TRADYCYJNIE I PRZEWIDYWALNIE O NICZYM


Ja wam dam bastion blogowy. Weźcie, jakoś tak mi się skojarzyło, że jak bastion, to się ma grube nogi w kostkach. A ja mam akurat szczupłe kostki. I nadgarstki (i to by było na tyle, he he he).

Przecież jest bardzo mnóstwo blogów, chyba że nie wiem, powinnam zacząć konkretnie pisać np. o polityce albo o wypiekach, albo stylizacjach, albo o sałatkach z rukolą pomarańczą i dalekowschodnim balsamico posypanych prażoną pinią wędzoną na herbacie. No nie da rady, ja się nie umiem ukierunkować tematycznie i nadal będzie o niczym.

Wczoraj zaatakował mnie kolor. Dawno nie byłam w sklepach, wchodzę do H&M-u i dostałam oczopląsu i mokrego nosa. Jaka szkoda, że w pomarańczowym wyglądam jak łodyga selera naciowego (z dupą)! Bo przepiękny pomarańczowy wszędzie leży, albo wściekły różowy. Też bardzo lubię (to się chyba fachowo nazywa "szokujący róż Elsy Schiaparelli"). I limonka dla Pierwszej w przystępnych cenach. Bardzo przyjemna kolorystyka, trochę w pierwszej chwili bolą siatkówki, ale od czego ciemne okulary! 

Co do butów, to chyba mam faworyta, ale NIE POKAŻĘ, bo grasuje po butyku jakaś złośliwa małpa z numerem stopy 36 i wykupuje wszystkie modele, które mi się podobają. 

Aha, i wreszcie trafiłam na godnego przeciwnika: tak skomplikowaną i dużą serwetkę, że jestem w połowie i ledwo dyszę. Ale nie dam się suce. 

 

KOCHANKI MI SIĘ ZARAZ SKOŃCZĄ!


Wczoraj: odcinek przedostatni „Kochanek”.

Mówiłam, że Katie jest jak choroba popromienna?… Zmieniam
zdanie, ona jest jak Little Boy zrzucony na Hiroshimę. Słów mi brak po prostu.

Jeszcze tylko jeden odcinek i bardzo jestem ciekawa, jak się
z tego wszystkiego wykaraskają. Naprawdę BARDZO (dobrze, że chociaż Jessice coś
się ruszyło do przodu).

Jest nowa płyta pana Bukartyka – „Piosenka z praniem w tle”
mnie niesamowicie wzrusza – i nowa książka Artura Andrusa. I bardzo dobrze
(zaraz lecę kupić).

A wczoraj dotarła do mnie znienacka, przed czasem, przesyłka
z księgarni ABE-IPS, w niej książka o Titanicu, o Tyfusowej Mary i ksiązka
kucharska Anthony’ego Bourdain. No, powiem tyle, że jest to MĘSKA ksiązka
kucharska. Żadne tam Nigelle z jej „potrząsaj słoikiem energicznie”. Na
przykład, ma rozdział „Krew i bebechy” („Blood & guts”). Albo rozdział o
nożu. Ale przepis na sałatkę nicejską – świetny. Na tatara – znakomity (z
ketchupem! Tak, z ketchupem!). I na beef bourguignon, którą chyba zrobię w
sobotę – nareszcie, NARESZCIE przepis bez tego cholernego bekonu. Julia Child i
Alicja Toklas każą po obsmażeniu wołowiny wytapiać bekon pokrojony w kostkę. Absolutnie
nie pasuje mi połączenie wołowiny i bekonu i proszę: u Anthony’ego o bekonie
ani słowa.

Co po „Kochankach”, to nie wiem. Znaczy, wrócę do „Fringe”,
ale będzie mi tych psychopatek brakowało.

Coś dawno butów nie kupiłam. Hm. Hmmmmmmmmm.


O KOCHANKACH, ZNOWU! TYM RAZEM BRYTYJSKICH


„Przypadek 39”
leży i kwiczy, ponieważ przez cały weekend, calutki, oglądałam brytyjski serial
„Kochanki” („Mistresses”). Tak w nawiązaniu do ostatnio poruszanych tematów.

