O NIEMANIU POJĘCIA

 

Drogi Pamiętniku, majówkę rozpoczęłam wyhodowaniem tak zwanego gila do pasa. Jest czarująco, nos mam jak trąba, zatkane uszy i czerwone oczy. I cement z przodu czaszki. Nietrudno się domyślić, że humor nieco mi siadł. Mam ochotę tylko na gorącą herbatę oraz na zdzielenie kogoś łopatą (tylko jeszcze się nie zdecydowałam, kogo).

Miała być Aruba, Dżamejka, a będzie gorący rosół.

Przeczytałam interesujący artykuł, z którego wynika… w zasadzie nic nie wynika, bo naukowcy nie wiedzą, co jest celem ziewania.

A ja nie mam pojęcia, czemu służą biustonosze z golfem. Jeszcze nie zdążyłam się otrząsnąć po sandałach z cholewką, a tu następny trend mnie zaatakował. Idę poegzystować pod kocem.

O REGIONIE WALENCJA W OBRAZKACH

Przed zdjęciami jeszcze dwie nader palące kwestie. Jedna dotyczy nabiału, a druga czytelnictwa, więc obie są bardzo ważne w niektórych kręgach kulturowych (np. zbliżonych do mnie).

Co do nabiału, to w kartach deserów najczęściej jako specjalność regionalna pojawiały się cuajada albo requeson, oba z miodem. Cuajada to coś pomiędzy zsiadłym mlekiem a jogurtem, a reqeson to nasz twaróg, taki odciskany na sitku i podawany w plasterkach (to drugie – jedno z moich ulubionych śniadań). I co się okazało? Że żadne z nich nie jest ani trochę kwaśne! W ogóle nie mają kwaskowego posmaku, jak nasze twarożki. Kremowe, delikatne, ale bez kwasku jakieś takie mdławe. Chyba wolę nasz twarożek.

Punkt drugi – w drodze powrotnej jedną noc spędziliśmy w Madrycie i akurat trafiliśmy na dni książki. Cału Madryt zastawiony straganami z książką – tanią, przecenioną i w promocji – a we wszystkich księgarniach i kioskach zniżka na książki. Bardzo miło. Oczywiście nie mogłam nie skorzystać i sobie jedną kupiłam, niestety po angielsku, bo po hiszpańsku na razie płynnie czytam menu w knajpie i horoskop w El Pais. Wybór nie był zbyt wielki, więc zdecydowałam się na „Small great things” Jodi Picoult” i kurna mam za swoje. Jasne, że dobrze się czyta, ale o panie śfienty, czego tam nie ma! Rasizm, nazizm i śmierć noworodka – tak w skrócie. No ale wiedziałam, na co się decyduję – Jodi zwykle nie bierze jeńców.

To teraz obrazki (z wystawy).

Zamek w Peniscola – nasz codzienny punkt docelowy, czasem nawet dwa razy dziennie. Tu już jakieś dwie trzecie drogi mamy za sobą.

Templ1

I codziennie musieliśmy wysłuchiwać komentarzy naszego przyjaciela, że ta plaża to nie jest żadna plaża, tylko normalna ziemia i nadaje się do sadzenia kartofli. Miejscowi artyści doszli do wniosku, że nie tylko do kartofli i robili z niej rzeźby. Tu “Ostatnia wieczerza” (pan ją codziennie spryskiwał wodą z rozpylacza do pestycydów, żeby się nie osypywała). Zdjęcie płatne co łaska 😉

IMG_0678

A to ja po wejściu, ledwo dysząca i musiałam przysiąść na templaryjskich murach.

IMG_0692

Region Walencja stoi pomarańczą – takie prawdziwe przedwojenne pomarańcze, z grubą skórą, co się ją obiera jednym palcem i bardzo słodkie.

IMG_0646

Na targu w Walencji można było kupić chufa – dołączony przepis na orszadę.

IMG_0639

Można było również kupić całą masę innych rzeczy, pożytecznych, etstetycznych i pysznych.

IMG_0682

A ten widok przypomniał mi występy w erotycznym kabarecie “Crazy Horse” w Paryżu. Tylko tam oczywiście nogi były damskie.

