O BRAKU ŚWIATŁA I BRAKU PROPOZYCJI DLA OKIEN

Piękny wschód słońca dziś był. Mam porównanie, bo albo budzik N., albo pieska brzuch dzwonią na długo przed świtem, dzięki czemu zazwyczaj oglądam różanopalcą Jutrzenkę, czy tego chcę, czy nie.

Za to wczorajszy cały dzień to była jakaś masakra, nie wiem – burza na Słońcu czy jakieś inne kosmiczne interferencje, albo zupełnie ziemska, nasza lokalna chujenka. W każdym razie było paskudnie, a na dodatek po osiemnastej wyłączyli nam prąd.

No żesz jasna cholera. A właściwie ciemna.

I to nie, że na trzy minuty – nie było światła i nie było, i nie było. Głupawki już dostałam i zaczęłam snuć przypuszczenia, że to może jakaś nowa misja zakładu energetycznego – ludzie teraz tak pędzą, nie mają czasu usiąść przy stole i porozmawiać, no więc oni będą stwarzać odpowiednie warunki, żeby ludzi z powrotem do siebie zbliżyć – żeby złapali chwilę oddechu i mogli ze sobą po prostu pobyć. Po ciemku i tak się nie da robić niczego innego. Trochę im się to udało, a trochę nie – faktycznie, siedzieliśmy z N. przy stole i rozmawialiśmy, ale głównie o tym, jak nas to wkurwia, że nie ma prądu i nie dość, że pół roku zimy, to jeszcze ciemno jak wiadomo w jakiej części anatomii i że normalnie za chwilę się spakujemy i wyprowadzimy z tego lasu. A także, jakie te świece są do dupy, bo w ogóle nie dają światła. I dotarło do mnie, że teraz się robi świece PACHNĄCE, czujecie – nie do świecenia, tylko do pachnięcia, ponieważ świat jest porypany i wszystko już stanęło na głowie. Więc jak wyłączą prąd, to świece co prawda niczego już nie OŚWIETLĄ – ale za to będą pachnieć. W ciemności.

A słońce owszem, nawet wychodzi, ale głównie po to, żeby mi pokazać JAKIE MAM BRUDNE OKNA. Zaiste, są brudne, ale chwilowo nie mam im nic do zaproponowania.

 

O TYM, ŻE NIE WIEM JAK PRZEŻYĆ

 

Wyskoczył mi link do tekstu „Jak przeżyć przedwiośnie?”. Gdyby nie to, że nie mam siły czytać, to chętnie bym się dowiedziała jak. Bo jadę na oparach. Nawet wyć pod stołem już nie mam siły ani ochoty. Czuję się jak ten Alien, którego Ripley wepchnęła w okienko w kapsule i próżnia go po kawałku wysysała.

Nigdy już nie będzie słońca i ciepła, a tępe luje wytną wszystkie drzewa i pierdolną asfalt i betonową kostkę.

A tajemniczy włochaty obiekt na Pacyfiku okazał się zwłokami wieloryba. Czyli normalnie, jak w życiu – człowiek ma nadzieję na coś ekstraordynaryjnego, a tu zdechły wieloryb.

Ma ktoś pomysł, jak przeżyć? Bo nie wygląda to dobrze.

O CZESKICH SŁODYCZACH I PRZYCZYNIE ZNIKANIA

Nie ukrywajmy, że trochę zniknęłam z życia i całej reszty, bo dostałam konto na Netflixie, a że mają sporo seriali BBC, to wiadomo. Teraz to już całkiem skamienieję w pozycji siedząco – wyłupiastej albo dupa mi pęknie. Do poduszki czytam „Cesarza wszech chorób” – coś jak książki Thorwalda, tylko lepsza. Więc intelektualnie jestem bardzo zadbana, a to, że mój mąż będzie musiał robić nowe otwory w ścianach, bo niedługo od tego przebywania w jednym miejscu przestanę się mieścić w drzwi, to już całkowicie inna para kaloszy. Tym bardziej, że obżeraliśmy się dziś pączkami z cukierni „Irena” – fantastyczne, z kwaskowatymi powidłami śliwkowymi. Cellulit na dupie wysłał mi pocztówkę z podziękowaniami.

