POSZŁA OLA DO…

Do fryzjera dzis idę.
Już mnie brzuch boli ze zdenerwowania.

No bo postanowiłyśmy się do tego zabrac PROFESJONALNIE. Nie, ze trochę sobie utniemy, a pozniej i tak nam odrosnie… Nie nie nie. Musimy DBRAC O WIZERUNEK. Koleżanka dyżurna Sosko – jest najlepsza w tropieniu– zaoferowała się znaleźć salon, który zrobi z nas CZŁOWIEKA.

No i dzwoni do mnie.
– MAM! JEST! Bardzo słynny salon, strzygą Grażyne Torbicką.

(Yyyy.)

– I Agate Młynarską.

(YYYYY!)

– Uspokoj się, bardzo dobry salon, czekaj, mają stronę internetową, oglądam zdjęcia tych fryzjerek…

(cisza, klikanie)

– No dobra! Znalazłam dla ciebie taką, co NIE MA NA GŁOWIE bordowego irokeza! Zapisz – piątek, na Odyńca! To paaaaaa musze leciec pilnowac objawów Franka.

Dzwonię do Hanki:
– Tyyy, ona powiedziała „na Odyńca”, ale że co? „Uciekajmy, odyyyyniec”?
– Jak ty się nie znasz, może to taki STYL teraz jest we fryzjerstwie, wiesz. Fryzura „na odyńca”, no.

Od rana zatem siedzę i hiperwentyluję. A co będzie, jeśli przefarbuja mnie na zielono i postawia na głowie GRZEBIEŃ, bo tam jedna pani ma napisane, ze kazda kobieta ma swoja fryzurę, tylko trzeba ją z niej WYDOBYĆ? Co będzie, jeśli we mnie tkwi WŁASNIE ZIELONY IROKEZ?… Znaczy, wiem co będzie – dopóki mi włosy nie odrosna, będę spała pod mostem, mój mąz to wyraźnie zaznaczył, żeby nie było niedomówień.

A z moim mężem nie ma żartów. Ostatnio ma nowe hobby – wieczorami PIELEGNUJE NOŻE. Układa je przed soba na stoliku w rządku, ostrzy, poleruje, chucha, naciera jakimiś maziami… Jak zacznie UKŁADAĆ JE DO SNU, opatulac kołderka i całowac na dobranoc – spierniczam do Hanki na wybrzeże.

„CAŁA AMERYKA ZOBACZYŁA SUTEK BRITNEY SPEARS"

Co jest z tym jedzeniem, jak się człowiek starzeje, powiedzcie mi.

Jak byłam piekna i młoda, to w ogóle mnie jedzenie nie obchodziło. Generalnie nie jadłam, a jak już było trzeba, to wszystko jedno co. Chleb z musztarda i coca – colą, takie tam.

Dopiero później odkryłam, jakie jedzenie jest zajebiste.

(I przytyłam 10 kilogramów, to fakt. Ale z 40 na 50, no to wiecie. Jeszcze jakby nie tak tragicznie. Dupę bym mogła mieć troche mniejszą, a tak to spoko).

Co może być piękniejszego po długim, męczącym dniu, niż nawpierniczanie się klusek AlFredo i wylegiwanie się z pełnym brzuchem i książeczką?… Ile prostej radości może dać człowiekowi kawałek polędwicy wołowej (jak przeczytałam ten komentarz o przyrządzaniu polędwicy u Pierwszej na blogu, to az się wzruszyłam) i nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie została napisana książka „Joy of Śledź” (właśnie wczoraj w Ikea – kupowaliśmy sofy, dwie wielkie puchate miękkie sofy do wylegiwania się – wciągnęłam talerz śledzi – były na słodko, ale interesujące). A takie suszone pomidory? Mam taką jazdę na suszone pomidory, że wrzucam je wszędzie gdzie się da, oprócz sobie do wanny.

