O ZMIANIE POGODY

Wczoraj był wspaniały dzień. Po pierwsze bolał mnie łeb na zmianę pogody, a po drugie gadałam z Zebrą o tym, że naprawdę musimy już umyć łby, bo mamy brudne. Nawet się trochę licytowałyśmy, która ma brudniejszy i chyba ona wygrała, bo powiedziała: „Mam już taki brudny, że brzydzę się podrapać”.

Warto było mieć całodniowego globusa, bo w końcu trochę popadało.

Poprzednie dni próbowałam spędzać na tarasie i cieszyć się piękna pogodą, ale po pierwsze wiało, po drugie – we wszystkich, WSZYSTKICH możliwych krzakach spółkowały gołębie (lub inne gatunki ptactwa) i to bardzo głośno. Te, które już skończyły siedziały na gałęziach nad tarasem i próbowały wcelować we mnie kupą. A w herbacie natychmiast utopił mi się jakiś robal. Czy to są warunki do relaksu, ja się pytam?

Poza tym ciągniemy wieczorami z N. hiszpańskie więźniarki – N. zachwycony, a mnie tak wkurwia główna bohaterka – farbowana blondyna, że najchętniej w każdym odcinku topiłabym ją w beczce jednocześnie strzelając z kuszy. Chyba scenarzyści mają podobne do moich uczucia, bo w każdym odcinku ktoś ją tłucze albo inaczej się znęca. Ale zaintrygowało mnie, dlaczego po hiszpańsku na kapusia mówi się SAPO – czyli ropucha. Ropuchy raczej nie są zbyt rozmowne, przynajmniej ze mną żadna nie chciała gadać. Może mnie nie lubią? (Panie doktorze, ropuchy mnie nie lubią i mam przez to zaniżone poczucie własnej wartości).

Aha, no i mieliśmy akcję z duchem, ale o tym w następnym odcinku.

O CZESANIU PSA I INNE

Dziś byśmy wracali z Lloret de Mar. W listopadzie zeszłego roku (właściwie – w poprzednim życiu) zaplanowaliśmy tydzień na południu z naszymi hiszpańskimi przyjaciółmi. W związku z powyższym, leciutko wczoraj nadużyłam różowego wina z żalu i mam dziś niedużego kaca. Kacątko takie, lekko tylko poniewierające człowieka egzystencjalnie, ale nie na tyle, żeby sięgać po tabletki musujące (to od Zebry porada – farmaceuci polecają na kaca musujące tabletki na kaszel ACC). Miałam w planach zwiedzanie muzeum Salvadora Dali – jest co prawda na stronach muzeum w Figueroa wizyta wirtualna, ale tylko mi się zrobiło jeszcze bardziej żal, że nie mogłam tych cudów obejrzeć na własne krótkowzroczne oczy. Ech.

Za to ciągniemy z N. hiszpańskie seriale na Netflixie – skończyliśmy „Ósmą ofiarę”, kryminał z akcją w Bilbao. O królu złoty, czego tam nie ma! I służby, i romanse pozamałżeńskie, i pościgi samochodowe, i najdziwniejsze imiona męskie, jakie w życiu słyszałam (Gorka, Gaizka i Gorositza – czy Baskowie nie są trochę z kosmosu?). Teraz jedziemy „Uwięzione” – trochę pachnie inspiracją „Orange is a new black”, ale w hiszpańskim wydaniu – początek bardzo fajny. Nawet nie wnikam, czy jedną z motywacji N. do oglądania są sceny pod prysznicem – a niech tam. Czasy są ciężkie.

A propos ciężkie czasy – też macie gonitwę myśli od „już niedługo będziemy wszyscy jeździć nad morze, spacerować i obżerać się goframi w kawiarni” do „nie zostanie nic, tylko zgliszcza i dymiące szkielety”? Przyznam się, że pożary nad Biebrzą mocno wyczerpały moje zasoby optymizmu. I niby jako człowiek – ukwiał dobrze znoszę zamknięcie i izolację, to jednak potrzebuję dobrych wiadomości, żeby JAKO TAKO funkcjonować. 

