JAGODOWY SONG

 

Dobra. Espaaaaana Campeooooones! I starczy tego futbolu bo naprawdę.

 

W sobotę byliśmy w Łodzi. Którą bardzo kocham. Nawet te lumpiarskie zaułki z lombardami. Tylko chińska dzielnica przy Piotrkowskiej mi się nie podoba, ale tak już mam (jak słyszę „kupcy warszawscy”, to tez mną trzęsie).

 

No i uwielbiam mówić naszym gościom „a teraz pokażemy wam centrum handlowe” i patrzeć, jak im opada szczęka na widok Manufaktury. Tak było i tym razem. Jak się dowiedzieli, że „zjemy obiad w takim jednym centro comercial”, to ze łzami w oczach błagali, żeby może jednak w „Esplanadzie” (w której moim zdaniem oprócz schodów a la Titanic nie ma nic godnego polecenia).

 

Ale zanim Manufaktura, to była grana jagodzianka.

 

Ja po prostu cała drętwieję, kiedy mój mąż zakłada jasne spodnie. TO JEST WYROK. Ja tak mam z dymem z cygar. NIENAWIDZĘ dymu z cygar. Papierosy – proszę bardzo, cygara mi cuchną rozkładającym się jeżem. I zawsze, gdzie bym nie stanęła, to dym z cygar leci prosto na mnie. NAWET POD WIATR.

 

Oczywiście założył jasne lniane spodnie ecru i zamówił jagodziankę w cukierni na Piotrkowskiej.

 

Tak, jadł ją przy stoliku nad talerzykiem.

 

Tak, połowa jagód wylądowała na nogawce (JAK? JAK ON TO ZROBIŁ?…)

 

I oczywiście rozczulające „Kochanie, zrób coś!”.

CIEKAWE CO!

Cofnąć czas???????? Żebyś założył czarne bojówki i zamówił sernik?…

 

Miałam odplamiająca chusteczkę, co zmieniło efekt sinej plamy na udzie w spektakularną, mokrą plamę na pół nogawki z fioletowym epicentrum.

 

Świetnie. Minimum areszt za nieobyczajność za paradowanie w tym stanie między ludźmi.

 

Na szczęście zaraz obok było PAWO. Przemykamy tam, wbiegamy i co widzę?… Mój małżonek, moja połówka homara, podbiega do wieszaka, porywa spodnie i pędzi do przymierzalni. Ja za nim. Dobrze, że wtargnęłam, bo już miał zrywać metkę.

 

Oczywiście płócienne ŚNIEŻNOBIAŁE spodnie.

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.

 

Udało mi się przekonać go JEDNAK do granatowych.

Co uważam za jedno ze swoich najbardziej spektakularnych osiągnięć życiowych.

(Trochę poszłam na łatwiznę i użyłam sformułowania „bułgarski alfons”).

  

PS. W kategorii STRASZNA ZABAWKA wygrywa jak na razie CUKIERNIA KUCYKÓW PONY (Hanka: „Ale one nie maja rąk! ŻEBY TO PIEC!”). Czekam na SKLEP RZEŹNICZY KUCYKÓW PONY oraz na DOMEK BABY JAGI z elektrycznym piecykiem, szufelką i termoodporną Baba Jagą wielokrotnego użytku, ew. wymienne wkłady w postaci jednorazowej Baby Jagi – do zakupienia osobno. Puf!*…

 

* – tak robią Hiszpanki, jak chcą podkreślić, że cos jest absurdalne, albo za drogie, albo śmiesznie tanie, no generalnie, żeby podkreślic. Nie wiem, czy wszystkie Hiszpanki. Na pewno te z dobrego domu w Lugo robia „Puf”. Bardzo mi się podoba i tez zamierzam.

 

CZYM SIĘ KOŃCZY KIBICOWANIE

 

„Zgaga” – bdb.

(Teraz chwila przerwy w rozrywce kobiecej, bo „Reżyser śmierci” na tapecie. Jeśli chodzi o literaturę, to moja dieta jest bardzo urozmaicona. Po damskiej sałatce pora na kawał ociekającego krwią befsztyku).

 

A Hiszpania nie mogła wczoraj przegrać!

