O ŁĄCE

Otóż Grażyna Szapołowska oświadczyła podobno, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce. Mało tego – mama Roberta Lewandowskiego też to potwierdziła i na dodatek się zakochała! Jak głosi mądrość ludowa – co dwie baby (mówią), to nie jedna. I skoro po sześćdziesiątce, to mam jeszcze trochę czasu (i poszłam się położyć na kanapie).

Wczoraj była u nas dość miła burza i deszcz – na szczęście, bo już się wszyscy topiliśmy jak świeczka od upału. Takie temperatury to ja lubię w Madrycie, kiedy od rana mogę zaparkować na winie w miłym, chłodnym barze. Niby nic nie stoi na przeszkodzie, aby u siebie w domu się napić wina o ósmej rano, ale jakoś tak się krępuję. Nie wiem dlaczego. 

Ale za to zakwitła mi łąka przed płotem. Jest to mój autorski pomysł, bo NIEKTÓRZY by najchętniej co drugi dzień golili każdy trawnik na wysokości dwóch centymetrów. Na początku wyglądała jak zwój chwastów, ale pewnego dnia cały bałagan zaczął kwitnąć i zrobiła się naprawdę piękna.

Trochę tylko mamy nadreprezentację widma niebieskiego i fioletowego, a nie wzeszły maki (a powinny) i mało jest rumianków. Ale i tak mi się podoba i już. Patrzę i się odstresowuję.

A po hiszpańsku łąka to „prado”. 

Kolejny raz okazało się, że skleroza nie jest taka zła – znalazłam kilka ładnych letnich kiecek, o których zapomniałam. A nawet jeden akt notarialny, ale to już zupełnie inna historia.

O TYM, ŻE PRZETRWAŁAM

Przez ostatnie prawie dwa tygodnie skupiałam się na PRZEŻYCIU kolejnego dnia.

Albowiem N. mnie zostawił samą jak psa (chociaż po prawdzie z psem) i wybujał ciężko pracować do Galicji. DO GALICJI. Hiszpańskiej Galicji, żeby to było jasne. I naprawdę codziennie miałam go ochotę UDUSIĆ sznurkiem do snopowiązałek, jak mi przysyłał zdjęcia – głównie z knajp, z biało – niebieskimi talerzami w celtyckie wzory. Popłakałam się tylko raz (kiedy był ten upalny dzień przed burzą, a Szczypawka nie mogła sobie znaleźć miejsca, a ja już nie wiedziałam jak jej pomóc – i mata chłodząca, i mokra ścierka, i nic nie dawało rady).

A w najdłuższy dzień roku rozdeptałam ślimaka. 

To chyba nie jest dobra wróżba.

Idę poszukać w internetach, jak odzyskać ZEN. Miałam ochotę szukać raczej w obszarze „najlepsze sposoby na pozbycie się zwłok”, ale to zwalczyłam. No dobra – przyznam się, tak naprawdę to odkryłam że Cortefiel wysyła do Polski i zamówiłam sobie dwie koszule z cieniutkiej bawełny i morderstwo chwilowo rozeszło się po kościach. CHWILOWO, zaznaczam. Nic nie jest wykute w kamieniu, tak?

Lato się zaczęło, a ja w czarnej dupie.

O SKARPETCE I TYM, JAK SOBIE NAGRABIŁAM

Pożyczyłam Zebrze na wyjazd walizki – kabinówki, bo jechali całą rodziną i nie mieli tyle sztuk. Po powrocie walizek wyciągam z jednej SKARPETKĘ, wyraźnie męską, więc informuję ją, że habeas corpus delicti i co ona na to. A ona na to, że dostała te walizki ze skarpetką i ze skarpetką oddaje! No faktycznie, po bliższym zapoznaniu ze skarpetką wydaje się być znajoma (wcześniej nie sprawdzałam zbyt dokładnie, bo jestem dobrze wychowana i nie zaglądam w zęby cudzym skarpetkom). No dobra – jak nasza, to przyjmuję ją do domu z otwartymi ramionami, jak młodego Amisza po tym rumpel… cośtam. Ale jeszcze się zapytałam Zebry, czy przynajmniej zabrali ją na wycieczkę? A ona, że NIE! Zostawili w domu na półce. Bez sensu. Mogli zabrać i robić jej zdjęcia w różnych ciekawych miejscach, jak krasnalowi Amelii. 

A poza tym to mieliśmy spotkanie klasowe z liceum (nie napiszę, ile lat po maturze, bo mi się słabo robi na samą myśl). No i cóż – dziewczyny się zmieniły bardzo mało, raczej każdą bym poznała na ulicy, natomiast panowie… Statystycznie ubyło im włosów, a przybyło kubatury – czyli per saldo jednak jakaś tam równowaga. Było sporo śmiechu i używek, ale najlepsze, że rano w dzień spotkania dotarło do mnie, co to za data. 

– Czy my dziś nie mamy rocznicy ślubu? – pytam się N. bardzo delikatnie, żeby go nie spłoszyć.

– Oooo, PAMIĘTAŁAŚ!