N. był wczoraj w Czechach – od jakiegoś czasu tam bywa i jak idzie na obiad, to za każdym razem przynoszą mu mięso na słodko. Co by nie zamówił, jest w słodkim sosie z owocami.

– I co, znowu dali ci mięso z dżemem? – pytam go, jak zadzwonił z drogi powrotnej.

– Tym razem była pieczona panienka w czekoladzie.

Zawsze jakaś odmiana.

No to kiedy ma być te 15 stopni i więcej? Bo chętnie bym się upiła ze szczęścia (a nie w kółko na smutno).

 

O FILMIE I BARSZCZU

 

No więc po weekendzie jest niezbyt. Pogoda jaka jest, to każdy koń widzi, na dodatek babcia chora, a ja gruba i pies gruby. Wczoraj to mi się tak smutno zrobiło, że jestem niska, tłusta i bez sensu, że zjadłam pół pudełka faworków, co uważam było bardzo logicznym posunięciem w tej sytuacji.

Natomiast widziałam bardzo dobry film i pierwszy raz w życiu zrobiłam ukraiński barszcz. Bo do tej pory się barszczu bałam, głównie przez fasolę, a konkretnie moczenie fasoli. Z suszoną fasolą mam takie doświadczenia, że a) ile by się jej nie moczyło, wyjdzie twarda, oraz b) przypala się. W ogóle barszcz ukraiński kojarzył mi się z dwudniową harówą, jakimś urabianiem sobie rąk po łokcie i kuchnią jak pobojowisko. Aż tu nagle (uwaga – zwrot akcji!) obejrzeliśmy odcinek „Makłowicza w podróży”, gdzie pan Robert na rozchwianym stoliku w plenerze zrobił ten barszcz jedną ręką, nie przerywając opowiadania anegdot. A fasolę wziął z puszki! Ja wiem, że to OCZYWISTE, ale jakoś… nie przyszło mi do głowy. No więc jak wespół z N. ukręciliśmy ten barszcz (on jest in mięso department, ja zajmuję się zagadnieniami warzywnymi), to wyszło jakieś mistrzostwo Galaktyki – i smak, i kolor, bo czerwone barszcze lubią czasem przyjąć kolor burej szmaty, nawet te zakwaszone.

No więc jeśli chodzi o zupy, to mamy sukces.

Natomiast jeśli chodzi o filmy… Kolega polecił „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, tylko że, złośliwiec jeden, powiedział „fajna włoska komedia”. I tak się zaczyna – winko, kluseczki, znajomi przychodzą na kolacyjkę, a ja byłam nastawiona na komedię i KOMPLETNIE nieprzygotowana na to, co mnie czeka. Przemiłe niezobowiązujące włoskie gnocchi w pewnym momencie zamieniają się w RZEŹNIĘ, a ja po filmie mam taki wniosek, że ludzkość się powinno zatłuc co do jednej osoby i wypalić gorącym żelazem, żeby nie odrosła. Nie ma ani jednego bohatera, którego bym polubiła. ANI JEDNEGO (był jeden kandydat, ale po głębszym namyśle – też go należy zarąbać). Co oczywiście oznacza, że film jest dobry, bo złe filmy nie wywołują takich emocji.

U naszych znajomych w Galicji przez cały czas ciepło, wczoraj 16 stopni. Oczywiście, gdybyśmy zdecydowali się tam pojechać, natychmiast zaczęłoby lać i zrobiłoby się rzeczonych stopni najwyżej pięć, dlatego na razie trzymamy się postanowienia, że do końca marca na północ Hiszpanii NIE. Ale tęsknota szarpie mną przeokrutna.

O NIESIKANIU I KOCYKU

 

Dziękuję za bezcenne porady; jak człowiek ma problem, to najlepiej zdać się na mądrość ludową (i wtedy np. na forum Kafeteria wytłumaczą, jak leczyć raka ciecierzycą). Umówmy się co do jednego – sikania na ręce nie będzie. Może niektórzy prezydenci i celebryci znajdują upodobanie w takich rytuałach, ja osobiście pas. Nie, żebym miała coś do moczu – jest sterylny i w ogóle fantastyczny, ale nie na rękach. Co innego, jakby mnie meduza poparzyła, wtedy to jest stan wyższej konieczności i podejmuję się nasikać na każdego w potrzebie, jak również zostać nasikaną, ale skórą dłoni zajmę się w warunkach domowych w konwencjonalny sposób. Już dwa razy myłam kuchenkę w rękawiczkach, ha! (I ze cztery razy zapomniałam ich założyć).