Kiedy wyjeżdżamy do Hiszpanii, to ja się tam właściwie poruszam jak ameba. Od jednego punktu z żarciem do drugiego punktu z żarciem (i winem, choć wino to osobny temat). Między jedną a druga knajpa jakies ZABYTKI, które się ogląda naprędce, tupiąc nóżką i planując, co się zamówi i w jakiej kolejności w tapas barze.

Nie, żeby mi całkiem przeszły DZIWNE UPODOBANIA – np. jak ostatnio zamówiłam sobie pizzę, to Hanka powiedziała, że ta moja pizza wygląda wypisz wymaluj jak KWITNĄCA PLAŻA W REDŁOWIE. Co prawda, to prawda – na pizzy były kupki serka ricotta i porozwlekany szpinak (faktycznie wyglądał jak wodorosty).

Natomiast aktualnie jest MODA NA NIEJEDZENIE WĘGLOWODANÓW, o święty Patrycy, jak można NIE JEŚĆ WĘGLOWODANÓW! Kiedy węglowodany sa NAJLEPSZE ze wszystkiego! Jak się nie je węglowodanów, to reszte można sobie normalnie odpuścić. No bo ilez można wpierdalać suszi.

Oraz lubię surowe mięso.
W ogóle lubię mięso, a za surowym przepadam. Tatar w wykonaniu mojego ojca to jest absolutne mistrzostwo Galaktyki.

Taaak, jedzenie to zdecydowanie niezła frajda. Co prawda dupa rośnie, cellulitisu nie mam chyba już tylko na nosie, ale… NO I CO Z TEGO? Dla paru kilogramów mnie odmówic sobie chlebka z pasztecikiem mojej babci, pomidorkiem, ogóreczkiem i posiekana dymką?… MOWY NIE MA. Niech te młode nie jedzą. Ja już będę jadła i trudno. Swoje lata mam – należy mi się.

(powiedziała, przełykając bajgla z sezamem i popijając burnem).

Z CYKLU: „O MATKO, JAKIE MIAŁAM SNY”

Najpierw nasz pan prezes wysłał wszystkich pracowników instytucji na kwartet smyczkowy w jakiejś wielkiej auli.
Pracownicy byli oczywiście srodze niezadowoleni, że musza słuchać kwartetu smyczkowego, co mnie osobiście nieco dziwiło, no bo jakiej krzywdy może człowiek doznać, słuchając kwartetu?

Następnie miałam pojechać do Kielc (lub Katowic – te dwa miasta mylą mi się dokładnie tak samo, jak Puławy z Pułtuskiem) spotkać się z Anią Dabrowską. Tak, TĄ Ania Dąbrowską.
I pojechałam.
I spotkałam się (chociaż musiałam podjechać dwa przystanki miejskim autobusem, do katedry).
Ania Dąbrowska okazała się przemiłą osobą, w dodatku stwierdziła, że chodziłyśmy razem do szkoły. I dała mi prezent – maskotkę taką. W postaci DŁONI HANNIBALA LECTERA (wiecie – sześc palców, powtórzony środkowy).
Trochę się zaniepokoiłam tą szczodrością i próbowałam nie przyjąć tej… MASKOTKI. Na co Ania:
– Eeee, weź ją sobie! Ja ich mam dużo, wszyscy mi je dają – nawet moja agentka.

Kolejna odsłona mojego snu odbyła się nie gdzie indziej, jak w domu u Nigelli Lawson. Nigella uczyła mnie, w jaki sposób przeciskać przez płótno surowe jajka. Wbiła ich za dużo naraz i trochę się ochlapała ta mazią, ale – jak to Nigella – przyjęła to z dużym wdziękiem.

I tak mysle, ze wczorajsze sny sponsoruje pizza hut KRAKÓW (na puszystym cieście) (idea pizzy z kiszoną kapusta jest śmiała, a wrażenia smakowe – dość niejednoznaczne. Nie, żeby mi całkiem nie smakowało, ale chyba następnym razem skuszę się raczej na MARAKESZ albo AMSTERDAM).