Kupiłam 3 sezony „Kochanek” trochę przypadkiem, bo mi wyskoczyło
w polecanych, patrzę – serial BBC, kobiety po trzydziestce (dość grubo), cena
bardzo w porządku. W sobotę N. trzasnął drzwiami i wybył, więc wzięłam pod
pachę swój weltszmerc, herbatę i puściłam pierwszy odcinek. I poooszłoooooo!…
Jak słowo daję, pierwszy raz w życiu smażyłam schabowe tyłem do patelni, nie
wiem, jak. Ale obejrzałam dwa i pół sezonu (tylko po 6 odcinków w sezonie, lipa
straszna, chociaż może i dobrze, zważywszy, co one potrafią nawywijać w ciągu
jednego odcinka).

Pierwsze wrażenia – aktorki wyglądają jak żywi ludzie, nie jak te
ceratowe karykatury z „Seksu w wielkim mieście” z koniem na szczudłach w roli
głównej (wyznanie: nie cierpię „Seksu w wielkim mieście”). Mają cycki, mają
tyłki, mają zmarszczki, piegi, niedoskonała cerę. Od czasu do czasu znad
pończoszki zaryczy cellulitis – i są BOSKIE. Stylizacja w pierwszym sezonie
taka, że z Katie zdarłabym wszystkie sukienki, co do jednej (celem noszenia
ich, a nie zgwałcenia bohaterki, żeby było jasne). Chodzą potargane (oczywiście,
takie potarganie kosztuje gruby szmal u dobrego fryzjera), oprócz Jessiki,
którą na początku TRUDNO jest polubić, bo jest absolutnie doskonale piękna do
samych czubeczków paznokci. Nawet jak pokazują jej stopę od spodu, to ta stopa
jest piękna. W drugim sezonie już ciut gorzej z ciuchami, stylistka uparła się
na nieprześwitujące kolorowe rajstopy, ale i tak są boskie. Jako aktorki. Bo
jako bohaterki…

Co one wyprawiają, jak pięknie spieprzają sobie życie na
własne życzenie, i to im dalej, tym lepiej. Mam średnio trzy zawały na odcinek.
W połowie trzeciego sezonu nie mam ochoty lać deską w łeb tylko Jessiki (nadal
piękna i szykowna, ale w trakcie maksymalnego dostawania po dupie od życia). Katie,
którą na początku bardzo lubiłam, okazała się być jak choroba popromienna – przepięknie
rozpierdziela życie wszystkim, do których się zbliży. Siobhan nie znoszę, na
moje oko jest nienormalna. Trudie ma strasznego pecha i jest ZA DOBRA, w sumie
najnormalniejsza okazała się Jessica, choć na początku robiła za nadworną
nimfomankę.

Więc oczywiście, jak mi się wreszcie spodobał jakiś serial
obyczajowy, to jest go raptem 17 odcinków (ostatni sezon tylko pięć). Skandal.

Aha, i mają świetnie zrobione oko przez cały czas. Tak
trochę za mocno, za ciemnymi cieniami, za wyraźne kreski, ale efekt jest
świetny. A w ogóle to przed „Kochankami” oglądałam „Fringe”, tak? No więc
odpalam pierwszy odcinek, a tam co? Agent Oliwia Durnham w roli stylowej
lesbijki! Jak miło.

Aha, i tak na marginesie – informacja dla pań, które
walczyły o prawa kochanek parę notek niżej, w komentarzach: końcowy rachunek
jest taki, że kochanki dostają po dupie. Maksymalnie dostają po dupie,
emocjonalnie i życiowo. Takie mam wnioski z tego serialu. Ciekawe, czy
scenarzyści ulitują się chociaż nad jedną z nich i zakończa jej wątek happy endem.
Bo trzy odcinki przed końcem nie zapowiada się.

 

O FILMACH WĘDKARSKICH


Mój mąż, jak niejednokrotnie wspominalam, jest człowiekiem o wielu zainteresowaniach. Między innymi, w szerokim spektrum jego hobby znajduje się wędkarstwo. Abonuje jedno czasopismo tematyczne – w tytule coś o wędce, oczywiście – które przysyła również filmy. Wędkarskie. 

