O… CHYBA O BUTACH?


Zebra mi mówi, że mam niespójny imidż. Ja jej komunikuję, że idę smażyć kotlety, a ta mi wyjeżdza z niespójnym imidżem. No nie wiem. Muszę to przemyśleć (przy rozwieszaniu gaci, albowiem najlepiej mi się myśli przy rozwieszaniu upranych gaci mojego męża; gdyby zmieniał bieliznę ze trzy – cztery razy dziennie, niewykluczone, że miałabym już doktorat z fizyki kwantowej).

Za to mam BARDZO spójną politykę wobec butów. Kupiłam sobie prześliczne buty! Mają tylko jedno, jedyne, maluteńkie „ale”: kompletnie się nie nadaja do chodzenia. I to jest u mnie constans. Mam wyłącznie buty, które się nie nadają do chodzenia (oprócz japonek i emu, ale to jest osobna kategoria zupełnie). Nadają się do zakładania, zachwycania nimi, zachwycania, jak ślicznie leżą na stopie i to by było na tyle. Te na przykład dodają człowiekowi pół metra wzrostu. I przejdę w nich też około pół metra.

Boże, niech mnie ktoś przytuli. Albo zastrzeli.

PS. Nie, no nie wytrzymam! Odpalił kosiarę i goli moje stokrotki!… CZY JEST SENS ratować ten związek? Biorę nóż Karlosa i idę negocjować.

O JAJKU I LAKIERZE DO PAZNOKCI


„Prywatne życie Pipy Lee” to taki film, jaki lubię najbardziej. Nieśpieszny, bez spektakularnych zwrotów akcji, ot – historia zbuntowanej nastolatki, która wyrasta na piękną, dobrą i szczęśliwą opiekunkę domowego ogniska. Z tym, że za chwilę wiadomo, że wcale niekoniecznie, i że nikt nie jest taki, jak się wydaje. Cudowna galeria ludzkich stworów w tle – od niestabilnej emocjonalnie od prochów matki, poprzez ciotkę – lesbijkę i jej niesamowitą partnerkę, pierwszą żonę męża, najlepszą przyjaciółkę w wiecznej depresji (świetna Winona Ryder) do Keanu Reevesa, z wytatuowanym na całej (chudej) piersi Chrystusem. Naprawdę dobry film, chociaż z happy endem. Akurat w tej sytuacji jestem im w stanie ten happy end wybaczyć, polubiłam Pippę.

(Trochę inaczej, niż w „Tamarze i mężczyznach”, gdzie cały film jest bardzo sielski i wesoły, a zakończenie takie sobie dość niekoniecznie, zwłaszcza dla Beth. Ale też warto obejrzeć).

Co mnie natomiast rozczula, to instrukcja obsługi skakanki. Sześćdziesiąt cztery strony (OK., w różnych językach, ale… INSTRUKCJA OBSŁUGI SKAKANKI?… Naprawdę?…)

Oraz podejście Hiszpanów do jajek. Jajka są w Hiszpanii uważane za bardzo elegancką potrawę i w menu najlepszych restauracji można znaleźć jajecznicę obok homarów i langust, jako danie główne. U Basków trafiłam kilka razy na „Jajo w niskiej temperaturze z papierem ziemniaczanym” (huevo a baja temperatura con papel de patatas) i bardzo mnie to intrygowało – o mało nie zamówiłam, ale ta „niska temperatura” mnie odstraszała, bo nie lubię glutów z białka. Dziś sobie to jajo wyguglałam – oni jednak są niesamowici. Okazuje się, iż białko jaja ścina się w 62 stopniach Celsiusa, a żółtko – jako zawierające tłuszcz – w 68. Więc to jajo w niskiej temperaturze polega na ugotowaniu jajka (w skorupce) w wodzie o temperaturze 63 stopni. Białko ma się ściąć i mieć konsystencję flanu, a żółtko pozostać płynne. Tylko najlepsze restauracje umieją tak przyrządzić jajko.

Mój mąż natomiast, jako nieprzejednany łucznik, zawiesił się w Inglocie nad lakierem do paznokci dla mężczyzn. Trochę ten produkt wstrząsnął jego postrzeganiem świata. Twierdzi, że nie mógłby używać lakieru do paznokci, bo nie wie, jak się go zmywa. Bo on rozpuszczalnika używa wyłącznie do przemywania ran.