(Ale że co, śledź z martini? Ze źle? Mi śledź pasuje do wszystkiego (może z wyjątkiem wieczorowej sukni) – jak Joey’emu mięso i dżem)

Niewykluczone, że do snów dołożyła się… Pamiętacie tego kolesia od „Chemii śmierci”? No. To właśnie u nas wyszło jego kolejne dzieło – „ZAPISANE W KOŚCIACH”. Czy kupiłam tę książkę wczoraj, czekając na Dworcu Centralnym na pociąg, który wiózł mego lubego i był PLANOWO SPÓŹNIONY zaledwie o pół godziny (nowa kategoria: pociągi opóźnione zgodnie z planem)? Damn you, PiKejPi!

A mój luby na to: „Ja ci ZABRANIAM kupować i czytać takie książki! Co będzie, jak któregoś dnia cię znajdę syczącą na suficie?”

(Weźcie te senniki internetowe: „Jajka sadzone – chęć częstszego przebywania w teatrach czy kinach”, natomiast „Wybierać z gniazda – jakiś wdowiec chce się z Tobą ożenić”).

„BOHATERSKI BORUC URATOWAŁ KOBIETĘ”

Zmarzłam w sobote na weselu jak Napoleon pod Moskwą.
Bardzo mi się podobalo STO LAT odspiewane na dziedzińcu przepięknego dworku, w temperaturze minus trzystu siedemdziesięciu trzech stopni, z towarzyszeniem instrumentalnych podzwaniających o kieliszki z lodowatym szampanem zębów. Wyszło prawie jak JINGLE BELLS.

(A ja głupia naiwna szukałam SUKIENKI na wesele, zamiast szukac FUTRA Z NIEDŹWIEDZIA i na pewno znalazłabym dużo taniej i po przecenie i może wtedy bym tak nie zesztywniała w kościółku ślicznym XVIII wiecznym POKRYTYM SZRONEM I SOPLAMI).

I mam taki postulat – skoro „Kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy trochę lata” (i akurat było w sobotę te TROCHĘ ZIMY, a nawet całkiem sporo, dużo więcej niż np. w STYCZNIU), to żeby był „MAJ – wszystko jedno co, ale MA BYĆ CIEPŁO DO CHOLERY”.

No więc w trakcie wesela skupiłam się głownie na NIEZAMARZANIU.

Chrzciny zdominowały tematy budowlane, toteż siedziałam sobie obok męża mojego, który perorował o typach keramzytu, kuzyn z naprzeciwka narzekał na niedbalstwo robotników, którzy nie szanują kielni, i sączyłam wytrawne martini (wstrząśnięte, nie mieszane). Gdzieś w tle kobiety nosiły po kolei na rękach świeżo ochrzczone dziecię – z racji spożytego martini jakoś się to tego nie garnęłam (bo co bym powiedziała? „Ups! Wyślizgnął mi się, ahahah”). Spokojnie i nieśpiesznie jadłam sobie śledzia, piłam martini i troche współczułam chłopakom z orkiestry w składzie 2 młodzieńców i 1 syntezator, którzy dwoili się, troili, namawiali wszystkich NO TO DO KÓŁECZKAAAAAA! – a wszyscy ich oczywiście olewali, oprócz dziewczyneczek sześciolatek tancereczek hulających po parkiecie (w ich wieku to ja siedziałam w fotelu i czytałam książki, a nie merdałam dupą na rodzinnych imprezach, ale widać czasy już nie te).

W ogóle mam w pracy straszne kongo i milion rzeczy do zrobienia, a ja przecież żyje już tylko długim weekendem! Nie mogę się doczekać i moje dresy, zakupione na tę okazje, też.

