O MĘSKICH OBWODACH LOGICZNYCH I LEGO

 

Wczoraj w biurowej kuchence spadła mi na łeb szklanka, którą oczywiście odruchowo próbowałam złapać, więc pocięła mi skórę. Z krwawiącymi ranami gnałam na spotkanie z koleżankami, bardzo tajemnicze, bo zwołane przez jedną koleżankę co właśnie wyszła ze szpitala. Doszłam do wniosku że na pewno w tym szpitalu miała jakieś katharsis (jakieś czy jakąś?…) i chce nam coś OZNAJMIĆ. Na przykład „Wyjeżdżam jutro na trzy lata na Goa z nowo zapoznanym przewodnikiem duchowym lat dziewiętnaście, podrzućcie czasem mojemu mężowi wiejskie jajka!” – albo coś w tym stylu. Ale nie, tylko wszyscy się rozjeżdżają na wakacje i długo się nie zobaczymy. Więc znowu nie otarłam się o żaden skandal, ech.

Było o tabletkach na odchudzanie i segregowaniu prania, okazało się nawet, że jeden mąż sam kiedyś zrobił pranie, a nawet je POSEGREGOWAŁ. Zatkało nas z zachwytu, ale okazało się, że kiedy dociekliwa żona pytała, czy posegregował KOLORAMI, to odpowiedział, że nie – nie kolorami, tylko PRZEZNACZENIEM.

No cóż, przeznaczenie jest bardzo ważne, choć niektórzy wolą wierzyć w przypadki (a tak naprawdę wszystko to splątanie kwantowe).

Natomiast współpracownik N. przyniósł mu wczoraj i wręczył worek czegoś, co wyglądało jak porwane gacie. Dość mocno mnie to zaniepokoiło i zaczęłam się dopytywać o symbolikę tego gestu, po czym zostałam poinformowana, że na niczym się nie znam, a to są SZMATY BEZPYŁOWE, bardzo ważna rzecz, jak się chce wyczyścić łańcuch od roweru. Trochę mi ulżyło.

Na imieniny kupiłam sobie Żółtą Łódź Podwodną LEGO (figurka Nowhere Mana z jabłkiem przesądziła sprawę) i obawiam się, Drogi Pamiętniku, że mam tłusty tyłek. A będzie jeszcze tłustszy, bo udajemy się do Madrytu. Chociaż tam aktualnie 40 stopni, więc może część się wytopi. Zobaczymy.

O ALOESIE I NIE TYLKO, ALE NIE NADAJE SIĘ NA TYTUŁ

 

Dark times, dark times – jak mówił Eryk Cartman (o właśnie, muszę wrócić do oglądania South Parku, póki jeszcze mamy w Polsce internet! Tylko mocy przerobowych mi już nie wystarcza, i tak mam już prawie oczy na szypułkach, Netflix jest gorszy niż kokaina).

Wlazłam dziś w psią kupę, co jest znakomitym komentarzem do obecnej sytuacji w kraju, w dodatku mało że wlazłam (w sandałkach!), to jeszcze ją ROZDEPTAŁAM, gdyż naturalnie, jak to ja, nie zauważyłam. Ze strony męża dostały mi się komentarze „No OCZYWIŚCIE” oraz „BO TY TO ZAWSZE”. No oczywiście, ja to zawsze wejdę w psią kupę raz na dziesięć lat, za to on? Absolutnie nigdy.

On tylko zgubił obrączkę. Bo tak schudł i spadła mu z palca. Pomartwił się tydzień i poszliśmy zamówić nową u jubilera, który mnie opieprzył, bo powiedziałam „Mąż zgubił obrączkę” – moim zdaniem, zupełnie neutralnym tonem, a ten na mnie wsiadł, że proszę pani ZDARZA SIĘ i w ogóle kobiety TEŻ GUBIĄ, a nawet częściej. No dobrze, ale w tym przypadku to nie ja zgubiłam (bo nie schudłam, hue hue hue), oraz facetom się ZDARZA i nie wolno im wówczas słowa powiedzieć, a ja nie mogę wejść w psią kupę bez werbalnych reperkusji. Dobra.