IMG_0681

To nasz obiad w El Palmar – kazali jeść taką łyżką i wybierać ryż spomiędzy gnatów.

IMG_0653

A znowu w jednym barze w Cuenca specjalnością zakładu były grzybki i to nie byle jakie, bo muchomory! N. mnie bardzo namawiał – spróbuj kochanie, to podobno najlepsze grzyby na świecie, no spróbuj! Ciekawe, o co mu chodziło.

IMG_0668

Może jestem konserwatywna, ale zamiast muchomorów (amanitas) zamówiłam szparagi i to nie byle jakie, bo same żółtka (yemas). Surowe wyglądały tak:

IMG_0665

A przyrządzone tak – i były przepyszne:

IMG_0667

A to już Madryt i “Casa Alberto” – jedna z najstarszych tawern, w której siedział Cervantes i pisał “Don Kichota”. Wcale mu się nie dziwię – też bym chciała przesiadywać po knajpach w Madrycie i pisać – stworzyłabym co najmniej kwadrylogię, a może nawet oktylogię! Pewnie o jamnikach, bo na czym ja się znam oprócz jamników? Może na maśle.

IMG_0697

A w ogóle to tam już była taka wiosna, o. I jak tu się nie zdenerwować, no jak? NO JAK?

IMG_0602

 

O TYM, ŻE OJCZYZNA WITA MROZEM

 

Wyszłam wczoraj z lotniska, dostałam w twarz czterema stopniami Celsiusa i od razu skończył mi się optymizm i miłość do świata, uciułane pracowicie przez ostatni tydzień. Czyli od razu wróciłam do stanu sprzed wyjazdu.

Przez ten tydzień żarłam jak słoń, piłam wino w ilościach potwornych oraz schudłam, czyli jednak dieta śródziemnomorska naprawdę działa. Aha, może warto wspomnieć, że jeszcze codziennie chodziliśmy co najmniej kilkanaście kilometrów. Bo numer był taki, że najlepsze knajpy i wino znajdowały się na wzgórzu z zamkiem templariuszy, a do wzgórza z naszego hotelu było ponad 2,5 kilometra (w jedną stronę), a później jeszcze kilkaset metrów pod górę.

Co ja przeżyłam przez pierwsze dwa dni, to naprawdę. Moje ciało po zimie zamieniło się w lekko chlupocząca na zakrętach galaretę w kształcie zbliżonym do ludzkiego, taką Barbapapę. I nagle musiało zacząć się PORUSZAĆ – nie wiem, czy jeszcze miałam jakieś mięśnie, czy wszystkie się rozpuściły i musiały mi wyrosnąć nowe. W każdym razie najbardziej bolały mnie nawet nie nogi, tylko plecy po bokach. Gdyby nie to wino tam na końcu drogi (chociaż właściwie w połowie, bo przecież jeszcze powrót! Ale powroty jakoś zawsze są łatwiejsze i krótsze, no może z wyjątkiem Odyseusza), to za nic bym nie poszła. Nie wiem, jak abstynenci to robią. Ale szło się piękną, szeroką promenadą nad brzegiem Morza Śródziemnego – gdybym miała taką w domu, to też bym chodziła. A mam do dyspozycji tylko las, bez żadnego kawałka chodnika, za to z kleszczami, puszkami po piwie i kupami ludzkimi. No to siedzę, nie?

I dopiero po powrocie się zorientowałam, że w Peniscola, na tym zamku, kręcili „Grę o tron”. Co mnie nie dziwi, bo widoki rzeczywiście są przepiękne, z tego małego cypelka, na którym jest zbudowany. Bo reszta to jednak horror – południowe wybrzeże Hiszpanii nie jest ładne, niestety. Długa, ale sztuczna plaża i wzdłuż niej hotele – potwory, jeden przy drugim. Nie ma małych, klimatycznych, portowych miasteczek – wszystko zabudowane. Żeby liznąć trochę lokalnego kolorytu, jeździliśmy dalej od wybrzeża, w góry, do małych miejscowości typu Morella (też warowne miasteczko z zamkiem) – w ogóle odnoszę wrażenie, że przez cały wyjazd ciągle szłam pod górę po jakichś kamieniach do zamku albo ruin. Na chwile płasko się zrobiło dopiero w Walencji, gdzie zwiedziliśmy piękne, przepiękne targowisko miejskie i wreszcie zjadłam autentyczną paellę. Pyszną (czyli jednak prawdziwa paella jest smaczna, nie te wióry, co nam podali kiedyś w Madrycie).