No więc on bardzo dobrze pamiętał i cierpliwie czekał, kiedy się zorientuję (żeby mnie opierdolić, oczywiście – bo on wiedział od razu, jak mu powiedziałam o planowanym spotkaniu, jakieś dwa miesiące temu). I zorientowałam się – w dzień imprezy! No przecież mówiłam, że o wszystkim ostatnio zapominam. O jego imieninach kilka dni wcześniej też zapomniałam i teraz jestem na indeksie i cały czas słyszę przytyki. W związku z tym, żeby nie przegiąć, to wróciłam do domu skandalicznie wcześnie, o jedenastej wieczorem, kiedy to wydarzenia dopiero zaczynały rozkwitać. No nic, mają wpaść koleżanki i opowiedzieć co było fajnego, ale raczej chyba wszyscy wrócili do domów w jednym kawałku, więc jakichś znaczących skandali raczej nie było. Czyli w sumie ominął mnie większy kac (chociaż i tak miałam, leciutkiego).

Więc teraz stąpam po cienkim szkle, żeby nie popełnić kolejnej fopy; najgorzej, że nawet porządnej awantury nie mogę zrobić, dopóki się nasz bilans karmiczny nieco nie wyrówna. No po prostu coś okropnego.

Z wiadomości bieżących: „Rosja. Myśliwy znaleziony martwy. Przygniótł go niedźwiedź, którego zastrzelił” – o, i takie wiadomości lubię (a tę to nawet podwójnie). Tak się powinny kończyć polowania, nawet na przepiórki.

O KARMIE ŚLIMACZANEJ

Susza się zamieniła miejscami z łaźnią parową. Dobrze, że jest ciepło i dobrze, że pada – tylko kurde pranie mi nie schnie od tej wilgoci. U nas nie może być nic pośrodku – zawsze albo przegięcie w jedną, albo w drugą stronę. Ale i tak kocham czerwiec i jego najdłuższe dni w roku; maj jest fajny, ale dla mnie to czerwiec jest królewiczem z bajki.

Jedyny minus tej sytuacji? Ciągle rozdeptuję ślimaki. Staram się patrzeć pod nogi, ale jak wychodzę ze Szczypawką pierwszy raz rano, to jestem bez szkieł i ten ślimak musiałby być wielkości… no, Szczypawki, żebym go zauważyła. Staram się chodzić tylko po kostce, nie zbaczać na trawnik, bo takie CHRUP!!!! pod crocsem oznacza, że będę miała spaprany dzień pełen wyrzutów sumienia i wewnętrznych przemyśleń. Uprzedzając zjadliwe komentarze –  TAK, złamałam się i kupiłam crocsy, mimo że przysięgałam że NIGDY tego nie zrobię (ach, ta moja konsekwencja). Są idealne do ogródka, ale i tak w życiu bym ich nie kupiła, gdyby jakiś SZATAN marketingu nie wymyślił, żeby zrobić model w stokrotki. No co mogę powiedzieć na swoją obronę – wzory w stokrotki działają na mnie prawie tak, jak Snoopy. 

Natomiast chwilowo najdłuższe dni w roku służą mi do ślęczenia nad… HBO rzuciło „Nip / Tuck” – o matko, O MATKO ja ja ten serial UWIELBIAŁAM – wyleczył mnie z chęci zrobienia liposukcji (mam nadzieję, że dożywotnio) i w ogóle był taki niesamowity i nowoczesny, i łamał tabu i w OGÓLE. No więc natychmiast się na niego rzuciłam i kurde, to nadal jest fascynujący, świetny serial – ale nie mogę się nadziwić, jak bardzo zmienił się świat (kurde, to już prawie dwadzieścia lat od premiery! KIEDY to zleciało?). Taki drobiazg, że prawie w każdym odcinku osoby poddające się operacjom plastycznym na życzenie przedstawiane są (delikatnie mówiąc) jako psychicznie niestabilne i mające problemy ze sobą. W porównaniu z dzisiejszym światem, gdzie pompują się gdzie tylko mogą już szesnastolatki, a osoby bez poprawek krawieckich po trzydziestce to chyba niedługo będą pokazywane w Muzeum Historii Naturalnej (a tam – wielkie halo, bo mama Julii chce sobie zrobić lifting). Albo stosunek do osób nieheteronormatywnych – dziś Liz po jednej rozmowie z Christianem wytoczyłaby mu taki proces o mobbing, że w ramach odszkodowania przejęłaby całą klinikę i jego zarobki na dwadzieścia lat naprzód. Że nie wspomnę już o słodkiej Sophii Lopez (która/y jest przecież patologiem u Brendy Johnson, bardzo fajnym zresztą – jak to patolodzy). Takie drobiazgi jak organiczna żywność jako coś super nowego to już tylko dodatkowe smaczki. W każdym razie – w kilku obszarach okno Overtona się znacząco przesunęło, czasem na lepsze, a czasem to nie wiem, czy faktycznie na lepsze (no – producenci silikonu nie narzekają). Christian by się załamał, że teraz botoks WE WSZYSTKO można sobie zafundować na każdym rogu, przy okazji zakupów w warzywniaku (organicznym oczywiście).

Znowu burzę zapowiadają. A kiedyś – jak jeszcze byłam niewinnom panienkom w domu przy rodzicach i kupowało się mleko w woreczkach – czyli dość wczesny paleozoik to był – jak przyszła burza, to mleko się zsiadło. W tych woreczkach. Teraz oczywiście nie mam w domu mleka, więc nie mogę powtórzyć eksperymentu, zresztą to dzisiejsze mleko chyba w ogóle się nie zsiada, więc burza mu niestraszna. Ale skoro mleko kiśnie, to ciekawe, czy np. ogórki małosolne można zrobić w GODZINĘ, nastawiając je przed samą burzą? 

A skoro będzie burza, to znowu wyjdą ślimaki. Czyli muszę uważać, żeby nie pogarszać mojego bilansu karmicznego (który i tak nie jest rewelacyjny, obawiam się, niestety).