Od jubilera wróciliśmy do domu, gdzie skubaniec tę zgubioną obrączkę ZNALAZŁ – w kupie gałęzi pozbieranych po burzy i położonych koło kominka do spalenia. Ześlizgnęła mu się ze schudniętego palca i tak sobie wisiała i czekała, aż po nią wróci. I teraz chodzi cały dumny i prezentuje wyższość moralną, podczas gdy tej zgubionej obrączki było mi oczywiście żal i smutno, ale przynajmniej miałam jakąś PRZEWAGĘ. Niewielką, ale zawsze.

A w Biedronce kupiłam sobie aloes i teraz będę miała na parapecie, jak moja prababcia, która wszystko leczyła aloesem (i żyła 86 lat, więc chyba trochę racji miała). Ciekawe, czy na wkurw też aloes pomaga i w jakiej postaci.

O CAŁYCH DWÓCH DNIACH NAD MORZEM

 

Człowiek wyjedzie na dwa dni nad morze, na DWA DNI, a tu kraj się sypie jak zupa z torebki; wróciliśmy trzymać kredens (ale ten kawałek obwodnicy Gorzowa to już powinien być oddany do ruchu).

W sumie to N. jechał do pracy, a ja jak ta żaba, co się przykleiła do faceta u lekarza (choć oczywiście żaba twierdziła odwrotnie). O dziwo, pogoda była naprawdę dobra, chociaż nie do opalania (choć zasieki parawanowe na plaży obecne, jak dla mnie – jednak trochę za chłodno), do spacerów – najlepsza. Wyciągnęłam Szczypawkę na taki spacer, że biedna ledwo dała radę wrócić, powłócząc wszystkimi czterema nóżkami, a w drodze powrotnej spała w budzie jak zabita. Nawet nie szczekała na bramkach na autostradzie na panie kasjerki (jej ulubiona rozrywka w trasie).

Na kolacji z jednym znajomym degustowaliśmy białe wino z polskiej winnicy, ale jakoś mi nie ten. Po pierwsze, nie jestem smakoszką białego wina, a po drugie – relacja cena – jakość pozostawia wiele do życzenia. Według mnie. Natomiast wszystkich gryzły komary, a mnie wcale, nawet nie chciały mnie powąchać. Chyba już całkiem krew mi się w kwas zmieniła od tego wszystkiego.

Drugiego wieczoru zjadłam już w spokoju na własnej kanapie przepyszną kolację prosto z Biedronki – Chateauneuf du Pape zagryzany ziemniaczanymi przerażynkami. Wino może być – chociaż trochę za mocne, ja wolę jak wino ma mniej alkoholu, a więcej smaku, no ale w końcu nie wymagajmy zbyt wiele od Francuzów; za to przerażynki bardzo dobre. Lepsze od oryginalnych chrupek duchów, bo mniej słone i bardziej chrupiące.

Ale w Świnoujściu nad morzem jest długo widno! Jeszcze po dziesiątej było jasno. No i jednak status miasta – uzdrowiska jest cudny. Wracaliśmy z tej kolacji o dwudziestej trzeciej puściutkimi ulicami, cisza, spokój, żadnych dyskotek i łomotów, żadnego prucia gęby do trzeciej rano. Ale jednak mimo wszystko, wysoki sezon to nie dla mnie (no chyba, że w hiszpańskim barze tapas, tam mogę stać w tłumie). I nie dla Szczypawki – zestresowała ją ludzka gęstwina na promenadzie, chociaż może to nadmiar komplementów ją oszołomił, bo co druga osoba do niej cmokała i się zachwycała, a ona przecież jest skromna i nieśmiała. Tylko jak się drze z balkonu na wszystkich przechodniów oraz samochody, to jest śmiała.

Czytam „Tysiąc odłamków ciebie” – dobry pomysł, ale to jednak powieść dla młodzieży, oraz „Problem trzech ciał” – jakby mi mało było syfu w naszym kraju, to sobie poczytam o globalnej zagładzie, bo w sumie co człowiekowi pozostaje w takiej sytuacji.