Całe okolice Walencji to po horyzont drzewka mandarynkowe, pomarańczowe i oliwne – bardzo to pięknie wygląda – oraz pola karczochów, na które akurat był sezon. Karczoch ma stosunkowo mało karczocha właściwego i bardzo dużo liści, więc wiadomo, skąd taka popularność tych preparatów z karczocha (coś muszą robić z tymi liśćmi) – moim zdaniem, wygląda jak łagodniejszy, ucywilizowany kuzyn ostu. Za to nigdzie nie było widać ryżu i już się zdenerwowałam, ale pojechaliśmy do Albufera – to taki rezerwat przyrody pod Walencją, gdzie jest największe w Hiszpanii jezioro, i tam na obrzeżach tego jeziora wreszcie były pola ryżowe, nawadniane kanałami. A w samym środku tego bałaganu mała wioseczka El Palmar, złożona z samych restauracji – ze sto albo i więcej. I we wszystkich się je paellę (i węgorza – nie polecam; mocno taki sobie). I zjedliśmy tam paellę z królikiem i zielonym groszkiem, drewnianymi łyżkami, przy czym ku mojej radości okazało się, że tych ochłapków mięsa się nie je – one już oddały smak ryżowi i je się sam ryż z warzywami. A na koniec popija całość ryżowym likierem (który smakuje jak ryż na mleku).

A w jednej knajpie zrobili nam festiwal karczochów i jedliśmy smażone w głębokim tłuszczu na chrupiąco, surowe w plasterkach, zamarynowane w oliwie i occie, a na koniec duszone z ziemniakami i sepią. Szparagi też już zaliczyłam – oni są prawie o całą porę roku przed nami, a może i więcej! I jak tu żyć w tej zimnicy teraz, no jak? Znowu masło i gorąca herbata, masło i gorąca herbata i wszystkie uczciwie utracone centymetry w obwodzie wpizdu, odrosną mi nie wiadomo kiedy. Pewnie pojutrze, jak znam życie.

A, w Walencji oprócz paelli maja jeszcze specjalny regionalny napój horchata, po polsku orszada, w starych książkach kucharskich są przepisy na orszadę z migdałów, a tam się robi z chufa. Po długiej dyskusji wytłumaczono mi, że chufa (xufa) to coś pomiędzy kartoflem a orzeszkiem ziemnym. Na targu w Walencji można je było kupić – takie małe, suche, pomarszczone wypierdki, a smak horchaty – dziwny; taki roślinnie świeży, ale trochę jakby mączysty. No ja nie wiem. Ale przecież w sumie cocacola to też napój z orzeszków, więc chyba coś w tym jest.

W Madrycie spędziliśmy czarujący wieczór ze znajomym N. i jego żoną; było ciepło, setki tysięcy ludzi na ulicach i w knajpach i sobie tak szliśmy, a ona mi opowiadała, jak fajnie było studiować w Madrycie i jak przychodziła po imprezach się zrelaksować do najsłynniejszej czekoladziarni San Gines. Na co jej mąż z tyłu „Kaca przychodziłaś leczyć, a nie się zrelaksować!” – no i tak.

Ojczyzna powitała mnie z otwartymi ramionami mrozem i podatkami do zapłacenia. A jeszcze zapowiadają deszcz na najbliższe dni, tak dla uzupełnienia tej fantastycznej oferty. Szczypawka, tylko dla ciebie tu wróciłam, pamiętaj.

O, MASZ CI LOS

Z uwagi na tegoroczną aurę wszystkim z okazji Świąt z serca życzę

jajek pod pierzynką (i to grubą i ciepłą)

oraz

wyjątkowo suchego i słonecznego Lanego Poniedziałku.