Te filmy mają bardzo chwytliwe tytuły, typu "Drapieżna troć", "Bałtycki trolling", "Wyprawa na łososia" i tym podobne, że aż się człowiekowi same ręce i oczy wyciągają do oglądania. Tja. Ale dziś przeszli sami siebie i przysłali pozycję pod tytułem "NA TROPIE LUDOJADA". 

Łowią mianowicie szczupaka. Cały film jest osnuty wokół historii, jak to na Słowacji grasuje SZCZUPAK LUDOJAD, który wciąga do wody i pożera BYDŁO I DZIECI. I to jest na poważnie, słowo. Tego potwora szuka cała policja słowacka i naszych dzielnych dwóch chłopaków z wędkami.

Cały film składa się ze scen zaczajania się na łowisku, zarzucania wędki, później długo długo nic, w sensie – woda, kij, woda, kij, woda, kij, nastrój oczekiwania, napięcie rośnie iiiiiiii JEST BRANIE! IHAAAAA! Muzyka jak z LOSTA, panowie spoceni, szarpią się z wędką, okrzyki "Ale wielki!", "Trzymaj mocno, bo zabierze mi wędkę!", "Chyba go mamy!" po czym, po pół godzinie szarpania, krzyczenia, zacinania, zadyszani wyciągają z wody 20 cm rybkę i dumnie prezentują do kamery, a ryba sie na nich patrzy z takim "Eeee… Ale że co?". "NIE, TO NIE ON" dochodzą do wniosku i jadą szukać ludojada dalej. 

Nojapierdolęęęęęę…

Jajecznica mi się normalnie do podniebienia przykleiła (bo to przy śniadaniu było, ta projekcja). Najpierw siedziałam w lekkim stuporze, później się szczypałam i próbowałam obudzić, bo może znowu mam mega idiotyczny sen. Ale w końcu wpadłam, o co tam może chodzić. 

Jak wszyscy wiemy, jestem ogromną zwolenniczką, sympatyczką i wielbicielką ukrytych znaczeń, podprogowych przesłań i szyfrów. I doszłam do wniosku, że te niby niewinne filmiki o rybkach są kolportowane przez jakies stowarzyszenie typu ILUMINATI i tam pod tym wyjątkowo idiotycznym filmem jest DRUGIE DNO. Żeby do niego dotrzeć, trzeba się dobrze naspawać jakimś LSD, bo sama wódka nie wystarczy (uwierzcie mi: sama wódka nie wystarczy), usiąść i wprawić się w trans przy pomocy wahadła. I wtedy, jak obraz Picassa spod bohomazu, ukaże się SENS – supertajne informacje o przejmowaniu władzy nad światem, na przykład. Albo jednolita teoria wszystkiego. Miejsce ukrycia zbiorów z Biblioteki Aleksandryjskiej i Świętego Graala. Piąta część "Indiany Jonesa". Zresztą COKOLWIEK, błagam. 

To może nieco ochłonę i zrobię tartę z porem (we Francji nigdy nie mam pewności, czy zamawiam pora, czy gruszkę, na szczęście lubię jedno i drugie).


PS. Ho, ho, ho! Mam horror z Renee Zellwegerową, ale to niestety muszę poczekać, jak N. wróci z zawodów (nie wędkarskich, łuczniczych), bo jednak sama w domu nie dam rady.


O KSIĄZCE BEZ TRUPÓW


Lodówkę wczoraj myłam. Najpierw tłuste półki. Później doszłam do wniosku, że wszystkie kefiry i sery są tłuste i nie mogę ich włożyć do umytej lodówki, więc myłam kefiry. A następnie myłam blat, na którym leżały tłuste kefiry. Fuj. Nie znoszę. W dodatku latał nade mną w trakcie tej pracy wielki komar widliszek, którego nie było komu złapać w garnek i wyrzucić, bo N. na delegacji.

Z racji tego, że N. na delegacji, pooglądałam sobie Fringe i zakąsiłam najnowszym odcinkiem "The Killing" i w okolicy kładzenia się spać zaczęły mi się trząść kolanka. Jak ja po tym wszystkim usnę!… Poszłam poszukać jakiejś książki na wyciszenie, koniecznie takiej, w której nie ma żadnego trupa. Nie było to łatwe, ale w końcu znalazłam – "Książkę kucharską Alicji B. Toklas".