No i tak. Kupiłam trymer hakowy i czeszę Szczypawkę. Szczypawka niezachwycona, ale ile z niej wyciągnęłam szarego filcu, to oho ho! Na moje oko – już by było na rękaw swetra. Trochę się zrobiła bardziej podobna do psa, a mniej do mopa. Maszynki strzygącej jednak nie zaryzykowałam, bo nie mam w tym kierunku zdolności i nie chcę psu fundować traumy. I tak jest na mnie obrażona za to wyczesywanie.

A dziś dla odmiany chłodna jesień za oknem. Jak ma być brzydko, to niech przynajmniej PADA, zanim wszystko wyschnie na wiór.

O STROJENIU SIĘ

N. pokochał robienie zakupów o czwartej rano. Ma cały sklep dla siebie, a na dodatek była bardzo dobra Rioja w promocji. A ja się dziwiłam, dla kogo oni robią te sklepy otwarte przez całą dobę, a tu proszę – mieszkam z kimś takim. 

Co do tuniki – to skorzystałam z drogocennych porad i przygarnęłam ją, a na dodatek trampki w groszki (w drugim sezonie „Fleabag”, kiedy Claire przychodzi do siostry do kawiarni ma takie czaderskie trampki w groszki i w zasadzie zakochałam się w nich, i patrzę, a tu ZNIENACKA House ma podobne! No, nie identyczne, ale podobne). A najlepsze jest to, że zakupy zrobiłam w kwadrans, a gminie za śmieci już drugi tydzień zapominam zapłacić! Jednak ludzki mózg działa bardzo zagadkowo.

Natomiast co do noszenia maseczek, to jest HORROR. Chyba mam za mały pysk, bo każda maseczka wjeżdża mi na oczy i po pięciu minutach mam ją prawie na czole. Muszę sobie połowę ściągać na szyję, a i tak się przesuwa – ja nie wiem, jak KTOKOLWIEK może w tym wytrzymać w pracy KILKA GODZIN, przecież to są tortury!

Z okazji wyprawy po psie jedzenie muszę się dziś wystroić (ostatnio do biura pojechałam TEŻ w spodniach w gumkę, to się źle skończy!). A właśnie, przypomniało mi się – wiecie, że jak się do kobiety powie „odpierdol się”, to ona się obrazi – no chyba że jest ze Śląska, to wtedy się wystroi. Bardzo się z tego śmiałam kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze można było chodzić luzem po ulicy i nawet wejść do LOKALU GASTRONOMICZNEGO. Na wino.

Z tego wszystkiego czytam „Świat według Garpa”, żeby sprawdzić, czy nie przestał mi się podobać. Nie przestał.

PS. No i jednak skleroza – ZNOWU bym zapomniała napomknąć, że miałam taki pięęęęękny sen! Śniło mi się, że ktoś mi suche pranie pozbierał i poskładał w kosteczkę – nawet prześcieradło z gumką (bo akurat pościel wisiała); tak mi było miło, bo nie cierpię składać prześcieradeł z gumką. Obudziłam się z pozytywnym nastawieniem, po czym okazało się, że pranie nadal wisi, w tym prześcieradło, i dobry humor fpizdu.

O KAMEO, KTÓREGO NIE ZROZUMIAŁAM

Mam pytanie za dwieście punktów (albo i więcej): CZYM DO CHOLERY TAK ŚMIERDZI ten sławetny płyn z Orlenu? To trzeba mieć fantazję i umiejętności, żeby taki potworny smród umieć wyprodukować. Nawet formalina nie cuchnie AŻ TAK. Kolejna wspaniała rzecz, która wyszła naszemu rządowi. 

Od tych wszystkich żeli i alkoholi do dezynfekcji mam skórę na dłoniach jak żółw na emeryturze i żywa krew mi leci z pęknięć na kostkach (i to czerwona – dobrze wiedzieć, bo myślałam że cała już mi się zamieniła w kwas od tego wkurwienia).

