O ZIELENINIE W ZASADZIE

Oczywiście, że ŻRĘ, za kogo mnie macie w ogóle. Tym bardziej, że jest młoda kapusta i kalafiory, i ziemniaczki z kefirem (przepraszam wegan) (a właśnie – zjadłam Grycana lody wegańskie, truskawkowe, i ja przepraszam, ale nie; sto razy wolę sorbet). Ale nie czuję jesieni, bo dni są długie; natomiast czuję owszem wkurw, że ciągle w tym zimnie piec się odpala – to już będzie chyba ósmy miesiąc ogrzewania. Naprawdę szlag może człowieka trafić na myśl o tych cholernych rachunkach. I nawet już nie wspomnę o kieckach i sandałkach, na które ciągle jest za zimno, ech.

Moją okolicę opanowało ogrodnictwo – na przykład, jeden sąsiad rozdaje sadzonki pomidorów i twierdzi, że to odmiana HISZPAŃSKI KARZEŁ. No więc oczywiście od razu mam przed oczami Velazqueza. Drugi z kolei zagaduje do N. „Panie sąsiedzie, czy ja mogę te pana pokrzywy wziąć?” – a pokrzywy mamy bardzo zacne, jak młode baobaby. Sąsiad twierdzi, że trzyma je w beczce z wodą żeby zgniły i podlewa tym pomidory, które to UWIELBIAJĄ (ba – gnojówka z pokrzywy palce lizać!). Ja z kolei widziałam patent ze skórkami bananów – żeby je potrzymać w wodzie dzień – dwa i tym podlewać (tylko nie wiem, czy hiszpański karzeł lubi banany). 

W tym zielonym szaleństwie wyświetliła mi się reklama idealnej roślinki dla mnie – nie ma korzeni, nie potrzebuje doniczki, w zasadzie niczego nie potrzebuje, wystarczy jej że wisi na sznurku i żywi się powietrzem. I w dodatku nazywa się OPLĄTWA – prawda, że pięknie? Więc gdybym kiedyś planowała przygarnąć roślinkę, to tylko oplątwę. Ale na razie nie planuję, bo zielenina uprawiana przez N. mnie osacza ze wszystkich stron i wylewa się z doniczek.

Z seriali to przypomniałam sobie o „Jak zdrówko?” („Getting On”) na HBO – nie widziałam trzeciego sezonu. To jest ukryty klejnot, ten serial – aż nie do wiary, że amerykański, i to z jaką obsadą! Tylko szkoda, że taki krótki, ale te najlepsze zawsze są za krótkie. Na zmianę płaczę ze wzruszenia i ze śmiechu (albo i naraz), a środowisko naukowe jest pokazane TAK PIĘKNIE, że każdy kto kiedykolwiek się przynajmniej otarł o jakikolwiek instytut naukowy na pewno to doceni. 

A na Netflixie wsiąkłam w… dobra, przyznam się, chociaż w ogóle nie wiem jakim cudem przyszło mi do głowy, żeby to odpalić! „Pracujące mamy” – w końcu ani ze mnie mama, ani karierowiczka i jak sam tytuł wskazuje, powinnam się trzymać na odległość kija od szczotki. A, już wiem! Bo to kanadyjski serial, a ja uwielbiam kanadyjskie klimaty i aktorów. No kurde, przez pierwszy sezon miałam ochotę porąbać siekierą na kawałki wszystkie bohaterki pierwszoplanowe oraz drugoplanowe, o jak bardzo – zaczęłabym od matki długowłosej brunetki. Natomiast od drugiego sezonu jakoś tak NADAL mam je ochotę porąbać, ale się wciągnęłam, kurde. Marzę o tym, żeby ktoś zrobił crossover episode „Pracujące mamy” i „Chłopaki z baraków” (no co, mogłyby pojechać na weekend do trailer parku).