Alicję B. Toklas czyta się troszkę jak dobre opowiadania science fiction. I nie chodzi już nawet o okonia dla Picassa, tylko o składniki i sam proces przyrządzania potraw. Pani Alicja, oczywiście, ma dość gruby romans z masłem, co zrozumiałe, bo to w końcu głównie kuchnia francuska. Każdy przepis zaczyna się od minimum trzech łyżek stołowych masła, niekiedy zmieszanych w proporcji 1:1 ze smalcem. Pycha. Aha, i miały kiedyś z Gertrudą Stein polską kucharkę, Anielę, która gotowała im dania kuchni polskiej i wiecie co? Były ZA CIĘŻKIE. Dla osoby, która robi pastę do kanapek z pieczarkami w proporcjach "wziąć tyle samo pieczarek, co masła" kuchnia polska była za ciężka. 

Ale już zupełnie nie do przeskoczenia są przepisy, w których używa trufli. Ona używa tych trufli tyle, jak gdyby rosły u niej w domu w doniczkach. Albo na ścianie. Pierwsza z brzegu zapiekanka ziemniaczana – warstwy ziemniaków przekładać warstwami trufli. Żyjemy w czasach, kiedy "oliwa truflowa" to plasterek trufli zanurzony w cysternie oliwy. A do makaronu z truflami podchodzi do stolika kelner gnąc się w pasie, z kawalątkiem trufli wielkości paznokcia i tarką jubilerską, i tym kawałkiem trufli przeciąga centymetr nad tarką nad naszym talerzem, i to się nazywa, że dostaliśmy makaron z truflami. A ona przekłada warstwy ziemniaków warstwami trufli!…

To prawie jak obiad ubogiego chłopa rosyjskiego. Gotowane kartofle z kawiorem. 

Następnie trafiłam na rozdział, w którym Alicja otrzymała przesyłkę z sześcioma gołębicami i wszystkie je udusiła własnoręcznie.

To tyle, jeśli chodzi o książkę BEZ TRUPA w moim domu. Nie spałam do czwartej rano.


O NOWYM FORUM DO POCZYTANIA


Nierówna walka człowieka ze stadem łabędzi przechodzi powoli
do zbioru rodzinnych anegdot. Mam nadzieje, że wyczerpałam statystyczny
przydział łabędzia na obywatela i zamykam ten rozdział mojego życia na głucho.

W bilansie komunii nie uwzględniłam piętek oskrobanych do
kości, jako ze mój mąż wyprowadził mnie na spacerek z ul. Skałecznej na Rynek (miejscowość
dla ułatwienia podam – Kraków), tam zjadłam jajko po wiedeńsku w Europejskiej i
odbyliśmy podróż odwrotną. Moje „wygodne balerinki” okazały się potworami,
żywiącymi się ludzkim mięsem i mam teraz na obu stopach mięsnego jeża.

Oglądam „Fringe” i popiskuję z zachwytu. Już pierwsze
odcinki były bardzo w moim klimacie, a poziom gwałtownie wzrósł bodaj od
odcinka z psychotropami z żab. Teraz z ludzi wychodzą olbrzymie ślimaki, które
szalony naukowiec skrapia LSD (ale on wszystko skrapia LSD, najchętniej siebie
samego), a ostatnio pan w toalecie w samolocie zamienił się w gigantycznego
jeżozwierza. Naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Kończę pierwszy sezon i
tak kręcą bohaterami, że NADAL nie wiem, kto jest bed gajem. Bardzo fajny
serial, bo mnie w ogóle nie kręci obyczaj niestety (no… chyba tylko taki jak np.
„Nurse Jackie” – dlaczego Coop chce wychowywać dziecko O’Hary? Czy ja coś
przeoczyłam?… O’Hara z Coopem? NIEEEEEEEEE!…).

Aha, no i znalazłam nowe forum. Nie wiem, czy będzie równie
wspaniałe, jak „Faceci z Egiptu”, ale zapowiada się miło. Forum „Kochanki” na
gazecie. Oooooo. One, wiecie, „dotykają nieba”. Już ja bym je dotknęła, jedną z
drugą, dobrze rozgrzanym pogrzebaczem.