MOI MILI SZPARAŻANIE


„Hak”
 
Deavera to dla mnie jego najsłabsza powieść. Nawet nieustająco seksowna Amelia Sachs po raz dziesiąty zbierająca do fiolki pył z piwnicznej izby mnie tak nie znudziła, jak „powieść akcji” przepleciona kodeksami honorowymi służb i teorią gier. Z 445 stron – o jakieś 400 za dużo. Jedno, co mi się spodobało, to tortury przy pomocy papieru ściernego i alkoholu. Bardzo poręczny zestaw, „przepis do wykorzystania”, jak mówią na forach kulinarnych.

Natomiast.

Zamorduję Hankę za „Pingwiny z Madagaskaru”. Wsadzę do worka, obciążę kamieniami i utopię w rzece. Rwącej.

Kazała mi obejrzeć „Pingwiny” i wsiąkłam. Jak zwykle TO NIEPOWAŻNE W MOIM WIEKU, ale nie mogę się od nich oderwać od kilku dni. Zawsze lubiłam pingwiny za ich walory estetyczne, a te dodatkowo są jeszcze taaaakie fajne. Natomiast BARDZO mnie denerwuje Król Julian. Nie znoszę drania, ciągle coś chłopakom psuje. Zresztą wszystkie lemury mi działają na nerwy, ten mały fetyszysta stóp też.

Na odcinku z jajkiem o mało się nie popłakałam na końcu („Monster Trucki, panowie, myślimy o Monster Truckach!…”).

Pingwiny rządzą. Natomiast scenarzyści House’a chyba zmienili dealera i to, co teraz palą, nie jest już takie dobre, jak to, co palili wcześniej. Albo ja się robie zblazowaną, cyniczną suką łamane przez dziecinnieję na starość. Niepotrzebne skreślić.

 

JAK SPĘDZILISCIE KONIEC ŚWIATA?


Znalazłam w torbie ćwierć dolara amerykańskiego. Nie mam pojęcia, skąd się tam wzięło. Zebra wróciła prawie rok temu, a poza tym zaprzecza, jakoby wrzucała mi drobne do torby.

(Ja cały czas mówię, że u nas w domu mieszka jakiś byt równoległy, który sobie używa, jak nas nie ma, a jak wracamy, to się chowa. I niechętnie zostaję sama na noc, bo jak mu się znudzi i przyjdzie pogadać?… A teraz jeszcze mi wrzuca dolary do torby).

Poza tym co. W Świnoujściu byliśmy na chwilkę. Wyraźnie zakazałam budzić się przed dziewiątą, więc to oczywiste, ze o siódmej dwadzieścia, po kilku NIECHCĄCYCH kopnięciach w łóżko, mój najdroższy mąż zawisł nade mną:

– Słuchaj… Bo my już umyliśmy balkon, okna, dokręciliśmy wszystkie krany i uszczelki, a teraz twój ojciec z nudów myje poręcz… Może byś już wstała bo nam się nudzi i zjedlibyśmy jakieś śniadanie?…

Pogoda była jak drut, więc poszło się na plażę, zjadłam mega gofra z toną bitej śmietany – na inaugurację sezonu i z okazji tego, że kupuje sobie skakankę. N. się BARDZO zdziwił, jak mu to powiedziałam. Trzy razy pytał, czy na pewno mam na myśli SKAKANKĘ i czy wiem, co się z tym robi (wiem! Byłam kiedyś MISTRZYNIĄ skakanki). Naprawdę, jak on we mnie nie wierzy. Gdybym powiedziała, ze piłam krew niemowląt, a z reszty robiłam granulat i karmiłam wrony – to by mu nawet powieka nie drgnęła. A w skakankę nie chciał uwierzyć.

Na jednej budzie był napis:

RYBY
ZYWE
WĘDZONE
OTWARTE

… więc prześladowała mnie wizja otwartej ryby.

Na plażę przyszła wycieczka dzieci. Naprawdę, wielki szacunek i podziw dla osób zawodowo opiekujących się dziećmi w grupach. Ja bym dostała załamania nerwowego na pierwszym przejściu dla pieszych, próbując ogarnąć to towarzystwo. Natomiast u Basków widzieliśmy z N. w którymś z tych małych miasteczek, jak dzieci z przedszkola wyszły na spacer. Miały cos w rodzaju liny, takiej kolorowej, uplecionej z gałganów, na linie powiązane były supły, i każde dziecko trzymało się rączka tej liny. Z prawej albo lewej strony. Pięknie to wyglądało – szła taka rozgadana, kolorowa stonoga – i chyba fajny pomysł i bezpieczny.