A właśnie. To prawda, że nie ma w Biedronce zielonych rękawiczek o najpiękniejszym zapachu, tylko jakieś żółte cytrusowe farfocle!… Wszystko co dobre muszą człowiekowi zabrać i spierdolić KAŻDĄ NAWET NAJMNIEJSZĄ przyjemność! Od dawna podejrzewam, że w każdej firmie jest zespół Zawodowych Spierdalaczy, bardzo wysoko umocowany, być może nawet zarząd nic im nie może zrobić i mają najwyższe pensje, i codziennie się spotykają i debatują. „Co dziś mamy w programie? Płatki Cheerios. Ludzie je uwielbiają, bo są delikatne ale chrupiące, nie za słodkie i nie kleją się do siebie. Co z tym robimy?” – „Dosłodzić, zjebać konsystencję, żeby były gąbczaste i bez smaku, i posklejać w paczce po sześć”. „Przekazuję polecenia do produkcji. Co dalej?” – „Czy już kazaliśmy dosypywać granulatu z butelek PET do każdego sera w plastrach, żeby jechał plastikiem?” – „Już dawno!” – „A to chyba na dziś wystarczy, resztę dnia mamy wolną. Jutro zajmiemy się koncepcyjnie parówkami. Co zrobić, żeby wszystkie śmierdziały szmatą, bo na razie śmierdzi co druga”.

Oraz okazało się, że jestem szeroko znana jako obibok i legawiec kanapowy, bo Desigual przysłał mi prezent w postaci pledo – kołderko – kocyka. (Choć w międzyczasie dostałam zawału, bo przysłali pocztą jako przesyłkę poleconą – jak widzę niespodziewane awizo, to dostaję tachykardii, bo to zazwyczaj Urząd Skarbowy albo gorzej! A tu ci masz – prezent). Kocyk można złożyć i wepchnąć w naszytą kieszonkę i wtedy z kocyka robi się poduszka, takie spryciule! I mogę teraz być bardzo stylową kobietą – burrito (copyright Zuzanka), owiniętą w ciepły i lekki szalony design. To bardzo miłe. Szczypawka też jest zadowolona. (W zeszłym roku przysłali mi sportową torbę. HMMMM. No niebrzydka, ale… jednak kocyk FAJNIEJSZY).

Pledzik

Ale ogólnie zima depcze; jestem zszargana i postrzępiona i naprawdę, idź już sobie cholerna zimnico, bo całkiem spurchawczeję.

O RĘCACH ZMALTRETOWANYCH ZIMĄ

 

Bardzo dziękuję za namiar na warsztaty (a gdyby tak zwołać zacną grupę, zarezerwować te warsztaty w jednym terminie i bardzo AKTYWNIE uczestniczyć w zajęciach?), tylko że ja jestem kobieta uległą, bo przecież dużo leżę.

Oprócz tego, że ciągle mi zimno i smutno, mam dosyć wbijania się w ciepłe gacie i owijania tekstyliami od góry do dołu, to jeszcze tradycyjnie walczę ze skórą na rękach. Jak tylko robi się zimno, to od razu mam ręce jak Wokulski

(już chciałam napisać „Wołodyjowski”, ale na szczęście resztki rozumu co mi się jeszcze po łbie plączą jakimś cudem interweniowały, no bo co wiemy o rękach Wołodyjowskiego? Niewiele – acz na filmie nosił rękawiczki i być może miał je w lepszym stanie, niż Wokulski, który nie nosił rękawiczek, chociaż przecież było go na to stać)

