KOCHAM CIE, MAMO, I ZAWSZE BEDE


Mediana nic nie znaczy. To jest wartość środkowa szeregu. Znając tylko medianę, nic nie wiem o opisywanym zjawisku. Musiałabym mieć średnią arytmetyczną, odchylenie standardowe, dominantę, wartość minimalna i maksymalną, przydałyby się – w zależności od tego, jaka była liczebność próby – jakieś kwartyle czy centyle. We wrześniu zeszłego roku znałam tylko medianę. Była to „mediana przeżywalności” i wynosiła 12 miesięcy. Co nie mówi o zjawisku kompletnie niczego. Poprzednia osoba mogła umrzeć po dwóch tygodniach, a następna – żyć dwadzieścia cztery lata. Tak jak mówię- sama mediana nic nie znaczy. Poza tym, chyba nikt nie wierzy w statystyki.

Na początku wydawało się, że mamy gada pod kontrolą. Wielkie mi co, wizyty co trzy tygodnie w Centrum Onkologii. Po jedenastu seriach chemia przestała działać. Ale przecież są Inne, wkłuwane, w tabletkach, zastrzyki hormonalne. Nie było jeszcze przerzutu na kości. Tego się trzymałyśmy. Wizyty w Centrum co dwa tygodnie. Co tydzień. Względnie normalne życie. Pierwsza hospitalizacja, ale zwycięska. Minęło dwanaście miesięcy. Po drugiej stronie mediany wszystko nagle zaczęło się sypać. Szpital co dwa tygodnie. Kroplówki dawały radę wypłukiwać wapń, ale przerwy były coraz krótsze. Jedyna, ostatnia chemia, która jeszcze miała szansę zadziałać. Nie zadziałała. Hiperkalcemia pojawiła się po niecałych dwóch dobach. Rozpoznawałam tę kurwę na sto kilometrów. Wiem o hiperkalcemii wszystko. Wróciła tak silna, że płukanie nie pomagało, kroplówki nie nadążały. 

Przegrałyśmy te wojnę. 

Siedem lat po pierwszej walce z rakiem piersi. Kilka miesięcy po tym, jak moja mama usłyszała „Gratulacje, może się pani uważać za wyleczoną, po tym czasie już praktycznie nie ma wznowień”.

ZAMIAST ŻYCZEŃ PODEPRĘ SIE WIESZCZEM


W życiu bywają powikłania,
W państwowym i w prywatnym,
Lecz w gruncie rzeczy, proszę pana,
Ten świat jest taki ładny!

Piękny jest świat,
Gdy brata kocha brat,
Siostrzeniec ciotkę, ciotka wujka
Wtedy nie grozi żadna bójka,
Dzieci tatusia, tatuś dzieci
Wtedy nad domem gwiazda świeci!

Kuzyn kuzyna i kuzynkę,
Tatuś pannę Ernestynkę,
Lecz i mamusię, owszem, także
I bardzo miły jest przy szwagrze;
Przystojny chłopiec swą panienkę,
Stryjek stryjenkę i wujenkę –
I wszystko to się składa w całość,
W jakąś harmonię, w doskonałość,
Bo przecież grunt, gdy komin dymi,
I kiedy chleb jest, i optymizm

I każdy wie,
że

Wszystko się ułoży
Jak w pudełeczku,
Ze zgody tylko korzyść,
Mój gołąbeczku,
Nastanie pokój Boży,
We wsi, w miasteczku,
Hej, wszystko się ułoży
Na sto dwa.

Czego sobie i wszystkim zyczę ja.

I TAK OTO

 

Zebra mi przywiozła tusz do rzęs. Bardzo wyrafinowany i w ogóle sam szyk i glam. Dziś w trakcie premierowego tuszowania rzęsy na prawej powiece wykonały Wulkański gest „Live long and prosperous!”, to jest – rozstąpiły się w połowie. Część na prawo, część na lewo, jak Morze Czerwone i można przejść suchą stopą. Umycie rzęs i wytuszowanie ich od nowa dało identyczny efekt.