Z informacji codziennej urzekła mnie ta o katechetce, sprawdzającej dzieciom kanapki w piątek i nakazującej wyrzucić te z wędliną. Oczywiście baba powinna być wykąpana w beczce w której gniją pokrzywy, żeby sobie przemyślała wpierdalanie się ludziom w kanapki (i w zasadzie w cokolwiek), ale jest też druga strona medalu – sklepowe wędliny u nas są niejadalne, śmierdzą i mają w składzie nie wiadomo co. Więc w sumie to nawet mogła wyświadczać tym dzieciom przysługę (chociaż i tak bym ją dała do beczki z pokrzywami, prewencyjnie – kiedyś byłam pacyfistką, ale od jakiegoś czasu mi przeszło – nauczyłam się, że z pewną grupą ludzi kontakt na poziomie dyskusji czy jakichś argumentów słownych nie wchodzi w grę, toteż albo całkowite unikanie, albo beczka z pokrzywami bo nie będę sobie ryja strzępić).

Jeśli chodzi o japońskie i koreańskie filmiki kulinarne, to chyba dotarłam do końca internetu – a mianowicie, w jednym filmiku pan mieszał te przezroczyste ryżowe kluski ŁOPATĄ W WANNIE. Jak to zobaczyłam, to doszłam do wniosku, że WYSTARCZY – enough is enough. Czas sobie zrobić przerwę. Koniec z koreańskim jedzeniem do odwołania.

O TYM, CO TAM AKTUALNIE

Drogi Pamiętniczku, ostatni tydzień nie obfitował co prawda w jakieś galopujące dramaty – i bardzo dobrze, ja lubię, jak jest nudno – ale mimo wszystko coś niecoś się jednak działo. Przykładowe zagadnienia wybrane zgodnie z niejasnymi kryteriami i preferencjami osobistymi:

1) Są ludzie – dorośli, pełnoletni – którzy oglądają Eurowizję na serio i traktują w kategoriach PRZYJEMNOŚCI. I potrafią powiedzieć, kto śpiewał w poprzednich Eurowizjach, podczas gdy moja wiedza skończyła się w okolicach Abby (o pardą, wiem że jeszcze były Edyta Górniak i Conchita Wurst). No cóż, umówmy się, że nasze gruczoły przyjemności zlokalizowane są po prostu w zupełnie innych miejscach – moje np. nie docierają do obszaru festiwali lub aquaparków i już. 

2) W sobotę, chyba przez ten wiatr, wypadł z gniazda jeden szpaczy nielot. MIał szczęście, że natrafił na N., który natychmiast zorganizował drabinę i mnie i z powrotem go w tym gnieździe umieścił (z przygodami oczywiście – mianowicie jego brat się wystraszył i wyfrunął i też go trzeba było ścigać po trawniku i wtykać z powrotem). Chyba się udało go ponownie zainstalować, bo drą się zupełnie tak samo, jak przed wypadkiem.

3) Wszyscy oszaleli z sadzeniem kwiatków, a moja ciotka upolowała coś przepięknego – stokrotkę afrykańską w kolorze pomarańczowo – ceglastym. Zachwyciły mnie i też chciałam sobie kupić takie do doniczek, ale okazało się, że w nasyconych kolorach już nikt z lokalnych kwiaciarzy nie ma – zostały im resztki i to jakieś blade. I ja się pytam, dlaczego mi nikt mi o nich nie powiedział wcześniej! Uwielbiam stokrotki, rumianki i margerytki i normalnie w przyszłym roku obsadzę nimi wszystkie doniczki, jeśli tylko zdążę je dorwać. Ciekawe, czy zimują (u mnie na przykład mini goździki w doniczkach przeżyły już trzecią zimę – są nie do ruszenia, mają mnóstwo pączków i właśnie zaczynają kwitnąć; takie zawzięte – kiedyś bym powiedziała, że są jak ruskie wojsko, ale jak wiemy przenośnia ta straciła na aktualności).

4) Podobno na Netflixie jest bardzo dobry szwajcarski serial z życia wyższych sfer – coś jak „Moda na sukces”, tylko rozgrywa się w kręgach hodowców krów. Nie powiem, czuję się zaintrygowana i chyba obejrzę!