…w każdym razie – mogę o nie trzeć marchewkę, a w dodatku pękają i krew mi leci. Jedyne co trochę pomaga to maść z witaminą A z apteki za trzy złote tubka, ale jest tak potwornie tłusta, że po posmarowaniu należałoby siedzieć z rękami podniesionymi do góry i nie dotykać NICZEGO. A nawet jak się jest takim leniem jak ja, to okazuje się, że rąk dość często się używa. Kto by pomyślał. Kremy do rąk mniej się mażą, ale i nie pomagają za bardzo (no, może na pękanie, ale nie na szorstką skórę). Najgorzej, że nie umiem niczego robić w rękawiczkach gumowych i wystarczy, że raz przejadę kuchenkę cifem (a po smażeniu steków przez N. to trzeba kilka razy przejechać i w ogóle wyciągnąć cięższą artylerię odtłuszczającą) i od nowa mam krajobraz po bitwie. Ktoś mi polecał krem do rąk z woskiem dla chirurgów, ale ciągle zapominam kupić.

W każdym razie – w sobotę wieczorem przed samym pójściem spać okazało się, że nie mam w łazience żadnego kremu, a nie chciało mi się złazić na dół, no więc popaćkałam ręce balsamem Palmersa. Po czym rano okazało się, że akurat użyłam wersji lekko brązującej, która na super suchej skórze dłoni okazała się wersją mocno oranżującą. Więc teraz mam łapy nie dość, że szorstkie i popękane, to jeszcze pomarańczowe. Mini fala meksykańska na moją cześć.

A co do seriali – „Apple Tree Yard” – produkcji BBC, świetny, ale uwaga – dość mocny. Jak zwykle jestem pełna zachwytu dla brytyjskich aktorek (szykowne nawet z odrostami i bez makijażu – ja też chodzę potargana i mało się maluje, ale jakoś nie umiem osiągnąć tego efektu!).

 

PS. Na fejsbuku wyskakują mi zdjęcia z tapas barów z Bilbao, Corralejo i innych fantastycznych miejscowości. Na widok ślicznych przekąsek, kieliszków z winem i uśmiechniętych, zrelaksowanych ludzi chce mi się głownie wyć (i emigrować, oczywiście, ale głównie wyć).

O STARZENIU SIĘ

 

No więc wczoraj po osiemnastej wciągnęłam kebab. Bardzo dobry (po zjedzeniu miałam wrażenie, że połknęłam rozżarzone smocze jajo – czyli bardzo dobry). Nie zasnęłam przez całą noc, tylko kontemplowałam sufit i sens życia – jestem dziś gotowa na najbardziej zawiłe dyskusje filozoficzno – metafizyczne. Oraz piję colę zero.

I to jest uważam NAJGORSZE w starzeniu się – nie tam że zmarszczy czy obwiśnie, to akurat mam w dupie. Przecież kiedyś mogłam opierdolić COKOLWIEK o DOWOLNEJ godzinie, popić alkoholem, przespać się albo i nie, a następnego dnia być świeża jak róża. Najwyżej różę trzeba było podlać puszką redbula. A żeby było jeszcze ciekawiej, to w Hiszpanii nic mi nie szkodzi  – mogę jeść opiekaną świńską skórę o północy, zagryzać chistorrą i popijać galonem wina i NIC! Czyli może to nie tyle jest starość, tylko nieodpowiednia szerokość geograficzna. Po prostu. Co zresztą od dawna podejrzewam, że urodziłam się ciut za bardzo na północ.

Zaczęłam czytać „JPod” Couplanda; spodziewałam się zjadliwej i inteligentnej krytyki korporacji, a zaczęło się od zawijania trupa w dywan. Hm. Ale korporacja tez jest – spoko.

A dwa dni temu w horoskopie miałam „Naucz się rozluźniać”. No nie, proszę wróżki, akurat to umiem dość perfekcyjnie. Wolałabym „Naucz się profesjonalnie operować siekierą i rzucać nożem i nie zostawiać po sobie żadnych śladów”.

O WŁOCHATEJ WĄTROBIE I PODZIĘKOWANIA

Coś mi niewyraźnie od wczoraj, więc raczę się gorącym Theraflu (a zaprzyjaźnione BARDZO WYSOKO postawione źródła donoszą, że niedługo będzie w sprzedaży nowy Theraflu z podwójną dawką truci… znaczy, SUBSTANCJI CZYNNEJ w składzie – już się nie mogę doczekać!). Mniam, mniam.