O TYM, ŻE NIE CHCĘ SPIDERMANA

 

Zostawiłam w biurze telefon. Bardzo pouczające doświadczenie. W domu co chwilę wyciągałam rękę, która przez chwilę wisiała i pozostawała w pustce. Najbardziej się martwiłam o rybki z mojej ulubionej gry, których nikt nie nakarmił, a następnie o siebie – nie wiedziałam, która godzina, jaka jutro pogoda oraz w ogóle miałam poczucie bycia odciętą od tętna Wszechświata. Mogłam oczywiście wstać z kanapy i wszystko to sprawdzić na laptopie, ale oglądałam „Znaki” – bardzo dobry film o UFO z czasów, kiedy Mel Gibson jeszcze kompletnie nie zwariował. I tak, uważam, że to dobry film o UFO, mimo że UFO bojące się wody lądują na planecie, której powierzchnia to w 70% woda oraz paradują z gołą dupą, zamiast zasłonić się jakimś przyodziewkiem, po którym ta mordercza woda by spłynęła – bo to po prostu NIE MA ZNACZENIA, co innego jest ważne. I akurat uważam, że to dobrze, jeśli na Ziemię przylatuje UFO krwiożercze, ale wyjątkowo głupsze od nas. Chociaż oczywiście wolałabym ośmiornice z „Nowego początku”. Siedmiornice.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje. No, samobieżna kosiarka, nowe hobby N., chodzi i strzyże trawnik, ale jakoś tak chaotycznie i zostają romboidy wyższej trawy, wystające z ostrzyżonej dookoła reszty. Przypomina mi to jako żywo depilację po pijaku – oczywiście czysto HIPOTETYCZNE, bo przecież ani ja, ani żadna z obecnych tu Pań nigdy, przenigdy w życiu się po pijaku nie depilowałyśmy. Prawda? W dodatku jestem przecież znanym kategorycznym wrogiem spożywania alkoholu, więc tym bardziej sytuacja taka w moim życiu nie mogła NIGDY mieć miejsca.

Oferta z dzisiejszego spamu: „Nowoczesny bidon. Duży zegar na ścianę. Stymulator w dyskretnym stylu. Figurka Spider – Man.” A można sobie spersonalizować? Bo ja bym wolała dyskretny zegar, duży bidon i nowoczesny stymulator. Za spidermana podziękuję, bo mam arachnofobię, ale zamiast mogą być frytki.

 

O PIÓRKU SROKI I PANTOFELKU

 

Fuga u nas była na weekend, bo państwo się wybrało na wesele. Wszystko super (tylko w nocy odcięła mi krążenie w jednej nodze, bo się PRZYTULIŁA, a swoje waży, no i Szczypawka dostała sraczki, ale nie wypominam i nikogo nie wskazuję palcem, nie przesądzam, może to PRZYPADEK) (a może jakieś wspólnie pożarte ścierwo).

Dobra, przyjechali po psa w niedzielę lekkim popołudniem. Moja chrześnica wparowała z piórem sroki, które znalazła w ogródku i musiała odbyć zestaw obowiązkowy, jak zwykle u mnie (dom duchów LEGO i kręciołek fitnesowy). Szwagier wszystkich popędzał, bo bardzo był utrudzony, podobno nadmiarem świeżego powietrza (tak twierdził) i spieszyło mu się do domu. Spakowali Fugę i pojechali. Za godzinę z ogonem – telefon od Zebry.

– Słuchaj, bo mała zostawiła to pióro sroki, gdzie je masz?

– W śmietniku, N. wywalił – odpowiadam zgodnie ze stanem faktycznym (po wyjściu „Aaaa fuuu, kochanie weź ten syfilis ze stołu i wywal, bo ja się brzydzę!” – i wywalił).

– W jakim śmietniku?

– No w kuble pod zlewem, jeszcze nie wynieśliśmy.

– Wyjmuj i myj.

– No zwariowałaś, nie dotknę tego syfa.

– Młoda się oparzyła gofrownicą! Siedzi, trzyma rękę w misce z zimną wodą i wyje, bo przypomniała sobie piórko!

– A nie możesz jej przynieść jakiegoś? Na pewno w ogródku macie pełno.

