakerach, z Christianem Slaterem, którego lubię i dla którego postanowiłam to dzieło obmacać. Założenia serialu są niesamowicie oryginalne: otóż główny bohater, młody wyobcowany informatyk, odkrywa że światem rządzi… nie, nigdy nie zgadniecie. A jednak. TAK! Rządzi ZŁA KORPORACJA! Dla niepoznaki w serialu nazywa się ona EVIL CORP (to taka gra słówek). Na szczęście wystarczy im się włamać na serwery, żeby ludziom na świecie znacząco się polepszyło. No i tym się mają zajmować przez cały serial. Na razie włamali im się TROCHĘ i zostawili jeden plik, a główny bohater w międzyczasie zdemaskował jednego fiuta, który podrywa panie w internecie A JEDNOCZEŚNIE MA ŻONĘ!… Co za drań, to w głowie się nie mieści – po prostu nie do uwierzenia. (Dobra, z przymrużeniem oka może być, jak się wszystkie inne pokończą).

Natomiast bardzo mi się podoba interpretacja, że mój organizm domaga się leżenia. Jak tylko dziś wrócę do domu, od razu się kładę.

O TYM, ŻE NIBY WIOSNA, ALE…

 

Łeb mnie boli. Przeokrutnie. Ale WIOSENNIE, hahaha.

Psa była zapisana do fryzjera na czwartek, ale jest TAKIE OBŁOŻENIE oraz posiedzenia wyjazdowe z grupą jorków, że impreza została przełożona na sobotę.

A ja wczoraj po południu planowałam sobie zrobić zapiekaneczkę – kręciłam się po kuchni celem skomponowania składu, przy czym okna w kuchni wychodzą na trawnik. Na trawniku żerują szpaczki, najwięcej ich jest rano na śniadaniu i właśnie po południu – aż miło popatrzeć, taki e ładne, pracowite, uwijają się, no sielanka. No i wczoraj właśnie już, już miałam przekroić bułeczkę, nagle WTEM – jeden szpaczek wyciągnął MEGA GLIZDĘ. Ale jaką!… Była taka wielka, tłusta i ohydna, ale to taka OGROMNA, że nijak nie mógł sobie z nią dać rady. Z jednej strony ją szarpał, podfruwał, tarmosił z drugiej, przydeptywał, a to ohydztwo się wiło, rzucało… w dodatku wcale nie była koloru dżdżownicowatego, tylko w takim OBRZYDLIWYM odcieniu żółtawego cellulitu. O mało nie zemdlałam, obserwując tę akcję. Opcja zapiekanki była jakby no longer valid.

I w ogóle niby wiosna, a jakoś tak ponurawo i syficznie.