PS. Czytam to forum i własnie dostałam dzikiego napadu śmiechu, bo ktos napisał "obietnice bez pokrycia", co mi się WIADOMO jak skojarzyło w tym radosnym kontekście.

 


NIE TUP, KICIU, BŁAGAM


Mam dziś kaca jak Carska Rosja za rządów Iwana Groźnego. Normalnie
dawno nie miałam kaca. Jestem bardzo nieszczęśliwa i chora, mąż mnie opieprza
bez sensu, bo się lekutko napiłam na przyjęciu komunijnym U JEGO RODZINY
przecież, więc zupełnie nie rozumiem o co te pretensje. W każdym razie czuję się
OKROPNIE, wszystko przez łabędzie, te skurwysyny.

Były takie ciastka ptysiowe, w kształcie łabędzi… Z szyją i
skrzydełkami… W środku miały wiśnie. Nawet nie konfiturę, tylko owoce jakoś
zżelowane, bo kwaśne. Na wiśniach mała łyżeczka kremu ciastkarskiego. Zjadłam
jednego łabędzia i pochwaliłam, że bardzo smaczny. No i do końca imprezy co chwilę
ktoś mi nakładał łabędzia. Nie wiem, ile ich zjadłam. Ze czterdzieści chyba.
Albo i sto. Nie wiem, nie pamiętam. Łabędzie owszem, popijałam winem.

A DZIŚ UMIERAM. Mam przed oczami koncentryczne okręgi w
kolorach plamy benzyny na kałuży i boli mnie w zasadzie wszystko. I niedobrze
mi. I bardzo mi przykro, jak mój mąż mówi „A ja musze wozić taki wór!”, bo
przecież to wszystko przez te cholerne łabędzie. Niech nikt dziś nie mówi, nie oddycha i NIE PATRZY w moją stronę, ała.


PS. OCZYWIŚCIE, ponieważ jest mi niedobrze i słabo, to pierwszy nius na Pudelku, na jakiego trafiam, to "Wiktoria Bekham robi sobie maseczkę z łożyska owcy", a kolega opowiada w robocie o tym, jak mu biała kiełbasa w lodówce puściła sok i porosła futrem. Naprawdę mi słabo.



O KURACH


Mamy u nas świetny bazar ze wszystkim, na który ja nie cierpię chodzić, bo przez całe życie bylam ciągana bladym świtem w sobotę, a N. uwielbia. Więc podzieliliśmy obowiązki tak, że on chodzi, a ja nie. Na tym bazarze każdy ma swoich dostawców. Nie szkodzi, że stoi pań z jajkami dwadzieścia – idzie się DO SWOJEJ. To samo z ogorkami małosolnymi, jabłkami, kalafiorami, buraczkami, chrzanem, ćwikłą… Każdy ma swojego dilera.

Od jajek mamy bardzo dobrego dilera. Są pyszne, a ostatnio prawie każde jajko ma podwójne żółtko. A od kilku tygodni jakaś połowa jajek wygląda inaczej – są takie długie, wąskie i spiczaste. Widocznie przerzucił się na jakąś odmianę kur o arystokratycznie wąskich dupach. Takie szczupłe, zarozumiałe, z długą szyją i na długich łapach. Wieczorami zamiast plotkować z innymi kurami, to się alienują na grzędzie i robią sobie pedicure. A kogutowi mówią, że je głowa boli. 

Oraz, niestety, jest już młoda kapusta, więc gudbaj moje dwa kilo w dół, które zostawiłam w Madrycie.

"Fringe" zaczęłam oglądać. Nieco nawiedzony ten serial; bardzo zachęcający pierwszy odcinek, w którym wszystkim pasażerom samolotu włącznie z załogą spłynęło ciało na podłogę. W realizacji coś pomiędzy "Archiwum X" a "Star Trekiem". Tylko nie ma na kim oka zaczepić, bo wszyscy aktorzy jacyś tacy. Zresztą, może to i dobrze, bo z drugiego "Sherlocka Holmesa" nic nie pamiętam z akcji, bo cały czas się gapiłam na Roberta Downeya Jr.


O KIELONKU


Coś nie w sosie jestem od dni kilku (tylko w panierce)
(pikantnej).