 Transmisja zostanie wznowiona po powrocie, bo – spójrzmy prawdzie w oczy – zamierzam być zbyt pijana, żeby wpisać hasło do bloga. Ale może na fejsunia uda mi się coś wrzucić, tędy i owędy.

Całuję wszystkich w kurczaczki.

 

O KOSZULI I DYLEMACIE MORALNYM

 

Żelazko mi popluło na żółto białą koszulę. Wkurwiło mnie to niepomiernie, bo białe koszule jednak są podstawą mojej egzystencji; mogę sobie kupować  kolorowe bluzeczki, a i tak po chwilowym szaleństwie wyląduję w białych koszulach. Musiałam zapierać i prasować ponownie. Drobne AGD domowe potrafią być złośliwymi mendami.

A Deaver całkiem całkiem. Oczywiście, to nie to samo, co pierwsze tomy z cyklu (znudziło mnie już to szczegółowe opisywanie badania mikrośladów, no i po co po każdym rozdziale powtarzać, co jest napisane na tablicy? Chyba tylko po to, żeby wyszło więcej stron), ale dawno już nie miałam książki w stylu „już gaszę światło, jeszcze tylko jeden rozdzialik… no dobra, jeszcze następny!”. Podobały mi się ciekawostki o trujących roślinach – kto wie, kto wie, czy jednak nie zacznę się pasjonować ogrodnictwem (w określonym zakresie, ma się rozumieć).

Tylko co mamy powiedzieć Szczypawce.

 

O TYM, DLACZEGO NIE WCHODZĘ JUŻ NA PUDELKA

 

Właśnie ptaszek mi rąbnął o okno. Wybiegłam sprawdzić, czy żyje (chyba żyje, bo nie leżał na ziemi, chyba żeby go co zeżarło, ale w dziesięć sekund?…). Ciekawe co sąsiedzi powiedzą na babę w polarowych dresach, co wypada na taras o siódmej rano i wrzeszczy na szpaki na trawniku „Jeszcze jeden mi walnie o okno, to nogi z dupy powyrywam! Spokój ma być!”.

Codziennie sprawdzam pogodę w naszym miejscu docelowym. Specjalnie jedziemy na południe do takiej miejscowości, gdzie zawsze jest ciepło i słonecznie. Dziś zaglądam – od poniedziałku po Wielkanocy zapowiadane są co? CO? Opady! N. mnie zabije. A ja NAPRAWDĘ nie robię tego specjalnie! Zresztą mamy bardzo dobry parasol, baskijski, z Bilbao. Więc chyba raczej i tym razem daruję sobie bikini (kurwa mać, a miało być wino w barze na plaży).

Od dość dawna nie wchodzę na Pudelka, bo już prawie nikogo tam nie znam, ale dziś coś mnie podkusiło i mam za swoje. Pierwszy artykuł: „48-latka pragnęła biustu większego od głowy. Spełniła marzenie… (ZDJĘCIA)”. No wygląda to fantastycznie i na pewno jej bardzo wygodnie. Nie mówiąc o tym, jak to zdrowo dla kręgosłupa.

Dostałam od koleżanki indiański łapacz snów, co go przywiozła prosto z USA. Przywiązałam do wezgłowia łóżka i wuala, śniły mi się dziś buraki. Bardzo proszę o odpowiedź, co oznacza sen o burakach, przefiltrowany przez indiański łapacz snów, bo nie wiem – cieszyć się czy martwić.

O ARMAGEDDONIE, KTÓRY MNIE NIE OBCHODZI

 

A w ogóle to zapomniałam się pochwalić, że w tym roku przechytrzyłam system i zrobiłam mrówkom paśnik. Na najmniejszy i najbardziej płaski talerzyk, jaki znalazłam, nasypałam brązowego cukru (białego cukru nie chcą – sprawdzałam) i one teraz siedzą w tym cukrze, zamiast jak co roku szwendać mi się po kuchni i szukać łupów. Wykopały sobie korytarzyki i labirynty i mają swoją pożywną piaskownicę. A ja święty spokój i mrówczą fermę do obserwowania. Bardzo jestem z siebie dumna, no i oczywiście z nich, że poszły na współpracę.