I tak sobie myślę, że może przynajmniej po śmierci zrobię karierę, jak mnie rozerżną na stole w prosektorium, złapią się za głowy, a następnie jakiś miły patolog zrobi doktorat i szybką profesurę dzięki mnie, zaczynając od burzliwego referatu „Czy wątroba powinna być zielona, mieć chitynowe skrzydełka i być porośnięta futrem”. A to wszystko dzięki dzielnej pacjentce, która latami faszerowała się Theraflu, solpadeiną, redbullem, chińskimi zupkami i Buka wie czym jeszcze, w każdym razie niejedna tablica Mendelejewa się przewinęła przez mój organizm. O, jeszcze mam na koncie niebieską oranżadę i chrupki duchy. Czego człowiek nie zrobi w imię nauki.

I chciałam bardzo, bardzo serdecznie podziękować za nagrodę Naczelnego Kartofla Kanapowego Kraju! Nieskromnie uważam, że członkowie Kapituły dokonali bardzo dobrego wyboru, oraz powiem to, co mówią wszystkie córeczki i piąte żony multimiliarderów (z tym, że w moim przypadku to akurat prawda): zawdzięczam tę nagrodę WYŁĄCZNIE sobie. Absolutnie i wyłącznie sobie, bo w całej mojej rodzinie bliższej i dalszej nie było i nie ma tak leniwej odnogi, jak ja. Wszyscy pracowici do przesady, a w dodatku wyszłam za mąż za diabła tasmańskiego, który nie wysiedzi trzech minut w jednym miejscu i musi uprawiać hobby po cztery naraz, bo jedno go nudzi. A w środku tego wszystkiego jak skamieniały trylobit – TADAM! Ja. Chyba dlatego, że Wszechświat dąży do równowagi i KTOŚ musi być przeciwwagą dla tych wszystkich pracusiów. Padło na mnie i dźwigam to posłannictwo (na leżąco).

Czytam „Princess Diarist” – wspomnienia Carrie Fisher z czasów kręcenia Gwiezdnych Wojen (choć nie tylko) i ona tam stwierdza, że zastrzyki z kolagenu zostały wynalezione w Polsce, w latach 80-tych, no widzicie państwo! Aktualnie jestem na jej romansie z Harrisonem. Carrie jest sentymentalna i fajnie pisze. Pisała. Ech…

O PYTONIE I KONTUZJI

 

Tak się złożyło, że N. znowu sobie śmignął w delegację, a ja z psem. Który na zmianę ma depresję spowodowaną nieobecnością pańcia albo się każe głaskać. Głaszczę, pocieszam i pół nocy nie śpię, bo najpierw słyszę włamywaczy, a jak już, JUŻ zasypiam, to nagle małe puchate stworzonko zaczyna CHRAPAĆ BASEM i fpizdu, po zasypianiu.

Wrócił i na pytanie „jak było” stwierdził, że bardzo im dobrze poszło – upili w hotelowym barze jednego Belga tak, że rano nie było go na śniadaniu. No ale podobno sam z własnej woli się przysiadł, to niech wie, co to znaczy – z Polakami się napić. Niech chłopina ma co wspominać. W swoim pamiętniczku opisze zapewne ten wieczór, otaczając notatki szlaczkami z trupich czaszek.

A ja się chyba najmę do Gabinetu Osobliwości, albowiem któregoś dnia będąc w swym naturalnym żywiole, czyli na kanapie (mnie się już chyba wszystkie organy poprzesuwały jak leniwcowi na takie miejsca, że stanem naturalnym jest KANAPOWANIE), sięgnęłam po książkę i tak sobie naciągnęłam mięsień w udzie, że najpierw jęczałam z bólu pół godziny, a później dwa dni kuśtykałam. Czyli doznałam kontuzji, leżąc na kanapie. Brawo dla mnie, prawda?

Mam jeszcze bardzo zdolnego psa, który idąc spać zmienia się z małego jamnika w trzyipółmetrowego pytona zygzakowatego, zajmującego całe łóżko, i człowiek musi spać wygięty w spinacz i paragraf, ale teraz już zwierzęta są pod ochroną i nie wolno ich eksploatować. Tylko one mogą eksploatować NAS i kazać nam spać w kucki. I bardzo dobrze.

Fot 1. Pyton ćwiczy rozciąganie.

IMG_0534