O WINDACH, TELEFONACH, PENISIE PIŁKARZA I ZAMKU KRZYZACKIM

Weszłam dzis na trzecie od rana, bo ja teraz po przeprowadzce robie na trzecim i normalnie co rano wchodzę schodami! Na to trzecie. Taka jestem fit i sportydż! I tylko niewielkie znaczenie ma fakt iż, cytuję, „Paaaani, z tymi windami to nigdy nic nie wiadomo, one sa takie SZALONE, nigdy człowiek nie wie na którym piętrze się zatrzyma albo czy w ogóle się zatrzyma”. Kropka i koniec cytatu. Toteż chodze nogami, tak? (takie szalooooone windy z rozwianym włosem i w błękitnych sukienkach z falbankami).

Aha, i jeszcze od rana trzy razy zadzwoniłam do Hanny dupą.
Jestem mistrzem świata w dzwonieniu do ludzi dupą.
W sensie, mam telefon w torebce, kiedy siadam, kłade ja obok siebie i czasem nieco przysiadam. I WYKONUJĘ DUPA TELEFONY.
Nie pytajcie jak. Zawsze mam zablokowana klawiaturę. ZAWSZE. A i tak kiedys wysłałam dupą jakies 99 SMS-ów z mojej służbowej Nokii (NA SZCZĘŚCIE NIE do głównego prezesa).

(“Tymczasem rzecznik pary wydał oświadczenie a propos nagich zdjęć Davida, które pojawiły się w internecie. Otóż to nie jest penis piłkarza”)

Ostatnie dwa dni spędziłam w zamku krzyżackim w Rynie.
Jest cudownie przepiękny, a dziedziniec to w ogóle powalił mnie na kolana, az musiałam zejść do winiarni (w piwnicy ze sklepieniami gotyckimi, skórzane sofy) i odreagowac ten zachwyt w kilku lampkach czerwonego wina. Piekny hotel, bardzo konsekwentnie stylowy, a żarcie takie, że można pęknąć jak pan Kreozot.

(W tej winiarni, oprócz wina, to z fajnymi koleżankami zbiorowo rąbałyśmy dupę jednej niefajnej koleżance, co samo w sobie jest bardzo fajne, a w takich pieknych okolicznościach piwnicy to w ogóle odlot).

Jedno jest w tym zamku trochę słabe dla takich ludzi jak ja – otóż, można zabłądzić. Chciałam zanieść płaszcz do pokoju i szukałam przejścia do naszego skrzydła hotelowego i kiedy po raz dwunasty wróciłam w to samo miejsce na dziedzińcu, to wreszcie jedna koleżanka się zlitowała i mnie zaprowadziła za rękę.

A na sali konferencyjnej jest STUDNIA W PODŁODZE – tylko przykryta szkłem. Bardzo fajne uczucie, kiedy się na tym szkle stanie.

No i tak.

W sobote mam wesele, a w niedziele chrzciny (na które musimy pojechać, nawet skacowani jak psy, bo się ciocia obrazi). Miałam kilka ponurych chwil, kiedy to szukałam sukienki na wesele – albo rozmiary zaczynały się od 44, albo wyglądałam w nich jak kadra sprzatająca z połowy XIX stulecia (i bynajmniej nie chodzi o francuskie pokojówki, nienienie – raczej cos w rodzaju Mary Reily szorującej kamienne schody ryżowa szczotką). W pewnym momencie chciałam siąść na ławeczce i gorzko zapłakać, ale podniosłam czoło do góry i wmaszerowałam do Simple. Po prostu. A kij tam, że drogo. Przynajmniej będę wyglądać jak człowiek. No.

TYLKO ZE OCZYWIŚCIE NIE ZDĄŻYŁAM IŚC DO FRYZJERA.
Więc będę wyglądac jak Kuzyn Coś z Rodziny Adamsów, ubrany w bardzo ładna sukienkę.