(Więc oczywiście doszliśmy do wniosku, że najlepiej byłoby nawlec te dzieci na żyłkę wędkarską – przeciągnąć im żyłkę przez uszy – z supełkami, żeby marudy nie zostawały w tyle).

Mimo pogody jak drut, wróciliśmy, żeby zajadać się szparagami na tarasie z przyjaciółmi. Przepis na sukces: na litr wody, trzy płaskie łyżki cukru i jedna soli. Wychodzą bardzo pyszne.

I taki to był ten koniec świata u nas na wsi. Bardzo przyjemny.

O PRAWDZIWYCH MĘZCZYZNACH


Wspaniały weekend za nami; mój mąż wyrywał korzeń, a ja warzyłam strawę. Korzeń nie z zęba, tylko z brzozy (a raczej z ziemi). Uschła nam jedna brzoza, piękna, wielka, a że rosła przy samym domu, to musieliśmy ją wyciąć, bo jak takie suche drzewo rąbnie na dach, to podobno jest niefajnie. Pozwolenie na wycinkę opłakałam, bo ja bardzo te nasze brzozy kocham, N. obiecał, że zasadzimy w tym miejscu coś innego. Przyjechali panowie z piłą. I okazało się, że guzik z sałatą, a nie zasadzimy, bo tego drzewa pod ziemią jest tyle samo, co NAD.

W związku z czym od tygodni przeprowadzana jest ekstradycja korzenia. Jeszcze chyba tylko dynamit nie był grany. W ten weekend – łomy, łańcuchy i wyciągarka od landrovera. Efekt: owszem, wyrwany kawałek korzenia, plus wyrwana dziura w koszulce i krwawa rana na piersiach mojego męża. Łomem dostał. Dumny był z tego powodu nieprzeciętnie. Sterczał z cygarem nad dziurą w ziemi, łopocząc porwanym tiszertem i skórą. Chryste.

Ja nie wiem. Faceci to nie jest rasa z innej planety, nie sądzę. To jest normalny ziemski organizm, pozszywany z takich samych białek, ale dogadać się z nimi można tak samo, jak z glonami. Jakbym próbowała namówić morszczyn, żeby się zachowywał rozsądnie, to efekt by był podobny.

Nie mogąc na to patrzeć obejrzałam sobie film „Drzwi”. Gra Mads Mikkelsen, którego bardzo lubię, bo wygląda na przyjemnego psychopatę. Mads ma romans z sąsiadką (w roli sąsiadki – czarna flądra z „Love Actually”, tylko w wersji blond i NIE JEST, no NIE JEST ładna, ajmsory! Co najwyżej wyzywająca) i w czasie, gdy się z nią bzyka, jego córeczka tonie w basenie. Oczywiście, rozpacz, rozpad małżeństwa, próba samobójstwa, po czym natyka się na drzwi, które prowadzą w przeszłość. Akurat do chwili, kiedy można jeszcze uratować dziewczynkę. Wyciąga ją z basenu, spotyka samego siebie z „wtedy” i zaczyna się jazda. Dobry film, chociaż smutny przeraźliwie.

Ale najgorsze jest to, że mamy na chacie siódmy sezon Jacka Bauera i ja już naprawdę nie mogę nerwowo. Błagam, zrzućmy się na jakiegoś kolesie, który go DEFINITYWNIE zastrzeli, otruje, utopi, poćwiartuje, wrzuci do dołu i zaleje betonem pięćdziesiątką. I jego niezniszczalną blond córeczkę do kompletu. To już jest PONAD ludzkie siły. Chyba tylko Kraśko i Kurzajewski mnie denerwują bardziej, niż Jack Bauer.

O KULINARIACH PRZYDROŻNYCH


Nie dość, że trzynasty piątek, to jeszcze jechaliśmy na pogrzeb (nikt z rodziny, odpukać, ale to nigdy nie jest miła uroczystość) jedną z najgorszych dróg w kraju. Jak wracaliśmy, przed każdym rondem były już kilkukilometrowe korki TIR-ów, zatrzymaliśmy się na obiad i poparzyłam sobie jamę pierogami z kapustą. To znaczy, one z NAZWY były z kapustą, bo to w środku było sypkie (takie suche sznureczki) i smakowało przyprawą do zup.

