O TYM, ŻE DZIŚ LEPIEJ NIE

 

Dziś to może prewencyjnie sama sobie założę kaganiec, gdyż mam od rana taką żyłę, ale to TAKĄ ŻYŁĘ, z powodu – od wczoraj nie ma u nas prądu. Jestem tak wściekła, że pulsuje mi we łbie i widzę na czerwono. Dobrze, że w robocie przynajmniej mogę się herbaty napić.

A już było tak miło, głowa mnie prawie nie bolała i czytałam sobie „Małżeństwo idealne” (ładnie wydana książka, dużo zdjęć, ale czasem pleśń na chlebie zadaje bardziej interesujące pytania, niż pani autorka Pytlakowska).

To może zajmę się oglądaniem barów w Madrycie, żeby odczarować ciasteczka w przeglądarce i żeby nie dostać wylewu wyobrażając sobie wnętrze lodówki.

 

PS. W domu nie ma prądu, w biurze napierdala nad głową wiertarka udarowa. Zaraz kogoś zabiję syfonem do bitej śmietany.

O PRZESTOJU Z POWODU AWARII ŁBA

Nic się nie odzywałam, bo przez ostatnich kilka dni  na zmianę brzęczało mi w uszach albo chciało mi się rzygać z bólu głowy. Albo chciało mi się rzygać od smaku rozpuszczalnej solpadeiny, bo mieli tylko rozpuszczalną. Przeszło dopiero dziś, jak zaczęło lać.

Tak więc największym osiągnięciem, jakim mogę się pochwalić, jest wrzucenie do rury odpływowej zakrętki od pasty do zębów. I to przypadkiem, nie specjalnie –  gdybym chciała celowo wrzucić, to by mi się przecież nie udało.

Tak sobie myślę, że najlepiej problemy związane z uciążliwymi bólami głowy rozwiązała kiedyś Rewolucja Francuska, ale trzeba było być wysoko urodzonym – przynajmniej na początku.

Czytam Tyrmanda „Dziennik 1954” – wciągający styl i  co za przenikliwy umysł, ale 33 letni facet umawiał się z maturzystką. Jeszcze żeby tylko spał z maturzystką, ale on dyskutował z maturzystką! Co oni mieli w tym powojennym pokoleniu z umawianiem się z małoletnimi panienkami?… Najsmutniejsze są rozważania na temat ustroju kraju – niektóre tak znakomicie pasują do dzisiejszej sytuacji, że serce się kraje.

Zrobiłam błąd, wchodząc na jakąś stronkę ze zdjęciami tego straszliwego miejsca – Tropical Island; pooglądałam sobie kupę piachu wysypaną w jakiejś postapokaliptycznej hali magazynowej, zamyśliłam się na motywach tego, co ludzie uważają za rozrywkę, a teraz mam za swoje. Co chwilę wyskakuje mi reklama kontekstowa z tym arcydziełem Szatana, a jeszcze na dodatek dostałam maila od Tripadvisora! Że mają dla mnie pakiet deluxe z noclegiem! Nawet nie mam komu odpisać, że TAK DLA MNIE WYGLĄDA CZYŚCIEC, bo to wszystko automat wysyła. Ech.

Proszę mi w  tej chwili oddać moją starą dobrą reklamę kontekstową czepków chirurgicznych i żyrandoli!

Jak pięknie leje. Uwielbiam taki letni deszcz, tylko Szczypawka mocno nieszczęśliwa – no ale to chyba każdy by był, jakby musiał się wysikać, a tu mu się leje zimna woda na kark. Może powinnam z nią wychodzić jak lokaj, trzymając parasolkę (z Cherbourga).

O TYM, ŻE PO STAREMU PLUS SZCZUR

Kupiłam wczoraj Szczypawce szczura w IKEA. Naprawdę nie wiem, dlaczego dopiero teraz – szczury z IKEA to najlepiej wymyślona i wyprodukowana psia zabawka na całym świecie: miękkie, z ogonem, dają się zarówno dusić, jak przytulać (wiadomo – kobieta zmienną jest, dotyczy to również suczki jamnika). Świetnie się tarmoszą i rzucają przez cały pokój, a później można go całego wylizać, wciągnąć do budy i położyć na nim głowę (mówię w imieniu Szczypawki – ja nie rzucałam wczoraj szczurem przez cały salon). Z tego co pamiętam, Tomek Sawyer również poważał szczury jako rozrywkowy gadżet – chyba służyły mu do wywijania nad głową, naturalnie zdechłe i obwiązane sznurkiem. Gdyby Tomek miał pod nosem IKEA, mógłby się bawić szczurem znacznie higieniczniej. I na dłużej by mu starczył. Chyba. Dobra, dosyć tej szczurzyzny.