– Nie, bo to nie będzie TAMTO! Wyjmuj i myj, ja wsiadam na rower i jadę.

Piórko zostało wydobyte, wyczyszczone i spakowane. Zebra w sumie daleko nie ma, bo ta nasza wieś nie jest ogromna, ale zawsze to z jednego końca na drugi. Mam nadzieję, że ukoiło ból istnienia i poparzonej łapki.

Pogoda fajna od kilku dni – nareszcie ciepło, dusznawo i przedburzowo, na zmianę z deszczem, a wieczory balsamiczne, idealne do siedzenia na tarasie. Lubię tak. Zresztą wszystko, nawet trzy burze dziennie, jest fajniejsze niż ZUS (wolę pantofelka od ciebie, ty skurwysynu – że tak zacytuję poetę).

O INSTYTUCJACH, KTÓRE POWINNY ZGNIĆ

Zakończenie tygodnia miałam nieszczególne, abstrahując od bolącego bez przerwy łba.

No więc mieliśmy przygodę z ZUS-em, jakoś w zeszłym tygodniu przyszło pisemko, żeby uregulować zaległe składki z – uwaga – roku 2012. Od tamtej pory parę razy braliśmy papier o niezaleganiu ze składkami, w dodatku im bardziej im się przyglądam, tym mocniej kiełkuje we mnie podejrzenie, że ja je skądś znam, te kwoty. Pani księgowa potwierdziła moje deja vu – już raz opłacaliśmy te zaleglaki, w roku 2014. Wyszperałam wyciąg bankowy, bo ja w sytuacjach kryzysowych okazuję się bardzo dobrze zorganizowana, choć na co dzień można to przeoczyć, i faktycznie są jak byk – co do grosika! I w tym tonie nasmarowaliśmy odpowiedź do pani magister z ZUS.

(Magister na pieczątce? Serio? No chyba że w ZUSie magister to jest odpowiednik pięciu Oscarów – za rolę główną, drugoplanową, reżyserię, scenografię i najlepszy film).

Po czym przychodzi odpowiedź, że nie szkodzi, że już płaciliśmy, mamy zapłacić jeszcze raz, wraz z odsetkami i kosztami wezwania.

Mimo że piątek niby postny, to od mięsa w moim pokoiku było gęsto i pod sam sufit. Chociaż w sumie nie wiem, co mnie tak denerwuje, przecież jak mi się nie podoba, to zawsze mogę sobie wyjechać za granicę, jak mi przez cały czas powtarza aktualny rząd. Żeby mi łba nie rozerwało, to normalnie musiałam sobie kupić torbę – dużą, rudobrązową, ze starzonej skóry cielęcej (przepraszam cię, cielaczku, ale obiecuję, że będziesz bardzo szanowany). W sumie to nawet się ucieszyłam, że jakaś torba mi podeszła, bo od jakiegoś czasu NIC MI SIĘ NIE PODOBAŁO i zaczęło mnie drążyć, że dopadła mnie anhedonia albo jakieś inne depresyjne dziadostwo. A tak być nie może – faktycznie lepiej wyjechać wpizdu. Znaczy ekhem, w jakieś cieplejsze klimaty, miałam na myśli.

Więc w sumie chujowo, ale przynajmniej wyszłam z tego z torbą.

I niezły dowcip przeczytałam:

Dwóch myśliwych kupiło sobie na spółkę psa na kaczki. Wracają smutni po pierwszym polowaniu i jeden mówi do drugiego:

– Heniek, albo te kaczki za wysoko latają, alby my tego psa za nisko rzucamy!…

To idę obłupiać paprykę ze skóry (mam świetny hiszpański przepis na pieczone pierogi, ale oni tam mają gotowe krążki z pierogowego ciasta do nadziewania masą, cwaniaki! Więc bez łaski – będzie jedna duża empanada).

O TYM, ŻE CO TO MA BYĆ ZA LATO?