Naprawdę, ciągle produkuje się PRZYPRAWĘ DO ZUP? I ktos to kupuje, dobrowolnie, za pieniądze?… Myślałam, że zniknęła w otchłani transformacji systemowej. A tu proszę – żyje, tańczy i znajduje się w pierogach. Które, jak sugeruje nazwa i konsystencja, nie są zupą, choć może to w środku kiedyś było zupą. Ba, to ze środka mogło mieć poprzednio kilka różnych żyć, bo zdecydowanie było po przejściach.

I to jest to, co mnie wkurwia. Nigdy, nigdzie w Hiszpanii nie ośmieliliby się podać mi do jedzenia nic takiego. Oni nie robią niedobrego jedzenia. To znaczy – nie wszystko każdemu smakuje, ja np. nie zamawiam soczewicy gotowanej z chorizo, bo nie przepadam za soczewicą. Ale żadna knajpa nie ma w menu niczego, czego kucharz nie umie ugotować na miejscu. Nigdzie nie jadłam frytek z mrożonki. Nigdy nie podali mi nic z mikrofalówki. Nigdy nic usmażonego nie śmierdziało nieświeżym tłuszczem. To jest ta drobna różnica. I nie chodzi mi o hotel SAVOY, tylko zwykłe bary, nawet przy stacjach benzynowych.

Tam jest przyjemnie popatrzeć, jak podjeżdża zaopatrzenie pod restaurację. Skrzynki z pachnącymi warzywami, pojemniki z rybami, które dostawca pokazuje jak trofea, dziewczyna z piekarni, która przyniosła bagietki i dostała (oczywiście) przy okazji kieliszek wina przy barze.

Ja wiem, że kapitalizm ma różne oblicza, ale dlaczego u nas musiał przyjąć akurat wersję śmierdzenia w restauracyjnej kuchni?… I nie chodzi mi o to, że to wczoraj był bar dla TIR-ów, bo w pięknych przydrożnych KARCZMACH zirytowana panna w ludowym stroju przynosi barszcz z proszku (i z mikrofalówki), pierogi z mrożonki i stęchły smalec do chleba, który się sypie jak trociny.

Dobrze, że przynajmniej na targu mają śliczne małe zgrabne kalafiorki i młoda kapustkę… Jakoś ten biedny poparzony jęzor muszę przeprosić za wczoraj.

 

DZIŚ SZEF KUCHNI POLECI


Najpierw literaturę, a później deser.

Sue Townsend od lat pisze kolejne tomy o Adrianie Mole. A ja je kolejno kupuję, czytam, zaśmiewam się i żałuję, że polskie społeczeństwo nie ma takiego kronikarza, jak Sue. Ale tym razem nie o Adrianie, tylko o Camilli – „Królowa Camilla” jest taką trochę soc – fiction. Rodzina królewska została zdetronizowana po dojściu do władzy radykalnych republikanów. Mieszkają w zamkniętej strefie, otoczeni przez kryminalistów, ludzi z nadwagą i innych, uznanych przez niebezpiecznych dla „normalnego” społeczeństwa. Wszystkim rządzi superkomputer, który bez przerwy się myli, na przykład wysyła akty zgonów do kilku tysięcy emerytów.

Karol zmywa naczynia w plastikowej misce ze sklepu „wszystko za funta” i hoduje kury (które nie chcą znosić jajek). Camilla chodzi w kapciach – gorylach. Królowa Elżbieta odwiedza swojego męża w domu nie tak znowu spokojnej starości i nie stać jej na dentystę – bolący ząb musiała jej wyrwać miejscowa znachorka, Kobieta z Obcęgami. Księżniczka Anna ma kolejnego męża, co prawda prostaka, ale za to bardzo ją kochającego, który oznajmia gościom „Ania zaraz zejdzie, przycina sobie włosy w nosie”. I wszyscy mają psy, co najmniej po jednym.