Może to przez sny! Dziś mi się śnił japoński musical,
którego akcja działa się w domu starców. Jak słowo daję… Nie wiem, skąd mi się
to bierze. Ufo, seryjni mordercy, okej, ale tym razem to już moja podświadomość
przebiła nawet sen o kąpieli w wannie z wicepremierem Pawlakiem. Chyba powinnam
się poddać hipnozie (i okaże się, że tak naprawdę jestem przybyszem z Andromedy).

W centrum handlowym zaatakował mnie nowy sklep pod tytułem „Nowoczesna
Kuchnia”. Ze sklepu szczerzy się do człowieka duża ilość stali nierdzewnej.

A ja bym chwilowo wolała sklep „Staroświecka kuchnia”,
zdecydowanie. Żeby można było kupić sobie taka starą, dużą kuchnię z kucharcią
Helenką i podkuchenną, co jest trochę jeszcze fleja, ale już powoli wychodzi na
ludzi. Helenka by codziennie rano przynosiła świeże plotki z całej okolicy i
byśmy je omawiały przy porannej herbacie. Bo na razie to wiem tylko, który pies
sąsiadów zgrzeszył, a i to retrospektywnie, bo poznaję po szczeniakach. Później
bym dysponowała menu, a Helenka by mnie ochrzaniała, że za tłusto, bo pan musi mieć
dietę, albo że obiad cały w jednym kolorze i tak się nie robi. Zupę cytrynową,
kurczęta z sałatą i placek z rabarbarem poproszę na dziś.

Róże nam wymarzły. Trzeba by nowe kupić i posadzić. Ale
lawenda dała radę, dobrze, że N. jej nie wyrwał, bo na pierwszy rzut oka nie
rokowała w ogóle.

I dzięki za leniwego koka na ołówek. Świetny.

To co? Po kielonku?…


PS. A wracając do spotkania maturalnego, to najbardziej się szykowałam, że wypomne takiemu jednemu, jak mi kiedys w piatej klasie szkoły podstawowej pomazał długopisem gumke do ścierania. Bo ja wszystko pamiętam (beware, droga teściowo – jestem pamiętliwom sukom)  i UWIELBIAM wypominać. A ten drań co?… NIE PRZYSZEDŁ!



O IMPREZIE I SMIESZNYM PSIE


No. To przeżyłam dwudziestolecie matury (ILULECIE? To ja w 1995 roku nie chodziłam do podstawówki?… Jezus Maria). Bardzo było miło, choć w plenerze i bałam się, że każą siedzieć przy ognisku albo jeździć na osiołku! Łaaaa!… Ale nie, wpuścili do wnętrza i były krzesła. I toalety. Czyste. Uff.

Największe brawa dostali ci z kolegów / te koleżanki, które oznajmiały, że mają drugiego męża albo drugą żonę, albo żonę dziesięć lat młodszą, albo się rozwiedli. A jeden kolega nawet ma w domu sytuację pod tytułem "twoje dzieci z moim dzieckiem biją nasze dziecko" – no, ten to dostał owację. Na tym tle wypadłam blado i nieciekawie, jak zwykle. Po czym były wspomnienia ze szkolnych wycieczek, których KOMPLETNIE NIE PAMIĘTAM. Widocznie wyparłam wszystko z pamięci, jak traumę. No cóż, liceum nie należało do moich najulubieńszych etapów w życiu. 

A dziś sobie oglądam "Gwiezdne Wojny", bo N. kupił cały zestaw na blurayu, z materiałami dodatkowymi. To znaczy, oglądam od IV części, bo te trzy nowe części to NIE SĄ DLA MNIE GWIEZDNE WOJNY, tylko jakieś dziadostwo – żeby to było jasne. Te całe Naboo i Madam Padam. Więc jem sobie kalafiora, a tam Luke Skywalker trafia do wentylatora, bo Han Solo wrócił i zestrzelił myśliwiec Dartha Vadera. Ale po jaką cholerę dorysowali te jaszczurki, to nie wiem. Bez sensu, chłopaki z South Parku mają rację, że powinno się filmy odbierać ich twórcom, żeby ich nie zepsuli po latach. Dobrze, że mamy wersję sprzed poprawek. 

O, a to jest pies z Calle Huertas. Wygląda dokładnie tak, jak brzmi muzyka, ktorą tam puszczają.