Od kilku dni znowu pogoda szaleje, więc boli mnie głowa ale na jakiejś dziwnej częstotliwości – słyszę jak gniazdka z prądem brzęczą. Może niedługo zacznę odbierać przekaz z Kosmosu albo chociaż polecenia od psa sąsiada. Jest jeszcze taka możliwość, że został nam założony podsłuch – czasy takie, że wcale bym się nie zdziwiła (tylko przez kogo i w jakim celu – żeby podsłuchać, co na obiad w sobotę i dlaczego nie chce mi się robić mielonych?…).

A poza tym proza życia. Szwagier miał grać wilka w przedszkolu, więc odbyło się szukanie szalika i czapki z lisów po naszej babci (wilk w lisach? to chyba jakiś KRANZWESTYTA). A ja mam siniaka na łydce i delikatną ochotę zarąbać kogoś szpadlem. Czyli wszystko po staremu.

PS. “Louis, tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni”.

Rat

O TYM, ŻE URWAŁAM KLAMRĘ I KOCHAM INTERNET

 

Dzień dobry- z samego rana urwałam co prawda nieintencjonalnie klamrę od paska do dżinsów (ulubionego oczywiście) oraz boli mnie prawy bark. Może krzywo na nim spałam, a może mi odpadnie. Nigdy nie wiadomo. Pięknie się tydzień zaczął.

To oczywiście nic nie znaczy w porównaniu z tragedią w Portugalii. Serce mnie boli, jak o tym czytam. Natura od czasu do czasu pokazuje, kto tak naprawdę rządzi – z czego oczywiście ludzie nie wyciągają żadnych wniosków (albo na bardzo krótko). Naprawdę żałuję, że nie ma w kodeksie karnym kar cielesnych dla ludzi, którzy rzucają kiepy na leśną ściółkę (chociaż właściwie gdziekolwiek, poza popielniczką) oraz dla tych bandytów, którzy radośnie „wypalają trawy” – mandat i baty na goły tyłek, najlepiej publicznie. O tych, co wycinają lasy, to nawet nie mam siły pisać.

N. oszalał – pije ten młody owies i jeździ po siedemdziesiąt kilometrów na rowerze z byłymi szosowymi mistrzami Polski. Myślałam, że chociaż w długi weekend usiądzie na dupie i chwilę odpocznie, bo przywlókł skądś mega katar (moim zdaniem – to od klimatyzacji w samochodzie; nienawidzę klimatyzacji i mam pozamykane nawiewy, a on na maksa otwarte i prosto w sam nos), ale gdzie tam – po całych dwóch dniach choroby pognał dalej. Dlaczego nie mogę się do niego podłączyć szeregowo i odsępić trochę tej energii?… Obydwojgu nam by to dobrze zrobiło.

Po przygodzie z literaturą hiszpańską (miłej przygodzie, chociaż tematyka reportaży bynajmniej niefrywolna – może poza jednym, o pierwszym filmie Almodovara) skonsumowałam „Zagadki kryminalne PRL” i trochę popadłam w szezlong. Po pierwsze, nie byłam świadoma, że karę śmierci w Polsce wykonywano jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych. Wiem, że była w kodeksie, ale jakoś mi się wydawało, że moratorium weszło w siedemdziesiątych latach. Po drugie – wszystko człowiekowi opada, jak się czyta o metodach badania zbrodni przez milicję, a już w stanie wojennym to w ogóle.

Wniosek z tego taki, że świat się stacza, a ja muszę kupić pasek (OK, pierwsze co znalazłam w Internecie szukając paska, to kamizelki ratunkowe dla psów, z uchwytem na grzbiecie; to i tak lepiej niż wtedy, jak szukałam pipety do polewania sosem piekącego się indyka, a wyskoczyła mi oferta dildo z uprzężą do mocowania. Internet jest jednak cudowny).