A dziś w Biedronce taki armageddon, że nawet N. pobladł i chwycił mnie za rękaw – „Ludzie powariowali! POWARIOWALI! Ta baba rozpakowuje już trzeci koszyk!” – i w rzeczy samej tak było. Jak cudownie się mija żurki, chrzany i majonezy, które mnie w tym roku nie dotyczą, z czego się bezwstydnie cieszę (ale dwie puszki gotowego kajmaku kupiłam, bo to oznacza wafle w 10 minut, zamiast gotowania skondensowanego mleka godzinami).

Przy wyjściu stał uwiązany charcik w tygrysie prążki, prześliczny, i N. o mało nie odjechał beze mnie, bo bardzo miło się nam rozmawiało („Szczypawka, nie uwierzysz, jakiego psa widzieliśmy. Był taki chudy, że jak stawał przodem, to znikał. Rozpłakałabyś się na jego widok”).

Głowa mnie boli. Też mi nowina – ale przynajmniej boli po wczorajszym winie z koleżankami, na którym znowu nie obrobiłyśmy dupy nikomu znajomemu, jestem bardzo zawiedziona. Za to było o maśle i o galarecie (jeśli coś gotujemy i próbujemy i wydaje nam się, że naszej potrawie czegoś brakuje, to znaczy, że trzeba dodać masła). Wydaje mi się, że ustaliłyśmy, że wyjeżdżamy do Senegalu i nawet już oglądałyśmy jakiś dom do kupienia, tylko jeszcze musimy sprawdzić, gdzie ten Senegal właściwie JEST (to bardzo miłe, że nie tylko ja jestem beznadziejna z geografii fizycznej).

Na dzisiejsze popołudnie mam „Kolekcjonera skór” i to jest ostatnia szansa, jaką daję Deaverowi, wyłącznie z sentymentu, bo jego ostatnie kawałki były słabe jak cafe americana.  A przecież pierwsze książki z cyklu były takie, że człowiek czytał z płonącymi uszami i obgryzał pazury, a Zebra jak przeczytała „Kolekcjonera kości” i pojechała do Nowego Jorku, to bała się przechodzić przez skrzyżowanie opisane w treści.

A jeszcze nawiązując do współczesnych rowerów: ciuchy ciuchami – są beznadziejne i faceci wyglądają w nich STRASZNIE, a kobiety nie lepiej – ale JAK można się zrelaksować jazdą na rowerze, kiedy ma się dupę wyżej od głowy? HĘ?…

O TYM SAMYM, W KÓŁKO

 

No i tak. Pies nadal śpi mi na głowie, głowa nadal boli, a ja nadal dużo czasu poświęcam na rozmyślania (np. jak zostać seryjnym mordercą nie wychodząc z domu). Chociaż ostatnio hiszpański przyjaciel N. poprawił mi humor, nie powiem. Rozmawiali na temat naszej wspólnej wycieczki, tej co niechcący wyjeżdżamy w same święta, i N. pyta:

– A bierzesz wędkę?

– Coś ty, nie chcę, żeby Anka była na mnie zła.

No nareszcie ktoś się mnie boi. Bardzo to miłe.

A poza tym czytam biografię Grzesiuka (to jedna z tych książek, gdzie podczas lektury człowiek sobie uświadamia, ze ja to jednak nie mam prawdziwych problemów w życiu) oraz oglądam „Trawkę”. Bo pierwszy raz oglądałam bardzo dawno i chyba nie wszystko (większości odcinków trzeciego sezonu nie pamiętam). Jednak po latach człowiek nabiera dystansu i tak:

– Nancy Botwina o wiele bardziej mnie wkurwia, niż za pierwszym razem;

– Celię ciągle uwielbiam;

– Wujek Andy – wiadomo, jest rozkosznym prosiątkiem;

– natomiast w ogóle nie pamiętałam, że walniętą narzeczoną Andy’ego z Alaski grała młodziutka Zooey Deschanel! Jest przeurocza. Jej narzeczony, gigantyczny Eskimos (o przepraszam – Innuita) też.