 

No i tak się kończy mój glam.

 

Na dodatek mój mąż używa od kilku dni DAMSKICH PERFUM. Niby opakowanie opiewa na męskie, ale cos mi one ciągną damszczyzną.

 

(Czy ja nie mam większych problemów? Mam. MAM JAK KURWAMAĆ. Mam masakrycznie większe problemy o których staram się nie myśleć. Żeby nie oszaleć i nie zamieszkać w kanale ciepłowniczym – a mam kilka kontaktów i niezłych adresów, jakby co).

 

BO JAK JEST ZIMA, TO…

 

Zanotować: jeśli jest minus jedenaście Celsjusza, a my jesteśmy ubrani „do samochodu”, to pięć minut oczekiwania na taksówkę będzie wiecznością. I zmarzną nam paluszki. Bim bom.

 

Taksówkarz natomiast stwierdził „Ale pani jest śmieszna!” – no ja nie wiem. Wydawało mi się, że ostatnio raczej dość ponura i upiorna. Chyba, że jestem śmieszna mniej więcej jak Marty Feldman w roli Igora w „Młodym Frankenstainie”.

 

Wtedy tak.

 

O PEGGY BROWN

 

Obijam się o rzeczywistość, nie dociera do mnie. Więc może znowu o filmach, co?

 

Transformersy dwójka – nuuuuudaaaaa. Nnuuuuuudaaaa!… Ile można oglądać wybuchy. Za mało autobotów i lekko rozebranych żołnierzy z jednostki specjalnej. Za dużo wybuchów i tej idiotki Megan (tej to się dopiero usta nie domykają!… Nie tyle ma trzeci migdał, co sporą kolonię polipów).

 

Za dużo akcji i wybuchów jest bardzo, bardzo nudne. Przekonałam się o tym na pewnym Sylwestrze w Bieszczadach, kiedy to nasi wspaniali mężowie o północy poszli odpalać fajerwerki. Ponieważ każdy z nich przywiózł naprawdę spory zapas, to rąbali z nich jakieś 40 minut. Zaczęliśmy ziewać ok. 24.15, najwytrwalsi widzowie zostali do 24.20, po czym wszyscy wrócili do stołu, do kominka, a w ekstremalnych przypadkach – do łóżek. A oni tam ganiali z tymi fajerwerkami i bardzo byli później zdziwieni, że ochrzciliśmy ich per „Nuda Boys”.

 

Natomiast „Bękarty Wojny”.

   

       

To tyle bym miała do powiedzenia.

 

Byliście kiedyś na naprawdę szybkim rollercoasterze? Takim, gdzie nawet się nie krzyczy, bo powietrze wpychane jest z powrotem do płuc i po zejściu człowiekowi trzęsą się kolana i jeszcze przez dziesięć minut nie może normalnie oddychać?… A jak już MOŻE oddychać, to natychmiast leci do kasy i kupuje bilet na następny kurs?…

 

Wśród krytyków filmowych, czyli ludzi, którzy żyją z rozbierania kina na czynniki pierwsze i tłumaczą gawiedzi, co poeta miał na myśli, występuje opinia, że Brad Pitt to alter ego Quentina. Między innymi dlatego, że na końcu mówi „Wydaje mi się, że stworzyłem arcydzieło”.

 

A mi się wydaje, że do Quentina pasuje bardziej inna wypowiedź Brada – „Nie robimy w biznesie jeńcobiorczym”. A jego alter ego to Żyd Niedźwiedź z kijem baseballowym.

 

Obcięłam włosy.

 

Czuwaj.

 

TA CHOLERNA ZIMA

 

Jestem starym, zmęczonym koniem.

 

Dziwny weekend, w który mieszały się zdarzenia koszmarne i bardzo miłe. Na przykład, zamówiłam przepiekne zasłony w naszym absolutnie czaderskim sklepie z lnem. (Przy czym, dwa razy zostałam upomniana przez sprzedawczynię „To sa hortensje, proszę pani” – kiedy powiedziałam, ze chce te kiście bzu, oraz „Ale wie pani, że tak się nie szyje zasłon?…” – kiedy chciałam zamówić z szerokości; no ale nic to).