PS. A w biurze popsułam drukarkę – TAK CZUŁAM, że nie powinnam dziś wstawać z łóżka!…

 

O ESPADRYLACH

 

Właśnie zauważyłam, że tym roku nastąpił modowy atak espadryli (wiem, wiem, świetny mam refleks).

Espadryle w zasadzie są sobie cichutko obecne przez cały czas, ale od czasu do czasu następuje espadrylowa kulminacja i wszyscy liczący się w modzie robią buty na podeszwie ze sznurka. Uwielbiam espadryle na lato, chociaż uważam, że to niekoniecznie są najlepsze buty na nasz klimat – chyba, że jest wyjątkowo sucho. Lub – chyba, że ten sznurek to tylko naklejana ozdoba z boku plastikowej podeszwy. W przeciwnym wypadku można wylądować jak ja kiedyś w Zakopanem – radośnie się wybrałam w espadrylach na spacerek po deszczu – takich prawdziwych, prawie nie podgumowanych. Z każdym krokiem przybywało mi kilogramów na nogach, jakbym miała doczepione dwa kowadła. MOKRE kowadła. Każdy espadryl wypił kilka litrów wody i wciągnął metr sześcienny gliny. Oczywiście, płótno  zafarbowało, sznurek się rozleciał i tyle miałam z uroczego spacerku. No ale to można czasem pomyśleć, a nie popylać w słomianych łapciach po gliniastej łące.

W Madrycie jest sklep z espadrylami artesanos, rzemieślniczymi znaczy, nazywa się Casa Hernanz i mają w sprzedaży wszystkie możliwe typy i kolory espadryli, jakie można sobie wymarzyć. Oraz – dzień w dzień najdłuższą kolejkę do sklepu, jaką widziałam w Hiszpanii, za wyjątkiem kolejek do loterii między świętami a Nowym Rokiem. N. zawsze mnie pyta „Ale po co ci ludzie tu stoją?”, a ja mu zawsze odpowiadam, że po espadryle, po czym N. kręci głową ze zdumieniem i idziemy się napić (okolica obfituje w znakomite bary). Oczywiście, espadryle bez kolejki można kupić w pięciuset innych sklepach i pięć razy taniej, no ale to nie będą TE.

Z hiszpańskich specjalności obuwniczych podobają mi się jeszcze avarcas – skórzane łapcie z Menorki, z wycięciem na palec z przodu i paseczkiem na piętę. Też są we wszystkich kolorach świata, malowane, haftowane, brokatowe i jakie tylko można sobie wymarzyć i wyglądają na bardzo wygodne. NIestety, są trochę za szerokie i kłapały mi. Ale nie tracę nadziei, że trafi się kiedyś model niekłapiący, bo są czaderskie i na lato bardzo bym chciała mieć parkę.

A dziś to normalnie taka ładna pogoda, że z nieprzymuszonej woli chciałam iść i powyrywać zielsko z lawendy, bo już prawie trzeba uwierzyć na słowo, że tam pod tymi panoszącymi się liśćmi jest lawenda. Ale okazało się, że nie ma ANI JEDNYCH ogrodniczych rękawiczek, no i ajmsory. Bez rękawiczek wykluczone – grozi dotykaniem robactwa oraz pajęczyn. Znowu chciałam dobrze, a Wszechświat pokazał mi, gdzie moje miejsce – NA KANAPIE. O.

 

O ZAGADNIENIACH BYTÓW UKRYTYCH

 

A było tak (bociana dziobał szpak).

Jakiś czas temu obejrzałam na jutubie filmik – kolesiowi ginęło jedzenie z lodówki i postanowił zostawić na noc ukrytą kamerę w kuchni (tytuł dla zainteresowanych – „Creeper in my apartment”). I co się okazało – nad mieszkaniem miał coś w rodzaju stryszku i w nocy, jak już zgasły światła, z tego stryszku do kuchni przełaziła bezdomna baba, która się tam urządziła. Na filmiku nasikała do zlewu, splądrowała lodówkę i wlazła z powrotem na stryszek.