5) Naleśniki ze zwykłej mąki są lepsze, niż ze specjalnej mąki na naleśniki, bo ta druga zbija się w grudy. Moja koleżanka jest zdania, że wydziwiają z tymi mąkami i prawdopodobnie ma rację. A jeszcze a propos mąki i wyrobów z niej – pasjami oglądam japońskie i koreańskie filmiki o gotowaniu i pieczeniu, nie mogę się od nich oderwać. No i numer polega na tym, że w japońskich piekarniach do wyrabiania chleba czy ciasta drożdżowego wlewają do tych wielkich mikserów LODOWATĄ wodę. Czasem nawet z kostkami lodu. Nie jak u nas, że najpierw ciepłe mleko czy woda z cukrem, żeby drożdże ruszyły, nie – na etapie wyrabiania ciasta ma być lodowata. Bardzo ciekawe.

6) Od tych zmian pogody ciągle mnie łeb boli. 

7) Truskawki przenawożone, ale za to młoda kapusta przepyszna.

To chyba tyle (plus wkurw na rząd, ale to nieustająco i nie ma się co powtarzać). Kusi mnie ten serial o hodowcach krów.

O TYM, CO KOMU DOLEGA

W głębi mojego czarnego serca muszę przyznać, że lubię nasz polski maj. Wszystko kwitnie, pachnie. W dwóch miejscach w ogródku mamy małe szpaczki, a po okolicznych łąkach chodzą bociany. A po łazience chodzi pralka (nie tylko w maju, niestety).

A Szczypawka ma proteus mirabilis. To znaczy – ona cała jest absolutnie mirabilis, ale w tym przypadku chodzi konkretnie o psi pęcherz moczowy i bakterię gram ujemną, urzęsioną. Dobrze, że coś mnie tknęło żeby złapać ten mocz (chodzenie za psem z dużą łyżką do mieszania w garnku i pojemnikiem na mocz – niedoceniana rozrywka) i proszę, wyszedł posiew jak ta lala. Więc na razie nie wisi nad nami widmo karmy z much (nie ukrywam, że trochę mi ulżyło). Nie wiem co prawda, czemu objawami zakażonego pęcherza u niej jest sraczka, no ale jest i handluj z tym.

Pozostając w temacie.

W zeszłym tygodniu przez dwa dni miałam zatkane uszy – takie fest zatkane, jak przy lądowaniu, i słyszałam jakbym miała na głowie wiadro. No ogólnie niefajnie, ale na szczęście przeszło mi po tylenolu. No i już z odetkanymi uszami słucham sobie w sobotę, jak N. rozmawia z naszymi przyjaciółmi z Galicji. Którzy – TAK SIĘ SKŁADA – że od razu po wyjeździe z nami zachorowali na COVID! Obydwoje. Równiutko od razu tego dnia, kiedy wrócili. No i słyszę że mówią, że już im lepiej, chociaż jeszcze nie wrócił im całkiem smak i zapach, a M. miała przez tydzień ZATKANE USZY.

No to mnie pocieszyli, doprawdy. Można mieć covid z jednym jedynym symptomem? Kurde faja.

Wyszła biografia Peggy Guggenheim, trzeba by zamówić. No chyba że ogłuchnę, to wtedy będę miała inne zmartwienia na głowie, niż romanse Peggy z cudzymi mężami. 

O TYM, JAK POTRAFI DZIAŁAĆ MÓZG

Normalnie na bieżąco zapominam jakieś 95% rzeczy, o ile ich natychmiast nie zrobię albo nie zapiszę. Bez zapasu karteczek post it jestem jak zaginiona cywilizacja.

ALE – potrafię się obudzić w środku nocy, ponieważ mój mózg właśnie sobie przypomniał, że jak dwa tygodnie temu przepakowywałam się z jednej torebki do drugiej, to w tej pierwszej zostawiłam DŁUGOPIS w bocznej kieszonce. I środek nocy dwa tygodnie później to jest znakomity moment, żeby mi to uświadomić i żebym poszła wyjąć ten długopis, bo on się tam – nie wiem – czuje samotny? Bo nie, że go potrzebuję – mam trzysta pięćdziesiąt tysięcy długopisów, z czego jakieś osiemdziesiąt cztery w aktualnie używanej torebce.

