Wczoraj był wspaniały dzień. Po pierwsze bolał mnie łeb na zmianę pogody, a po drugie gadałam z Zebrą o tym, że naprawdę musimy już umyć łby, bo mamy brudne. Nawet się trochę licytowałyśmy, która ma brudniejszy i chyba ona wygrała, bo powiedziała: „Mam już taki brudny, że brzydzę się podrapać”.
Warto było mieć całodniowego globusa, bo w końcu trochę popadało.
Poprzednie dni próbowałam spędzać na tarasie i cieszyć się piękna pogodą, ale po pierwsze wiało, po drugie – we wszystkich, WSZYSTKICH możliwych krzakach spółkowały gołębie (lub inne gatunki ptactwa) i to bardzo głośno. Te, które już skończyły siedziały na gałęziach nad tarasem i próbowały wcelować we mnie kupą. A w herbacie natychmiast utopił mi się jakiś robal. Czy to są warunki do relaksu, ja się pytam?
Poza tym ciągniemy wieczorami z N. hiszpańskie więźniarki – N. zachwycony, a mnie tak wkurwia główna bohaterka – farbowana blondyna, że najchętniej w każdym odcinku topiłabym ją w beczce jednocześnie strzelając z kuszy. Chyba scenarzyści mają podobne do moich uczucia, bo w każdym odcinku ktoś ją tłucze albo inaczej się znęca. Ale zaintrygowało mnie, dlaczego po hiszpańsku na kapusia mówi się SAPO – czyli ropucha. Ropuchy raczej nie są zbyt rozmowne, przynajmniej ze mną żadna nie chciała gadać. Może mnie nie lubią? (Panie doktorze, ropuchy mnie nie lubią i mam przez to zaniżone poczucie własnej wartości).
Aha, no i mieliśmy akcję z duchem, ale o tym w następnym odcinku.