Od tamtej pory jestem PRZEKONANA, że na naszym stryszku ktoś siedzi (co prawda nie jest nad kuchnią, tylko nad sypialniami, w spiczastej części dachu, ale co to za różnica?) i jak zostaję sama w domu, to przez pół nocy leżę i nasłuchuję. I oczywiście WYRAŹNIE słyszę skrzypienie schodów, stukanie deski klozetowej i tak dalej. A ostatnio to już w ogóle prawie NABRAŁAM PEWNOŚCI, bo w łazience zaczęło śmierdzieć kloszardem.

Normalnie ściągało niedomytym brudasem. Nie moim szamponem czy żelem pod prysznic N., czy płynem do mycia terakoty, jak zawsze. Kloszardem. Przestał się maskować i normalnie bez krępacji zasmradza łazienkę. Podczas ostatniej delegacji N. prawie dostałam histerii i mu oświadczyłam, że gówno mnie to obchodzi, więcej sama nie zostanę w tym nawiedzonym domu, gdzie brudny bezdomny psychopata na stryszku tylko czeka, żeby mnie przerobić na salceson, a z resztek bigos (oj, tłusty by mu wyszedł). Sytuacja nabrzmiewała, aż weszłam w sobotę rano do łazienki umyć zęba („Esme, umyłaś zęba?”), a tu pod moją umywalką KAŁUŻA. Prawie z płaczem pobiegłam do N. (świnia się tak rozbisurmaniła, że rozlewa wodę!) i co się okazało po przeprowadzeniu śledztwa – pod umywalką puściła jakaś uszczelka czy złączka. Od jakiegoś czasu musiało kapać coraz śmielej i stąd się brały niewybredne i coraz mniej subtelne aromaty rodem z wozu asenizacyjnego.

Uff. Na szczęście już wymieniona i kloszarda ze strychu przepraszam za insynuacje (ale byłoby miło, gdyby się wyniósł).

Slogan na dziś z czeluści internetów: „Pijak, dziecko i legginsy zawsze powiedzą ci prawdę”.

Materiał graficzny – sedes Kandinsky’ego z aranżacją; nie na temat, ale uważam, że całkiem ładnie wyszło.

SedesK

Przemiłego tygodnia wszystkim życzę.

O PIERDOLCZYKU I ZESTAWIE

 

To ja się dziś przyznam do takiego jednego pierdolczyka.

Otóż czasem kupujemy desery albo jogurty w Lidlu albo Biedronce w szklanych albo glinianych naczynkach. Później je zjadamy, albo i nie zjadamy. Hiszpańskie flany, crema catalana czy natillas są jadalne, natomiast te warstwowe w szklankach to najczęściej w smaku pianka montażowa z cukrem i dezodorantem. Ale nie chodzi o deser, tylko o naczynka – ja później ich nie umiem wyrzucić. Zwłaszcza tych glinianych. Chociaż te szklane mini – pucharki też są bardzo pozytywne, z takim grubym denkiem, a szklanki mają ładny kształt.

Chodzi o to, że a) nie mam już gdzie tego trzymać, oraz b) wypadałoby ich używać, jeśli już zostały udomowione, ale do czego? Przejrzałam, owszem, kolekcję przepisów na dania w szklankach, tzw. werynki. Wnioski z większości z nich – no chyba kogoś porządnie Pendolino potrąciło, jeśli myśli, że ja się z tym będę użerać. Czasem robię owocowe galaretki, ale ile można zeżreć galaretek?… Ja wiem, że to podpada pod zbieractwo, ale KOMU ręka nie zadrży, jak miałby wyrzucić takie śliczne gliniane naczynko do śmieci?…

Kolejny powód, żeby udać się na terapię (pod warunkiem, że przepisują jakieś pyszne psychotropki).

Plan na weekend mam następujący:

Zestawweekend

Jakie to niesprawiedliwe, że dupa nie chudnie od czytania!…

O NIESPANIU BEZ SENSU

 

Prawie w ogóle nie spałam w nocy, bo N. sobie pojechał w delegację (nawet nie pamiętam dokąd, chyba coś z kozą w nazwie), no więc do drugiej w nocy coś tłukło o dach, wyraźnie słyszałam próby włamania do garażu oraz okoliczne psy wyły jak opętane. Tylko mój piesek spał jak kłoda. Chociaż nie – kłoda nie puszcza bąków o aromacie skoncentrowanego iperytu. W każdym razie wyspała się i obudziła mnie o wpół do piątej radosnym tańcem „pańcia, szybko siusiu i śniadanie!” i nie miałam wyjścia.