 

Po pierwsze, kupiłam sobie podobno znakomity thriller „Lokatorka”. Rzeczywiście zaczął się nieźle, niestety dość szybko zmienił się w soft porno dla niezbyt wymagających, za to znudzonych pań bez specjalnych zainteresowań pobocznych. No i wzięłam i załamałam się, że ZNOWU nie jestem targetem. Bo ostatnio czego się nie dotknę, to NIE JESTEM TARGETEM. W ogóle się nie liczę w obecnej rzeczywistości! Przynajmniej tej komercyjnej, ale bo to jest jakaś inna?… Na szczęście autorce seksualne ekscesy też się po kilkunastu stronach znudziły i wrócił nastrój delikatnego „WTF?…”, który akurat w thrillerach sobie cenię. Może być.

Po drugie, jest zimno. Jest tak zimno, że włączyło nam się ogrzewanie. W LIPCU! Jestem taka wkurwiona, że aż mi w uszach dzwoni, i to w obu (zwykle tylko w lewym). Czyli te dwa dni, co sobie posiedziałam na tarasie ze Szczypawką, to już BYŁO lato? I dziękujemy państwu i zapraszamy za rok? Jak zaraz nie znajdę dilera jakichś łagodnych, ale stanowczych psychotropów, to się źle skończy.

Po trzecie – piesek nas dziś obudził przed piątą, no to wstaliśmy, zresztą N. ma dużo pracy, to sobie wcześnie śmignął i dzwoni do mnie z autostrady i mówi: „Słuchaj, jadę za TIR-em, który ma napisane PRODUCENT KARMY DLA GOŁĘBI POCZTOWYCH”. Kazałam mu przetrzeć okulary, ale upierał się, że to nie żadne zwidy z niewyspania, tylko normalnie koleś z paszą dla gołębi. Pocztowych. Czyżby nowa tajna broń Poczty Polskiej w walce z konkurencją? Niedawno mieliśmy taki przypadek, że list polecony szedł z jednej dzielnicy Warszawy do drugiej dzielnicy Warszawy prawie dwa tygodnie, więc chyba dopiero je tresują. Gołębie pocztowe w fazie beta.

Nie spisuję całego dnia na straty tylko dlatego, że po południu czeka nas obiad w postaci kiszki ziemniaczanej. Może to nie prozak, ale zawsze jakieś pocieszenie.

O TYM, ŻE JUŻ MAMY PRĄD (I LUSTRO)

 

Prądu nie było trzy dni i pogrążaliśmy się coraz bardziej w mrokach średniowiecza, żeby trzeciego dnia zjeść Szczypawkę na surowo.

A tak naprawdę, N. odpalił generator i podłączył lodówkę, więc przynajmniej ominął mnie pogrzeb filetów rybnych i krewetek z zamrażarki. Przestałam kląć tak w połowie drugiego dnia – trochę mi się odechciało, trochę już nie miałam pomysłów, a trochę jakoś tak. Człowiek to jest takie bydlątko, że do wszystkiego się przyzwyczai. To w sumie dość straszne. No i skończyłam robić serwetkę, którą dopiero co zaczęłam – wkurwienie jest znakomitym napędem robótek ręcznych.

W międzyczasie N., który wrócił z delegacji z południa Hiszpanii (jakby wyłączyli ten prąd pod jego nieobecność, to ja nie wiem co by było; to znaczy wiem – zawartość zamrażarki do zakopania i mój trup też) przyznał mi się, że jadł taki bardzo dobry ryż z warzywami i tym, no…

– Czym?

– No więc ten ryż był…

– Z CZYM?

– Z GOŁĘBIEM! Jadłem ryż z gołębiem!

Na chwilę go spuściłam z oka i od razu wpierdzielił gołębia, no przecież ręce opadają. To od tego jeżdżenia na rowerze po kilkadziesiąt kilometrów! Mówię i powtarzam, że żaden sport jeszcze nikomu nie wyszedł na zdrowie (może curling, ale nie na pewno, za mało mam danych).

No i właśnie taką pogodę jak mamy od tygodnia miałam na myśli pisząc, że TO NIE JEST KRAJ DLA ESPADRYLI. Chyba że ktoś lubi wracać do domu boso, niosąc w rękach pięć kilo mokrego sznurka. A w Madrycie miłe, suchutkie czterdzieści stopni!… Tęsknię.