 

Następnie obejrzałyśmy u Hanki ¾ filmu „Miłośc Larsa” – świetny film, choć cały czas mam nadzieję, że w zakończeniu wystąpi jednak siekiera, bo jakiś taki ZBYT ŁAGODNY, i generalnie cały jest o tym, JAK ODWALA LUDZIOM, którzy przez cały rok musza chodzić w kurtkach i czapkach. Bo mieszkają na zimnej północy. Ale scena reanimacji misia – przepiękna.

 

Później piłam tyle samo wina, co Hanka, co się nazywało, że ja nie piję, no nie wiem, jak to interpretować. W kieliszkach miałyśmy sea people, a na schodach za plecami siedział dobrze wychowany poltergeist i grał na cymbałkach.

 

Nasz ukochany Olaf Skurvensson wyczuł moment, kiedy odstawiliśmy służbowy samochód do warsztatu, i zamienił się w urządzenie napędzane przez demona Maxwella. Przez całą drogę ze szpitala grzał mu się silnik tak, że nie mogliśmy przekroczyć 20 km na godzinę, ale za to nie działało ogrzewanie i w środku było minus dwieście. Czy on nie jest wspaniały? Zmarzłam tak, że nie chciały mnie ogrzać trzy koce, dwa kubki herbaty i jeden aspiryny. Dopiero Grzesiek House mnie delikatnie reanimował (przespał się z dziewczyna Jasona Bourne’a, drań!).

 

Mam natomiast problem z Diablo Cody. Jest naprawdę świetna. Inteligentna, charyzmatyczna, bystrzacha, świetna obserwatorka, dlatego trudno mi uwierzyć, że takiej kobiecie sprawiało przyjemność rozbieranie się w zimnych i, umówmy się, dość obleśnych klubach. Albo tańczenie w kabinie peep show dla ponurych zboczeńców. Chociaż z drugiej strony, pracowała w agencji reklamowej. Może wszystko na świecie jest lepsze, niż reklamowanie środków na przeczyszczenie i to nie striptizerki powinny być na marginesie społeczeństwa, tylko ci dziwni ludzie, którzy uważają, że pokazanie margaryny w zbliżeniu jest w stanie zgwałcić naszą podświadomość.

 

Tak czy inaczej – Diablo rządzi. Kocha się ją nawet, kiedy pisze, że śmierdzą jej stopy. Natomiast film „Julie & Julia” to dla odmiany poooorażka.

 

Przypominam – najpierw przeczytałam książkę i miałam już jakieś wyobrażenie o Julii Powell. Tymczasem z niewiadomych przyczyn do tej roli wybrano odstręczająca, nadętą panienkę o łasicowatej twarzy, z miną kujonki, która nie jest ciepłą gawędziarką, jak w książce, tylko wkurzającą suką. Jej historia nie ma rąk i nóg. Pokazana jest w kuchni może ze trzy razy, podczas gdy to właśnie zmagania w kuchni są osią jej opowieści. Jasną strona filmu jest Julia Child w wykonaniu Meryl Strzep. No, ale Meryl potrafi zagrać wszystko. Podejrzewam, że gdyby zagrała stół z sześcioma krzesłami w komplecie, dostałaby za to Oscara.

 

Wiecie, JEDNAK miałam nadzieję, cichutką, skromną i pod stołem, że to cholerne gówno w tym roku już nie spadnie.

 

Ale spadło.

 

KTO OGLĄDA "PLEBANIĘ"? PRZYZNAC MI SIĘ TU

 

W wyniku szeroko zakrojonej interwencji nie zostały zjedzone wczoraj na kolacje śledzie przeterminowane zaledwie o miesiąc. W sumie jest to dmuchaniem na zimne, bo tacy np. Szwedzi jedzą wiadomo jakie śledzie i żyją (ale co to za życie, można by rzec).

 

No ale nie zostały i nie ma o czym dumać na paryskim bruku.