Bardzo się cieszę, że Netflix mi kazał obejrzeć (sposób w jaki są polecane kolejne filmy i seriale znajduję nieco apodyktycznym) „Trawkę”, bo za pierwszym razem sporo smaczków mi umknęło – może byłam za młoda i za głupia – a serial jest przepyszny.

Natomiast N. któregoś popołudnia dziwnie na mnie spojrzał i zapytał „A ty nie idziesz do fryzjera przed wyjazdem?”.  Trochę się załamałam, że w taki zawoalowany sposób daje mi do zrozumienia, że wyglądam jak kocmołuch, czemu oczywiście zaprzeczał, ale pewnie PRZEZ GRZECZNOŚĆ. Trudno, będzie się prowadzał po promenadzie z kuzynem Coś z Rodziny Adamsów, najwyżej każe mi iść trzy metry z tyłu – nie mam siły na fryzjera.

Na nic nie mam siły. Jestem tak nędzną biomasą, że nawet u Stokłosy by mnie nie kupili na nawóz. I tym optymistycznym akcentem idę sobie zrobić filiżankę aromatycznej cykuty.

O WYKWICIE WIOSNY I BRAKU WRAŻLIWOŚCI NIEKTÓRYCH

 

No i proszę, jaka się Majorka zrobiła niespodziewanie. Zielone pączki na różach są coraz większe z godziny na godzinę. N. się przebrał za Predatora i zasuwa na rowerze (dlaczego kiedyś, żeby jeździć na rowerze, wystarczyło założyć jakieś w miarę sportowe portki, a teraz koniecznie trzeba się wystroić w coś pomiędzy cyrkowym akrobatą – bujaczem na trapezie a wioskowym głupkiem? A moja babcia i tak całe życie jeździła na rowerze w garsonce i jej koleżanki też), natomiast na tarasie można ogłuchnąć, tyle ptaszków pitoli naraz. Wiadomo, że w tym całym świergoleniu chodzi o to, że one mają ochotę i zamiar uprawiać seks, niemniej jednak jest to bardzo przyjemne dla ucha. Ludzkie zaloty jednak są mniej urokliwe (może kiedyś, jak były modne serenady pod balkonem, bo dzisiejsze serenady o zmierzchu pod sklepem na rogu to już nie to). Tak czy inaczej – co wyjdę na taras, to ptaszki się na mnie drą, że im przeszkadzam, chociaż przecież jestem krótkowzroczna i nie zamierzam ich podglądać, bo i tak nic nie zobaczę!… Przyroda to jednak strasznie się panoszy.

Dziś rano N. mi opowiedział przy śniadaniu, jak na Gran Canarii do komisariatu policji podjechał facet i powiedział, że zamordował żonę i ma ją w bagażniku. Oczywiście nikt mu nie uwierzył, poszli sprawdzać bagażnik a tam – niespodzianka! Trup żony. Po pierwsze – nie do końca wiem, dlaczego on mi to opowiedział, a po drugie zostałam zapewniona, że na pewno nie będzie mnie woził w bagażniku po zamordowaniu, bo dopiero co tam posprzątał i są czyste dywaniki. Mam się cieszyć? Martwić (że nawet nie jestem godna dywaników w bagażniku)?…

Na dodatek N. smaży na kolację krewetki. On mi ciągle powtarza, że prawdziwy dom powinien pachnieć albo oliwą z czosnkiem, albo przypaloną skórą z papryki, dopiero wtedy się w nim dobrze człowiek czuje. Niech mu będzie – BYLE NIE GOTOWANĄ OŚMIORNICĄ (notabene, obejrzałam z nim „Nowy początek” – ja się znowu poryczałam, a on NIC – nadal zamierza jeść ośmiornice, co za cebula bez elementarnej wrażliwości!…).

No nic, od jutra deszcz i chwilowy koniec dolcze wita, boby się niektórym w dupach poprzewracało.