Mistrzostwo świata. I mimo, że Sue jedzie po brytyjskim społeczeństwie bez znieczulenia, wyśmiewa wszystkich i wszystko, to nadal uważam, że Rodzina Królewska wyła ze śmiechu podczas lektury (no, może oprócz księżniczki Anny…). Ja wyłam okrutnie. W dodatku wiem, że i tak nie wyłapałam wszystkiego, bo realia brytyjskiego społeczeństwa znam tylko powierzchownie. W dodatku, o zgrozo, polubiłam Camillę po tej książce!… (Choć podczas Royal Wedding ona chyba była lekko narąbana, tak mi się zdaje, chwiała się na nogach, chodziła sztywno małymi kroczkami i miałam wrażenie – i trochę nadzieję, przyznam – że zaraz się wywali jak długa).

A na deser odcinek South Parku „Human CentIPad”, który mnie wywalił w kosmos. Bo ja oglądałam „Human Centipede” – kocham takie filmy (typu „Zmasowany atak krwiożerczych pomidorów) – no więc ten odcinek to jest 1:1 „Human Centipede”, tylko zamiast szalonego niemieckiego naukowca zszywa ludzi dupami Steve Jobs. Znakomita rola Eryka Cartmana (tak, jakby Eryk kiedykolwiek miał złe role).

Tak, jestem niepoważna i niedojrzała i tego się będę trzymać do grobowej deski.

 

O GUZIE MÓZGU I LAZANII


Chwilowo jest miło. Bardzo sobie odetchnęłam tym oceanem i jestem na miłym, małym zen (co oczywiście oznacza, że za moment gdzieś, coś, z hukiem i smrodem oraz deszcz żab, ale to za moment, a na razie… może nie lotos na tafli, ale grążel na kałuży, tak to ujmijmy).

W biurze odwiedziła mnie dziś Zebra. Zażyczyła sobie herbaty (dostała), a następnie dostałyśmy mega głupawki w temacie… Właściwie, w różnych tematach, ale jeden bardzo malowniczy. Przypomniało nam się, jak kiedyś uzdrowiła mnie z guza mózgu.

Bo miałam taki okres, że BYŁAM PRAWIE PEWNA, że mam guza mózgu. Przychodziłam do pracy, siadałam za biurkiem i słyszałam tykanie zegara. Raz ciszej, raz głośniej… Zegara żadnego nie ma w całym biurze. No chyba, że to nie zegar – chodziłam i szukałam źródła tego dźwięku. Ale nie, tykało tylko, jak siedziałam przy biurku. Naprawdę, już chodziłam po biurze na czworaka z nosem przy listwach przypodłogowych, kucałam przy centralce telefonicznej… Nic. Albo duch, doszłam do wniosku (ale duch kogo?… Krokodyla z Piotrusia Pana?… Na Saskiej Kępie?…), albo mam guza mózgu. Wtedy się ma omamy różne, słuchowe też, więc czemu nie tykanie zegara. Trochę mi było przykro i smutno z tego powodu, nie ukrywam.

Aż któregoś dnia przyszła Zebra. Stanęła sobie i zaczęła się bawić takim gadżetem, który stoi naprzeciwko mojego nosa, szklana kula zawieszona na metalowych obejmach, takie jakby astrolabium. Rozdawali na jakiejś konferencji. Pobujała tą kulą i rzuciła od niechcenia:

– Nawet fajny masz ten zegarek…

O ŻESZ TY W MORDĘ! Dopiero się przyjrzałam tej kuli – w środku zatopiony ma dysk. Z jednej strony było logo, i ona była odwrócona tym logiem do mnie, a jak się ja przekręciło, to z drugiej jest zegar. KURWA, ZEGAR!!!! Zegar, który tykał 30 cm od mojego nosa, a ja wychodziłam ze skóry i dostawałam paranoi! Wszystko sprawdziłam, tylko nie tę cholerną kulę!

I dziś nam się przypomniało i ona była z tego powodu bardzo zadowolona, że uleczyła mnie z guza mózgu, w dodatku bezdotykowo (bo bioenergoterapeuci muszą obmacać, o lekarzach już nie wspomnę; święci chyba też przynajmniej dotykają). Taka zdolna.

No nic. Powiem tyle, że mozarella z OSM Skierniewice nadaje się do lazanii średnio. Strasznie się maże. Danie, acz smaczne, wygląda jak potrawy jedzone przez kowbojów na Dzikim Zachodzie na większości westernów (zauważyliście, że oni zawsze jedzą taką brunatną pacię z głębokiego talerza, w dodatku – łyżką trzymaną w zaciśniętej pięści?…).