 

Tymczasem niestety z przykrością odnotowuje wędrówkę elementów mojego ciała w kierunku powiedzmy przeciwnym do zmian terytorialnych Polski po wojnie. Drugiej. Światowej. Czyli na południe („Ucieczka na południe” – Sławomir Mrożek) (w ogóle, po 35-tce jest coraz bardziej Mrożek).

 

Wiadomo, grawitacja i te rzeczy, więc nieuchronnie pewne fragmenty układanki plasują się coraz to niżej… niżej… i niżej, nie wspomnę już o tych najbardziej oczywistych, ale np. takie powieki? Albo KOLANA?… Dlaczego KOLANA?… A przysięgam, że kolana miałam kiedyś wyżej!…

 

Albo tak mi się wydawało. Bo wzrok tez mam coraz słabszy.

 

Nie wiem, czy to również związane jest z wiekiem, ale wciągnęłam się wczoraj po raz pierwszy w polski serial.

 

(Nie wiem, dlaczego nie jestem w stanie oglądać współczesnych polskich seriali. Nie chodzi o ich kiczowatość, na pewno nie – kiedyś byłam wielka wielbicielką seriali wenezuelskich, pamiętam, jak leżałam chora i oglądałam serial na kanale Polonia1. Role główna grała piękna, acz bardzo niska aktrisa z wielka głową i burza brązowych loków. Musiałam mieć niezłą gorączkę, bo przez jakieś trzy dni cos mi nie grało, bo ta mała heroina raz była wielka hrabiną i nad wszystkimi się pastwiła, a innym razem wchodziła przebrana w strój pokojówki i sprzątała filiżanki ze stołu. Myślałam, że ma jakieś rozdwojenie jaźni czy coś. Dopiero później dotarło do mnie, że to DWA RÓZNE seriale, z tym, że w prawie identycznej obsadzie. Jeden się bodajże nazywał JOLANDA, a drugi nie pomnę).

 

No więc wczoraj z zapartym tchem obejrzałam odcinek serialu PLEBANIA. Kryminalnego, z intrygą, tylko trochę mi zajęło, zanim zaczęłam odróżniać bohaterów, bo wszyscy w czarnych sutannach (tylko biskup z lekkim akcentem kolorystycznym). Dajcie mi znać, czy ten piękny młody podły ksiądz wykiwał tego starego proboszcza, czy nie, bo oczywiście odcinek się skończył w najciekawszym miejscu.


(I te dialogi! "Niech ksiądz uważa co mówi! Jestem od księdza starszy!" – "Przez takich jak ksiądz my księża mamy zszargana opinię!" – oni tam są wszyscy nawzajem ze sobą per ksiądz?…)

Nadal plucha, a dziś to nawet dobry wieczór od samego rana. Zamiast reniferów Mikołaja przywiezie w tym roku Wodnik Szuwarek. 

PRZEDSWIATECZNA HISTERIA MODE ON

 

Pewnie mnie zlinczujecie, ale wole nawet taka pogodę, jak dziś, niż śnieg i mróz. Trwaj plucho! (Czy to nie sympatyczne słowo: PLUCHA. O ile fajniejsze, niż ŚNIEŻYCA. „Plucha” kojarzy się z jakimś miłym, łagodnym płazem, a „śnieżyca” tylko i wyłącznie z mówieniem na głos „kurwa mać”).

 

Bywszy w Łodzi, wylądowałam w sklepie z zabawkami, w dodatku nie tylko ja. Sprzedawcy w takich sklepach mają, jak zauważyłam, przeszkolenie psychologiczne. Muszą mieć, bo klientela w większości jest umęczona, blada, reaguje lekko histerycznie („CHYBA PAN ŻARTUJE! JAK TO NIE MA JUŻ KONIKÓW DO SMALVILLE!”) – powinni na miejscu rozdawać uspokajające miętowe pastylki i herbatę z rumianku. Przedzierałam się przez stosy pudeł, gdy do sklepu wpadł młody potargany mężczyzna w krzywo zapiętej kurtce. Oczy miał nieco oszalałe.