Z kuchennego okna mam piękny widok na parę gołębi, która próbuje sobie zbudować gniazdo na lipie, ale za każdym razem te patyki im spadają na trawnik. W sumie dobrze, że nie na kominie jak jeden szpaczek kilka lat temu, który wraz z patykami się do tegoż komina wpierdolił i trzeba go było wyciągać. To tyle, jeśli chodzi o głębokie przemyślenia i mądrość Matki Natury.

N. niestety bardzo polubił „Dom z papieru” i wieczorami oglądamy, to znaczy ja jednocześnie gram w „Pet rescue saga” i robię serwetkę, no bo litości. Natomiast w którymś odcinku wyraźnie się ożywił:

– Ahahahah! Wiesz, kto to jest?

– Nie wiem, kto?

– Neymar!

– Kto to jest Neymar?

– Jesteś beznadziejna.

Okazało się, że podobno piłkarz. No trudno, żebym znała z wyglądu PIŁKARZY – jeszcze tego brakowało! Nie wiem, czy nie wolałam kina skandynawskiego – tam żadne z nas nikogo nie znało i przynajmniej była równowaga w systemie. W dzisiejszych czasach równowaga jest na wagę złota (po cholerę oni przerabiają to złoto na granulki?…).

Niewykluczone że w najbliższych dniach kogoś porąbię na kawałki, bo wszystko mnie wkurwia, ale to chyba przez pogodę. Też ma niezłe wahania nastrojów – nie dość, że wieje, to znowu idą przymrozki w nocy. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ścięło wszystkie drzewka owocowe, prawda? Bo sama susza i epidemia to za mało wrażeń. 

Jestem rozdarta pomiędzy „kupić sobie coś na pocieszenie” (i tym samym ratować gospodarkę) a „nie wydawać na głupoty, bo idą niewesołe czasy” – tylko co będzie, jak nic nie kupię, inflacja mi zeżre oszczędności, a gospodarka i tak nic z tego nie będzie miała, hm? A bardzo ładna tunika na lato mi się przewinęła. O ile dożyjemy lata…

O SZPARAGACH

Kompletnie i totalnie nie mogę już patrzeć na tak zwane świąteczne jedzenie, a jeszcze biała kiełbasa została do upieczenia. Nie lubię białej kiełbasy, ale co zrobić, jak leży w lodówce i na mnie łypie? Zmarnować przecież nie wolno.

Za to natknęłam się na piękne hiszpańskie przysłowie o szparagach:

“Los espárragos de Abril son para mi, los de Mayo para mi amo y los de Junio para el burro”.

Czyli – kwietniowe szparagi są dla mnie, majowe dla mojej miłości, a czerwcowe dla osła. I mamy od wczoraj z N. dyskusję – wobec powyższego, KTÓRE szparagi są najlepsze? Z kwietnia czy z maja? Czy te najlepsze zżera się samemu, czy karmi ukochaną osobę? Jak na razie – zdania są podzielone.

Chyba też zależy, po ilu latach małżeństwa (ha ha ha).

Chociaż teraz zjadłabym czerwcowe szparagi bez mrugnięcia okiem, nawet lipcowe czy sierpniowe – byle w hiszpańskim barze. Zresztą obojętnie co by mi dali – wszystko bym zjadła, nawet kanapkę z najtańszą mortadelą (chociaż tego akurat nigdy w żadnym barze nie widziałam). Żeby tylko można było już do tych barów pójść, stać przy barze z kieliszkiem i po prostu żyć jak homo sapiens wyprostowany, a nie jak larwa chruścika zamknięta w rurce.

Niechbym złapała tego skurwysyna, co wpadł na pomysł gotowania zupy z nietoperzem.