 

O WANNNIE KARLOSA


Cudownie jest spać przez tydzień przy otwartych drzwiach, słuchać przez całą noc ryku oceanu, który się kotłuje pod balkonem, a później wrócić do lodówki, w jaką zamieniła się chałupa przez te kilka dni naszej nieobecności. Przepraszam, że tak mendzę, ale pogoda też mendzi, a później jest, że Polak to na tle Europy SMUTNY CZEGOŚ. No żesz jasna cholera!…

Kraj Basków jest fenomenalny do zwiedzania. Czyściutki, jak cała Hiszpania (oprócz południa i Gran Canarii), uporządkowany. Góry nad morzem. Tunele poprzebijane przez góry (tam to się musieli narobić przy budowie dróg!…). Żeby  dojechać z Madrytu, trzeba się przedrzeć przez Somosierrę, gdzie nasi z Francuzami pobili Hiszpanów, a był to duży bład, bo trzeba było kopnąc w tyłek Francuzów, iść z Hiszpanami na wino i się zasymilować. Ta Somosierra jest na wysokości 1445 metrów n.p.m., a droga jest taka dobra, że w ogóle nie czuć, że się podjeżdża tak wysoko. Trochę tylko pyka w uszach.


Pierwsze dwie noce spaliśmy w Zarautz – to taka nasza Jurata, tylko ładna. Szeroka plaża, mnóstwo surferów, bo wieje jak cholera i są długie fale, piękne paseo wzdłuż plaży i pełno psów. Prawie każdy spaceruje z pędzelkiem przy nodze, psy się znają, wymieniają ploteczki, siedzą przy stolikach, wchodza do baru. A psiej kupy ani jednej. Jakoś rozwiązali ten wstrząsający paradygmat, może ma to związek z faktem, że w Hiszpanii codziennie rano MYJE SIĘ chodniki – wodą i detergentem – a służby porządkowe chodzą po mieście przez cały dzień. Z wiadrem i szczotą.

Zarautz to oczywiście dlatego, że tam jest hotel i restauracja Karlosa Arguiniano – baskijskiego mistrza kuchni, dla mojego męża absolutnie numer jeden, Arzak mu może całować pięty. Karlos był chwilowo nieobecny, ale dał nam najlepszy pokój, z tarasem na samej plaży, i jedzenie w jego restauracji naprawdę było fantastyczne, a przy tym proste (nie przepadam za nouvelle cuisine, gdzie każde danie ma trzysta składników i jedenaście smaków), ale cały pobyt przesłoniła mi Karlosa wanna.

W ogóle łazienka była piękna, czarno – biała, z wolno stojącą, podświetloną wanną. Myślałam, że to mlecznobiały onyks – a to był plastik. Chropowaty, porowaty, gruby plastik, wanna w kształcie tych starych, wolno stojących wanien, nie za duża, ciepła i szorstka w dotyku, troszkę elastyczna… Po prostu szał, a nie wanna! I tu zniewalające widoki (hotel przerobiony ze średniowiecznego zamku, na samej plaży), tu jedzenie z najwyższej półki, a tu nic, tylko wanna on my mind. Muszę mieć taką wannę. Bo oszaleję.

San Sebastian (czyli Donostia w Euskera) to miasto, w którym nawet najstarszy mieszkaniec przez całe życie nie odwiedził wszystkich barów. Z jednej strony – elegancki kurort z plażą i ekskluzywnymi sklepami, z drugiej – labirynty uliczek, a na każdej milion barów. Ja przyznam, że nieco oszalałam na ich punkcie, bo to spełnienie moich kulinarnych marzeń: długie lady zastawione dziesiątkami pintxos – przystawek. Kanapki, szaszłyki, tartaletki, babeczki, rożki, naleśniczki. Od najprostszych – kawał tuńczyka wielkości pięści nadziany na patyk z papryczką guindilla – do arcywymyślnych sałatek, upchniętych w rożkach z francuskiego ciasta. Zamawia się wino, dostaje talerz i można zwariować. Trzy – cztery takie bary i byłam najszczęśliwszym człowiekiem na tym łez padole. Przy płaceniu barman wrzuca napiwek do kociołka i wrzeszczy na cały bar „Poteee!” – czasem jeszcze dzwoni dzwonkiem. Z co bardziej drażliwych klientów się nabijają – np. jedna pani przejechała nosem wzdłuż baru trzy razy i nic jej nie przypadło do gustu. Stanęła nad szaszłykami z krewetek, zrobiła minę, jakby jej śmierdziały, i pyta barmana, ile one czasu są smażone. Na co barman z kamienną twarzą: „Trzy minuty dwadzieścia sześć sekund”. Czasem trudno się dopchać do upatrzonego smakołyku, bo oczywiście nad wszystkimi tymi talerzami stoją ludzie – piją, rozmawiają, krzyczą, a raz jeden nakichał prosto w babeczki z sałatką z kraba, na które miałam oko. Trudno, babeczkę zjadłam gdzie indziej.