 

– Proszę pani… Potrzebuje takie coś: zjazd dla samochodziku, jakby rynna, dalej pochylnia, szlaban, który robi DZYŃ! Wjazd do garażu i ten garaż. Ze stacja benzynową.

– Ja pierwsze słyszę o czymś takim – mówi sprzedawczyni.

– Niech pani poszuka!… Taka… Jakby rynna! I szlaban! Dzyń!… – facet się spocił.

Sprzedawczyni, widząc zaawansowany stan przedzawałowy, wzięła go za rękę.

– Spokojnie… Zaraz czegoś poszukamy, ale – zastrzegła się – DOKŁADNIE tego, co pan mówi, to nie mamy.

– Niech pani nawet nie mówi takich rzeczy! Ja bez tego nie mam po co do domu wracać!…

 

Tak mnie rozbolała głowa, że nie miałam siły powłóczyć się po Manufakturze. Miałam ochotę na tłuste zakupy, niestety widziałam wszystko na zielono (dobrze, że chociaż się trafił kaszmirowy sweter bez ściągaczy, taki, jak Oliwia kupiła dla Astrid w „Białym oleandrze”).

 

A w Bierhalle, dokąd poszliśmy na sznycla, dostaliśmy w prezencie od firmy butelkę Bordeaux. Nic z tego nie rozumiem, ale lubię Łódź.

 

Czy budzicie się już w nocy zlani zimnym potem, bo nie macie żadnych prezentów gwiazdkowych? Ani pomysłów? Ani czasu?…

 

Zaprawdę, pójdźmy wszyscy do stajenki w tym roku. Bardzo proszę. Błagam właściwie.

  

PS. Kto płacze na reklamie, na której góral kładzie koniowi worek na głowie i przeprowadza go przez płonący las?… Ja strasznie płaczę, pewnie dlatego nie wiem, CZEGO to jest reklama, bo nie widzę przez łzy.

O KANALIZACJI

 

Dobra, już w domu.

Od odwiedzania chorych się chudnie. Ale nie polecam.

 

Przeczytałam prawie cała Marthę Grimes „Pod Huncwotem”, tam siedząc, ale nie pamiętam ani jednego zdania. Musze jeszcze raz. Acz chyba jest dobra.

 

Natomiast żeby mi nie było smutno, to któregoś dnia wstaję, ubieram się, żeby jechać do szpitala, schodzę na dół i przez okno widzę co? Jakieś ekstremalne party na naszym trawniku. Z ośmiu chłopa w kombinezonach roboczych. Jeden siedzi na ławeczce przy wejściu, je kanapkę i pokrzykuje na tamtych.

 

Sprawdzam. Brama zamknięta, furtka zamknięta.

 

Zamykam oczy, liczę do dziesięciu (w sumie nie biorę nic mocniejszego, tylko tonisol, ale cholera wie). Otwieram. NADAL SĄ.

 

Grzebią w studzience kanalizacyjnej.

 

Dzwonię do N. (wyjechał na konferencję). Czy może coś wie o jakichś robotach kanalizacyjnych na terenie bądź co bądź naszej posiadłości. Może ktoś do niego dzwonił czy coś ustalał?

 

Nie, nikt nie dzwonił.

 

Sytuacja na trawniku eskaluje, jeden siedzi w otwartej studzience i majta nogami, dwóch się gania, a jeszcze jeden przerzuca narzędzia przez płot. PRZEZ PŁOT! Ależ tak! Przeszli przez płot! Sobie. Po prostu.

 

W sumie to chyba dobrze, że tak sobie poradzili, prawda? Nikogo nie fatygowali, weszli, zrobili swoje i poszli. Ja im tam ławki nie żałuję, a nawet i grilla niechby sobie rozpalili, żeby cos przegryźć na ciepło na lunch. Ciekawe, czy któregoś dnia wejdą mi do łazienki w trakcie ablucji „Pani się nie denerwuje, rurę tylko sprawdzamy z kolegą”.

 

No ja wiem, kanalizacja jest bardzo ważnym elementem współczesnego świata.