O SERIALACH W ZAMKNIĘCIU

No moi państwo, dojechaliśmy do końca drugiego sezonu „Domu z papieru” i ja się pytam, co to miało BYĆ? Miał być dynamiczny napad na mennicę, a zrobił się „Kawaler do wzięcia” – naprawdę akurat w samym środku napadu wszyscy muszą się zakochiwać, zaręczać oraz przepracowywać traumy z dzieciństwa? A ta najbardziej rozmazana mameja to ma być mózg całej operacji? Taki z niego PROFESOR jak ze mnie gimnastyczka artystyczna ze wstążką. Poza tym zwracam uwagę, że wydrukowali niecałą połowę kasy. Korzyść jest taka, że gadają po hiszpańsku (chociaż najczęściej powtarzającym się słownictwem w dialogach jest „puta mierda”).

Co poza tym – trwa moje uwielbienie dla paczkomatów oraz ptak nam wleciał do chałupy. One teraz się gonią po ogródku w celach matrymonialnych i nie zwracają uwagi kompletnie NA NIC – zupełnie jak ludzie. A później płacz i zgrzytanie, oschłość w małżeństwie i niezgodność charakterów i pozwy o rozwód. W każdym razie było trochę zamieszania i kilka ptasich kup do starcia z regałów na książki. 

A z fryzjerem to wylądowałam zupełnie przypadkiem nienajgorzej, bo w styczniu mnie pani fryzjerka za krótko obcięła – zamiast long boba zrobiła mi prawie klasycznego (i namawiała na grzywkę, jeszcze tylko zapuszczonej grzywki by mi teraz było trzeba! Na szczęście odmówiłam). Ładnie to wyglądało wyciągnięte na szczotkę przy suszeniu, z jednym zastrzeżeniem – ja nie umiem wyciągać na szczotkę przy suszeniu. Więc w domu robiła mi się napuszona pieczarka i byłam nieco wściekła, a teraz – proszę, odrasta i jest coraz fajniej. Więc po prostu lepiej nie mogłam trafić z za krótkim strzyżeniem. 

Seriali „Koroner” (dzięki za namiary!) znalazłam dwa: BBC z 2015 roku i kanadyjski z 2019. Brytyjski jest fajny, trochę w klimacie  „Doktora Martina”, tylko uwaga – znowu przepiękne nadmorskie miasteczko! Można się trochę zdenerwować, jak sobie nonszalancko siadają przy stolikach przy samej plaży albo spacerują brzegiem morza, BO MOGĄ – ostrzegam. Ten kanadyjski też ma niezły nastrój, tylko aktorzy mnie wkurwiają – we wszystkich nowych serialach aktorzy grają z taką nową manierą, nie wiem jak to nazwać, ale mnie wkurwia. Aha – w obu koronerem są kobiety koło czterdziestki, a w brytyjskim dodatkowo jest rozpustna babcia, którą od razu polubiłam. 

Deszcz mógłby być tak miły i popadać kilka dni. Sucho jest przeraźliwie, a zawsze to przyjemniej w domu siedzieć, jak pada.

O TYM, ŻE PRZYNAJMNIEJ SIĘ OCIEPLA

No więc uprałam zimową kurtkę. Doszłam do wniosku, że chyba najwyższy czas, skoro jutro ma być 21 stopni – chociaż z pogodą u nas to nigdy nic nie wiadomo. Wolałabym, żeby nie wróciły mrozy i śnieżne zadymki, bo N. kupił wczoraj śliczne prymulki i posadził w doniczkach o kształcie nocnika. 

Borykam się również z zagadnieniem – kto mi ogoli psa. Bo codziennie wraca z ogródka z kolekcją rzepów i patyków i co większe kołtuny jej wycinam na bieżąco, ale na dłuższą metę będzie miała futro w szachownicę. Nawet się zastanawiałam, czy kupić maszynkę do strzyżenia, ale nie wiem czy świat jest gotowy na moje popisy groomerskie. I czy Szczypawka by wyszła z tego zabiegu w jednym kawałku i nadal podobna do siebie. 

Seriously, zarazo – idź już sobie, bo utrudniasz. 