O kolacjach nie ma mowy, chociaż N. upierał się, żeby obiady jeść W RESTAURACJACH Z PRAWDZIWYM MENU I OBRUSEM. No fakt, że baskijskie restauracje to jest TAKI gourmet, nawet te najmniejsze, na kilka stolików, niepozorne, mają tak przemyślane menu, że się człowiek rozpływa. W jednej restauracji dali mi w prezencie DVD z kucharzem, który przyrządza te dania, bo nad każdym talerzem piałam z zachwytu i kazałam fotografować. Jadłam słynne smażone grzyby wymieszane z żółtkiem, jak tatar – obłędne połączenie. Wszystkie kubki smakowe stają na baczność. Choć oczywiście duszę sprzedam za pintxos.

Wlókł się człowiek taki objedzony, napatrzony na te cuda na barze (one na dodatek są śliczne, te kanapeczki, dzieła sztuki), wchodzimy do OSTATNIEGO baru – już tylko na kieliszek wina, ale gdzie tam. Za chwilkę barman zadyndał mi wielkim plastrem szynki przed nosem – „Chcesz?” – a jak miałam nie chcieć, przepraszam?… Jeszcze nie przełknęliśmy szynki, a on już częstował nas drinkiem własnego pomysłu „Fernando Torres”, za który dostał pierwszą nagrodę na mistrzostwach barmanów… I tak tam jest wszędzie. Wszędzie. Każdy bar to osobna historia.

Zwiedzaliśmy małe miejscowości o nazwach nie do zapamiętania (w jednej urodził się Balenciaga!), które wszystkie są pod górę albo w dół. Tylko na koniec mieliśmy malutką przygodę, bo na stacji benzynowej, gdzie się zatrzymaliśmy na kawę, nagle zaroiło się od żołnierzy z wielkimi karabinami. Taki SWAT w zielonych mundurach i ze słuchawkami. Przeszukiwali stację i kawiarnię, zaglądali do wszystkich pomieszczeń. Na nas nawet nie spojrzeli, spokojnie stamtąd odjechaliśmy, ale dość miętowo mi się zrobiło w brzuchu, jak pomyślałam później (później, bo to się stało tak nagle, że nie zdążyłam się wystraszyć), że ten koleś, którego szukali, TAM BYŁ, i spokojnie mógł nas capnąć jako zakładników. Sądząc z tego, jak trzymali te swoje wielkie karabiny w gotowości, nie był to miły koleś i miał na sumieniu coś więcej, niż kradzież torebki.

Samolot się spóźnił dwie godziny i nad Pirenejami strasznie trzęsło, a do jedzenia dali zepsute, śmierdzące kabanosy. No taki skromny akcencik, żeby się niektórym w dupach nie poprzewracało. Plus lodowata chałupa – od razu człowiek wie, że koniec turnusu. 

EUSKADI ESSENCIAL

Przeprszm że ja tak milczę jak jakiś polityk przyłapany na seksie z chłopcem, ale tu, w Kraju Basków, człowiek ma cały czas rece zajete pintxos i kieliszkiem. A w ogole to wcale nie Pais Vasco, tylko Euskadi. I wszystkie napisy są w Euskera, wspanialym języku totalnie nie do zrozumienia, chyba jeszcze bardziej pokreconym, niz węgierski. Proszę, oto przykład: "JAJETXEA" to jest ni mniej, ni więcej, a restauracja. No widzieli państwo!

To lecim na kanapki. Agur!