WEEKEND POD ZNAKIEM SANDRY W EGIPCIE I KLAPKI KUBICY

W sobote doszłam do wniosku, że kocham moja pralkę.
Zrobiłam bowiem porządek w ciuchach, czego efektem była góra swetrów, które należałoby uprac po zimie i upchnąć z tyłu w szafkach.
Na mysl że miałabym je wszystkie prać własnoręcznie w perwolu, nastepnie płukac i delikatnie wyciskac, zrobiło mi sie słabo. Przeżegnałam się i wwaliłam je wszystkie do pralki.
Po namysle dodałam jeszcze brązowy szal z Solara oraz (wiem, przegięłam!) różowe kudłate japonki EMU.

Bardzo kocham moja pralkę, wszystko mi ślicznie uprała, nie zmechaciła, nie zaciągnęła, żadnego swetra więcej w życiu nie upiorę ręcznie.

Ponadto spędziliśmy upiorną sobote ze Szczypawka i jej gumowym prosiaczkiem.
Szczypawka nauczyła się tresować ludzi. Swojego prosiaczka wrzuca w rózne niedostępne dla niej dziury, następnie przyprowadza sobie człowieka i obserwuje z zainteresowaniem, jak człowiek się wczołguje pod meble, kładzie na podłodze i grzebie w pajęczynach. Bardzo jej się to podoba.

Nam tez się podobało – pierwsze 30 razy.
Później już nie.

Dialog z pieskiem wyglądał mniej więcej tak:
– Co, Szczypa? Znowu schowałas prosiaczka? Gdzie jest prosiaczek?
(TUTAJ)
– Gdzie piesek schował prosiaczka?
(TUTAJ, TUTAJ)
– Jaki mądry piesek, tak ślicznie schował!…
(OJ NIE CHRZAŃ tylko mi wyjmij prosiaczka!)

Następnie mój ojciec wymyślił Świnię z Ograniczonym Zasięgiem.
Obwiązał świnię sznurkiem w talii i przywiązał do żeliwnej ławeczki.
To bardzo paskudne, ale pokładaliśmy się ze śmiechu na widok ZDUMIENIA Szczypawki, że prosiak idzie z nią TYLKO DOTĄD, a dalej już nie. No owszem, mieliśmy chwilę spokoju, jak Szczypawka rozgryzała system, ale później tak się zaparła, że zaczęła szurac po tarasie ŻELIWNĄ ŁAWECZKĄ, która jest taka ciężka, że JA jej nie mogę poradzić, a ona – wielkości dwóch świnek morskich – owszem.

I było tak pieknie i słonecznie, kiedy siedziałam sobie na tarasie na miękkim leżaczku, i czytałam „Hannibala”.

CZYŻBY CZYŻYK?

Śniło mi się, że jestem w Irlandii, w jakimś kurna MŁODZIEŻOWYM HOSTELU i że nie zdążyłam na samolot. W życiu nie byłam w hostelu. W dodatku spotkałam tam mojego znajomego ze studiów, Adama, który w moim snie był strasznie wkurwiający – miał depresję i wszystkich o nią obwiniał. Adam! Twoja depresja to WYŁACZNIE TWOJA SPRAWA, więc nie zwaracaj mi nią głowy (poza tym, jeśli myślisz, ze zapomnę ci to, że wolałeś chodzić na randki z Mają, zamiast ze mną, to grubo się mylisz).

Co ponadto.
Wygląda na to że przyszła wiosna! Jednak!

(Mój ojciec mówi, żeby go nie denerwowac z tym GLOBALNYM OCIEPLENIEM, bo jak on był mały, to pływał w balii po stawie na Wielkanoc).

Poza tym mój małżonek kupił wczoraj drukarkę do zdjęć z testowym zestawem różnych papierów i lekko wpadłam w szał. Zwłaszcza portrety na akwareli i widoczki na papierze canvas wychodza RE WE LA CYJ NIE.

No to mam nowe hobby, tak?

Ale z butów nie zrezygnuję!

JAJCO HOLENDERSKIE BLUES

Najpierw zmasakrowałam kurczaczka (takiego malutkiego, był zakurzony i chciałam go przepłukac w wodzie, niestety wyszedł z niego taki smutny frędzel, no longer kurczaczek any more).