I tak oto działa mój mózg ostatnio. Chociaż może nie powinnam narzekać, dopóki pamiętam jak się nazywam i żeby rano wstać, umyć zęby i się ubrać.

Na jutro zapowiadają pogodowy armageddon – w końcu już chyba od pięciu dni było ładnie i ciepło, więc WYSTARCZY, bo się ludziom w dupach poprzewraca z dobrobytu. A Szczypawka znowu ma dolegliwości sraczkowo – jelitowe, więc jestem zmartwiona, zła i niewyspana. 

Normalnie bym komuś urżnęła łeb na poprawę humoru. Jak słucham tych podcastów kryminalnych, to mnóstwo, NAPRAWDĘ mnóstwo ludzi znika bez śladu i nigdy się nie udaje odnaleźć ich ciał, więc dlaczego by nie spróbować, hę?

O MAJÓWECZCE

No więc byliśmy przez kilka dni w uroczym domku nad jeziorem w okolicy zgoła mało turystycznej, a mimo to na brzegu jeziora było pełno śmieci. Czyli naśmiecili miejscowi, sami sobie -człowiek to jest jednak przedziwna istota (N. mówi, że w Czechach jest pozornie bezsensowny system opłat za śmieci – płaci się tym mniej, im więcej śmieci się wyrzuca). N. zachowywał się skandalicznie podczas gier towarzyskich, a w każdej knajpie pakował mi do torby saszetki z cukrem (nie wiem po co, bo w chatce mieliśmy pełno cukru).

A w ogóle wyjazd zaczął się naprawdę wspaniale, bo N. przez trzy dni pakował delikatesy do zabrania – sardynki, tuńczyka, marynaty w słoikach – po czym CAŁE WIELKIE PUDŁO z zawartością ZOSTAŁO W GARAŻU. I zamiast wytwornie zakąszać wino kanapeczkami z pasztetem z sardynek, to mieliśmy w menu kiełbasę. Może dlatego był taki drażliwy przez cały wyjazd.

Po kilku czarujących wieczorach i kilku awanturach (już nie wspomnę o N., ale np. pokłóciliśmy się o majonez – czy z całego jajka, czy tylko z żółtka) wróciliśmy do domu, a tam:

– gmina bardzo przeprasza, ale do końca tygodnia przewidziano planowe wyłączenia wody na cały dzień, oraz

– przyszła ekipa stawiać płot, na który upadły drzewa podczas huraganu.

Więc popołudniami ja jestem wściekła, bo nie ma wody; Szczypawka jest wściekła, bo chodzą po JEJ OGRÓDKU jakieś typy, którym ona nie udzieliła zezwolenia, a teraz musi sikać w ich obecności. N. głównie nie ma, bo ma dużo różnych spraw, ale jak jest – to jest wściekły, bo mu panowie od ogrodzenia połamali winogrono i rozjechali trawnik.

I znowu PGE przysłało mi taryfę z nowymi cenami energii. Mam wrażenie, że co dwa tygodnie ostatnio przysyłają.

Zna ktoś może nazwę naukową takiej fobii, że człowiek się boi zostawić w hotelu albo wynajętym domku używaną bieliznę? Bo zawsze po powrocie bardzo nerwowo liczę gacie i skarpetki i oblewam się zimnym potem na myśl, że tam zostały/a i ktoś je ZNAJDZIE. (W jednym hotelu w Brukseli koleżanka znalazła brudne majtki W SEJFIE i wszystkich zapraszała, żeby je sobie obejrzeli).

A wczoraj wieczorem myślałam, że będę miała atak serca, bo jakoś tak zrobiło mi się duszno i nie mogłam oddychać… ale okazało się, że to przez „Reamde” opierające się na moim mostku. Przesunęłam, podparłam kołdrą i zawał sam przeszedł.

O tematyce bieżącej wolę nie myśleć i nie wypowiadać się, bo mnie prawdziwy szlag trafi i nie dokończę tego „Reamde”.