N. się zgodził przenieść na południe i oglądamy teraz „La casa de papel”. O matkooo, jakie to są kocopoły! Na dodatek wszyscy bohaterowie mnie wkurwiają. WSZYSCY. Od tej z grzywką i sztucznymi cyckami począwszy, oczywiście, ale pozostali też. Czytałam, że najlepsze są pierwsze sezony, a później intryga się rozlatuje – JESZCZE BARDZIEJ rozlatuje? No to nie wiem. W dodatku płakać mi się chce za każdym razem, jak ktoś idzie do knajpy na wino albo na kawę. MOGĄ SOBIE IŚC DO BARU W HISZPANII – tak po prostu wejść i zamówić!…Z całego serialu najlepsze są te czerwone kombinezony, moim zdaniem.

Dwie ćmy dziś rano złapałam i wypuściłam z sypialni, a N. pojechał do biura. Sam. Niech ma, biedaczek, należy mu się. Niech sobie ode mnie odpocznie chociaż te kilka godzin.

Zauważyłam, że prawie każdy sklep z ciuchami wprowadził kategorię HOMEWEAR. Nie sądziłam, że dożyję czasów, kiedy mój styl życia się przebije do mainstreamu.

O BORSUKACH I EDUKACJI NA ODLEGŁOŚĆ

No jak mogłam zapomnieć! Z rzeczy miłych i dobrych są oczywiście borsuki. Na razie malutkie – Karolek i Karolcia, karmione butelką w Ośrodku Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu. Na szczęście uroczy pan doktor prawie codziennie wrzuca nowe filmiki, więc można popatrzeć, jak te kluchy rosną. Najlepszy serial świata. 

Odrabiałam wczoraj lekcje z siostrzenicą jako ostatnia deska ratunku, bo rodzice pracują zdalnie. No więc – CAŁE SZCZĘŚCIE, że za moich czasów nie było tych wspaniałych interaktywnych gier, zabaw i innych gówien, tylko normalne, rzeczowe klasówki. Nie wiem, czy to było pedagogiczne, ale kilka zadań poleciłam dziecku zamknąć, zapomnieć i jak pani będzie się czepiać, to mogę jej napisać oświadczenie z peselem, że takie idiotyzmy niczemu nie służą.

Natomiast na motywach wycieczki do muzeum oglądałyśmy film o wartościowych obrazach w Polsce. Nie powiem, bardzo ciekawy wybór obrazów, plus narracja siostrzenicy: „Ja sobie nie tak Boga wyobrażam. A dlaczego on nie ma brody? Ciocia, a dlaczego on jest podobny do Mony Lizy?” (nie wiem, może taki był wtedy kopersztych; za to wiem, że Mona Liza nie ma brwi i dlatego jest lekko niepokojąca). „Ciociaaaa, a po co tylu tych doktorów Pan Jezus ma dookoła?” (ciocia z otchłani fejsbuka – pewnie się gorzej poczuł). 

Po czym wróciłam do domu i opowiadam N., że to częściowo skandal i skaranie boskie, te lekcje, ale czasem nawet fajne, na przykład te obrazy. I zostaję objechana od góry do dołu, że nie wytłumaczyłam dziecku idei DOKTORÓW KOŚCIOŁA jako biegłych w Piśmie Świętym, i w ogóle jak ja mogę z nim zwiedzać katedry będąc takim nieukiem (wypraszam sobie, pracę na zaliczenie z filozofii pisałam o świętym Augustynie). Wniosek z tego taki, że jak mąż się nie ma o co z żoną pokłócić, bo ta jest IDEAŁEM (a może nie?), to szuka do czego by się tu przyczepić i zawsze znajdzie – na przykład, reprezentację graficzną w malarstwie chrześcijańskim.

Tak więc, zachęcam do oglądania borsuków. Albo meduz na żywo w akwarium Monterey Bay. Też nie mają mózgów, jak politycy, ale przynajmniej są ładne.