Następnie odkryłam, że mrówki opierniczyły mi zeszłorocznego baranka.
Ale jak!
Czapki z głów!
Foliowe opakowanie nienaruszone, a ze środka zniknął baranek, pozostawiwszy jedynie obróżkę ze sznureczka. Nawet okruszki nie zostały.

Nastepnie dokonałam cudu zmartwychwstania.
Na moim własnym talerzu.

Znalazłam mianowicie w marynowanych grzybach robaczka… OJ WIELKIE MI CO, przeciez się nie wyrzuci całego słoika marynowanych grzybów z powodu jednego małego robaczka – pomyślałam dzielnie i wyciągnęłam robaczka z grzybów i położyłam sobie na talerzu, z zamiarem wywalenia go do zlewu. Poleżał chwilę, po czym dźgnęłam go widelcem.

A ON OŻYŁ.

JAK SŁOWO DAJĘ, zaczął wywijac odwłokiem, na co mam świadków!

Drżącymi rekami wywaliłam go do ogródka (gdzie, zgodnie z wizją szwagra, pełznął sobie z takim czerwonym świecącym okiem, a za nim centymetrowej szerokości ścieżka, na której siał POŻOGĘ I ZGLISZCZA).

Nawet mój mąz poczuł do mnie szacunek, w dodatku trochę się mnie boi – że jestem DWUBIEGUNOWA i jeśli jednym palcem PRZYWRACAM zycie, to drugim… wiadomo.

(Chyba wiecie co ma znaczenie? Ocet i metal! W ORYGINALNEJ historii tez była gabka z octem i włócznia. Może jak bym poeksperymentowała z większymi formami… na przykład, kot obgotowany w occie i metalowy pręt… hmmm)

No i tak.
Tylko od tego zmartwychwstawania strasznie mnie plecy bolą. Nie wiedziałam, ze to taki męczący proces. I to od małego robaczka! Może jednak się powstrzymam z tym kotem (babcie mnie wczoraj kazały wysmarowac MAŚCIĄ KOŃSKĄ – taką zieloną. Było świetnie. Całe ubranie mi się do pleców przykleiło i śmierdzi eukaliptusem).

Natomiast przepiękna pogode mielismy w te święta, nieprawdaż? Wybornie udała się synoptykom. Doprawdy.

DZUMA BUTNA

Zapadłyśmy z moja przyjaciółką Hanna na dośc tajemnicza chorobę, chyba bardzo ciężką.

Pierwsze objawy są takie, że człowiek kupuje sobie buty. DUZO BUTÓW.
Kupuje je sobie w sumie prawie codziennie i wysyła i dostaje maile z linkami „TY PATRZ JAKIE PIEKNE DO TEJ TWOJEJ SUKIENKI” i nawet stara się ignorowac te maile („HANKA! Jak przyślesz mi linka do JESZCZE JEDNYCH BUTÓW to cie zabiję – z poważaniem, Anna Barbara”), ale nic z tego ignorowania nie wychodzi. Dzień kończy się sandałami z tygrysa albo parą balerinek w złote czaszki.

Następnie mamy awantury w domu. Nasi mężczyzni jak posokowce bawarskie tropią i wywlekają z najskrytszych skrytek ukryte tam butki z okrzykiem „CHOLERA JASNA ZNOWU JAKIES SCIERWO w tym Internecie kupiłaś CHYBA OSZALAŁAS!” (mniej wiecej, czasem z drobnymi modyfikacjami, ale sens jest zawsze taki sam).

A pozniej sa SNY.

– SŁUCHAJ! Sniło mi się ze dzis ze PALIL SIE MOJ DOM i kazali mi znalezc jedna rzecz i uratowac sobie na pamiatke bo NIC NIE NIE MOGE WIECEJ URATOWAC, wiec latałam i szukałam japonek emu! GDZIE SA MOJE JAPONKI EMU!!! I mialam dramat CZY JEDNAK NIE TRAMPKI CEKINOWE powinnam ratować… Czujesz? Nie dziecko. Nie dokumenty. Nie rodzine. Japonki emu!