Dzwoni mi w uszach z niewyspania i zrobiłam N. lekką prewencyjną awanturę, ale co to za awantura przez telefon.

W dodatku z całonocnych przemyśleń wyszło mi, że mam wielką, tłustą dupę i cofam się w rozwoju osobistym. Zamiast wytyczać sobie ambitne życiowe cele, to żłopię różowe wino, oglądam seriale i ogólnie gniję intelektualnie.

Aha – jeszcze z całonocnych przemyśleń – dlaczego KFC nie robi warzyw w tej swojej czarodziejskiej panierce? Przecież jakby miało brokuły albo cukinię, to bym to żarła codziennie. Codziennie! Czyli w sumie może i dobrze, że nie robią, bo po miesiącu nie zmieściłabym się nie tylko w dżinsy, ale w drzwi.

I tym optymistycznym akcentem oddalam się egzystować bez sensu i celu. Buziaczki!…

O PRZERWACH W DOSTAWACH PRĄDU

 

Przyjeżdżamy do biura, a tu domofon zepsuty i nie ma jak wejść. Na odsiecz przybiegła ochrona, szczękając pękiem kluczy i na wszelki wypadek z gaśnicą (przydała się – do zablokowania drzwi, bo domofon się popsuł jakoś solidnie i porządnie, potrzebna interwencja fachowca).

Następnie okazało się, iż nie ma internetu. Wzięłam się do wygłaszania przemówienia o tym, że Wszechświat daje nam znaki, żeby odwrócić się na pięcie, pojechać do domu i oddać się oglądaniu seriali, niestety N. kopnął w jakieś kłębowisko kabli i internet czarodziejsko się pojawił. Ech… no trudno.

Chociaż z tym oglądaniem w domu to też nie tak psiejsko czarodziejsko, gdyż podczas ostatniej burzy wyłączyło prąd i chyba jeszcze całkiem nie naprawili, bo co chwilę dzwoni do nas firma ochroniarska, a także przyjeżdża. Na przykład wczoraj – pukanie do drzwi, otwieram bynajmniej w dresie, włochatych kapciach i turbanie na głowie (myłam włosy), a pan w czarnych bojówkach do mnie „Mieliśmy zgłoszenie o włamaniu” i przygląda mi się wnikliwie. Nie wiedziałam co się odpowiada w takiej sytuacji towarzyskiej i tak sobie chwilę staliśmy, mierząc się wzrokiem (miał bardzo fajne buty w stylu combat) (ale mu tego nie powiedziałam oczywiście). Może pan ochroniarz liczył, że wybuchnę płaczem, przyznam się do włamania i oddam w ręce sprawiedliwości, a on mnie zwiąże kajdankami z plastikowej taśmy, odda na komisariat i zainkasuje premię za skuteczność. Kto wie, jak potoczyłyby się nasze losy (a moje w szczególności), gdyby N. nie odwołał alarmu.

(Ale czy jakiś włamywacz kiedyś mył sobie włosy? Chociaż pamiętam historie o tym, że jeden pan się włamał do czyjegoś domu, ugotował sobie zupę, zjadł i zasnął, i tak go znaleźli. No ale był wtedy na dość solidnej bani, wtedy się różne dziwne rzeczy robi, znam takiego jednego, co jak się upije, to strasznie w chałupie sprząta).

Na dziś tez zapowiadają burzę, ale prosiłabym bez większych atrakcji, bo jest nowy odcinek Twin Peaks.

Tym razem śniła mi się poduszka. Wielka, ogromna poduszka, z którą miałam jechać pociągiem, ale nie wiem, dokąd.

O TRAWNIKU

Bardzo lubię, kiedy psuje się kosiarka, bo trawnik wtedy wygląda tak:

Traw1

A Szczypawka na trawniku – tak (mówi, że wyszła grubo, na co ja jej, że wcale nie, na co ona – że w takim razie dlaczego mówię na nią Madame Woreczko? Z miłości, oczywiście):

Traw2

Niestety, już naprawili kosiarkę i wczoraj odbyła się rzeź. Za dwa, trzy dni znowu zakwitną, na razie jest zielone boisko. Ech, faceci…