O DNIU DZIECKA I SURYKATCE

 

Wczoraj wszyscy żyli Dniem Dziecka, nie wiem dlaczego – chcielibyście być znowu dzieckiem? Ja za nic na świecie. Dzieci nie mogą pić wina, jeść kury z KFC kiedy im przyjdzie ochota, za to muszą pić mleko (brrr!), chodzić na WF i plastykę (po trzykroć brrr!), no i raczej dla odreagowania ciężkiego dnia nie kupują nowej pary butów. To ja w nosie mam taką beztroskę. A jeszcze jak się trafi wredna koleżanka w klasie (a trafi się, zawsze się trafia), to już w ogóle.

Naprawdę nie wiem, gdzie się podział cały maj. Psychicznie nadal jestem w pierwszej połowie kwietnia.

Wyszłam wczoraj ze Szczypawką do ogródka, a ponieważ trochę wiało, to dostałam w łeb sosnową szyszką. Pożaliłam się N., a on „Ja cały czas jestem na zewnątrz i jakoś jeszcze żadna szyszka na mnie nie spadła, a ty ledwo ruszysz dupę z kanapy, to od razu! ZASTANÓW SIĘ NAD SOBĄ” – czujecie? JA mam się nad sobą zastanowić, tak jakbym sprowokowała tę szyszkę! Widocznie nie powinnam w ogóle z tej kanapy się ruszać, bo przyroda mnie nie lubi. A ja przyrodę lubię, jeśli występuje w postaci owoców winorośli. Przetworzonych i zaserwowanych w eleganckim kieliszku.

Śniła mi się surykatka. Nie ma w sennikach nic o surykatce.