– Weź! Serio? Bo ja się obudziłam dzis w nocy ZLANA ZIMNYM POTEM – bo przyśniły mi się moje złote tenisówki i NIE PAMIĘTAŁAM GDZIE JE POŁOŻYŁAM jak wróciłam od Ewy! I biegałam po domu i sprawdzałam gdzie sa, bo może je włożyłam do pudełka! Nie było ich w pudełku i sprawdzałam w roznych miejscach i o mało się nie popłakałam, na szczescie były! Były w OSTATNIM MIEJSCU jakie miałam u siebie na liście! Jakby ich tam nie było, too… To nie wiem!…

I kropnęłyśmy się natenczas, że COS NAM JEST.
Albo menopauza, albo musimy isc do psychiatry.

Chociaż…

Czy my musimy mieć chorobe JAK WSZYSCY? Jak już zapadac – to z fasonem! Miejmy cos oryginalnego! MIEJMY DZUMĘ!

Wobec powyższego niniejszym ogłaszam, że:
– jesteśmy dośc poważnie chore
– na dżumę butną
– nie wolno na nas krzyczeć, bo to nie nasza wina
– ide poszukać balerinek w zebrę.

(A w pracy mam dzis jajeczko! Jejkuuuuuu! A ja taka nieuczesana!)

NIE NIE NIE I JESZCZE RAZ NIE!!!!!!!!!!

Przeprowadzili nas.
Było fantastycznie.
Na wysokości zadania stanęła zarówno ekipa przeprowadzkowa, jak i moi współpracownicy.

Co jak co, ale ekipa trafiła nam się wyjątkowo kreatywna – przez cała przeprowadzke grali z nami w szarady. Ci, którym przewiezli meble, to nie dostali pudeł; ci, którzy mieli pudła, nie mieli mebli, a sekretariat, zaplanowany do przeprowadzki jako pierwszy, przyjechał ostatni. I nagle w samym środku zamieszania ekipa ZNIKNĘŁA.

Jak kamień w wodę.

Dopiero po około półtorej godzinie udało nam się odkryć, gdzie byli.
Jedli kiełbasę.
Wysłali jednego do sklepu po wielki wór kiełbasy, po czym zamknęli się w jednej kanciapie i jedli. Przez półtorej godziny.

Jak już zjedli, to festiwal rozpoczęli nasi.
Otóż o przeprowadzce wiadomo było zaledwie od pół roku. Był plan pokoi, były narady, ustalenia, kto z kim, gdzie i w ogole.
Jak już wszystkie meble zostaly przewiezione według planu, zaczeły się atrakcje „JA NIE BĘDĘ siedział(a) z nią (nim) w jednym pokoju, a już na pewno nie przy tym biurku”.

Jak staram się być tolerancyjna, tak miałam ochote wziąć jedną z półek szafy (wielkie, ciężkie dechy) i przywalic w łeb wszystkim po kolei po równo.

W ogóle jest fantastycznie.
Ogrzewanie albo nie działa, albo nikt nie potrafi go ustawić.
Ochrona nie potrafi znaleźć listy upoważnień do kluczy (to zaledwie trzeci dzień i chyba szósta lista).

W damskiej łazience leżą gałęzie.
DOŚC DUŻE.
A ja nie wiem, co one oznaczają. W ogole nie cierpie roznych ALUZJI. Nie można było powiedzieć wprost?… Tylko tajemniczo kłaść w łazience naręcze gałęzi?…

Jaaaaaaaaaaaaaaaaaa się nie nadaje, a w dodatku ida święta. ZNOWU. I znowu trzeba sprzątać.

Głowa mnie rozbolała z tego wszystkiego.