Nie po tym, jak zjedliśmy w jej intencji tyle szynki, sera, małży i wina. Hiszpańskich, oczywiście. Kibicowaliśmy do drugiej w nocy, oczywiście.

 
Jestem dziś dośc zmiętym wróbelkiem w związku z tym.

MIKRODROBINKI NADAL RZĄDZĄ I JUŻ DO MNIE JADĄ

 

Freddy dojechał.

Mikrodrobinki w drodze.

Znowu mamy na weekend Półwysep Iberyjski na chacie. Ugotowałam im na kolację kabanosy wieprzowe Krakusa.

 

Nora Ephron – cudowna. Acz nie od pierwszego wejrzenia. Trzeba się wbić w rytm. W odróżnieniu od innych babskich utworów – jest afabularna. Nie opowiada wartkiej historii. Raczej – -wpada w nastrój i przeżywa. Ma schizy, odjazdy, snuje wizje, panikuje, wyolbrzymia (no – sama bym panikowała, gdyby mnie mąż zostawił w 7 miesiącu ciąży i odszedł do koleżanki), opowiada dziwaczne historie rodzinne i podaje przepisy na potrawy na pocieszenie. Ziemniaki ze smażonym boczkiem, na przykład.

 

(No nikt mi nie wmówi, że można się pocieszyć niskokalorycznym odtłuszczonym twarożkiem podanym na chrupkim pieczywie razowym, jak kogoś mąż zostawił).

 

A dziś rano miałam pouczającą przygodę, polegająca na zapisaniu mojej mamy do lekarza.

 

Się najpierw stoi w ogromnym ogonie rejestracyjnym, a następnie się jest uczestnikiem wyprofilowanej kolejki podgabinetowej.

 

Ogon rejestracyjny idzie bardzo sprawnie, acz od razu samoistnie rodzi się funkcja kierownika ogonka. Dziś narodziło się aż dwóch kierowników na dwóch odcinkach.

 

Ogon podgabinetowy – to zależy od gabinetu. Ten nasz był kulturalny, wyciszony i empatyczny (kobiety w pewnym wieku), natomiast obok był ogonek do gabinetu o profilu bardziej urolo, czyli żwawe dziadunie. Każdy przybywający dziadunio robił apel dziaduniom już rezydującym pod gabinetem. Nie, nie wystarczało zapytać, KTO Z PANÓW JEST OSTATNI. Trzeba za każdym razem wstać i odliczyć (jak na wuefie): pan wchodzi pierwszy, tak, a po panu kto? A, pan. A po panu ten pan? Nie? Tamten pan? A dlaczego pan jest przed panem? No ja nie wiem, czy pan może z wczorajsza rejestracją. No dobrze, w takim razie po panu kto?… HALO PROSZĘ PANI! Tam przed tym gabinetem to już jest jedna pani, tylko po gazetę poszła, pani jest druga! No. No to kto po panu wchodzi?…

 

I tak każdy kolejny.

Program jakiś mają wgrany, czy co?… No chyba, że to jeszcze nawyki z partyzantki.

 

Zabieram zatem za rozdział „Ziemniaki i miłość – garść refleksji”. (No co wy! Przecież jestem w pracy. Ahahahahhah).

 

„Uważam, że początek uczucia nie jest właściwa pora na ziemniaki zwyczajne, jeśli w ogóle kiedykolwiek jest na nie pora. Dodajmy od razu, że finał uczucia także nie jest właściwą pora na takie ziemniaki”.

 

MIKRODROBINKI RZĄDZĄ

 

Tak mi się zdaje, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zastąpienie węglowodanów mikrodrobinkami złota. Najlepiej w kremie brązująco – rozświetlającym.

 

Sama na to nie wpadłam, o nie. Jak zwykle impulsem była rozmowa z Sosko, która nonszalancko rzuca takie niusy w każdym mailu, ot tak, mimochodem, a my z Hanka musimy później zaprzęgać wyszukiwarki, żeby nadążyć. Znaczy ja nawet bardziej, bo Hance droga do pracy wypada JAK RAZ PRZEZ SAM ŚRODEK Sefory i zawsze kilka trendów się do niej przyczepi. Co nie zmienia faktu, że absolutna wyrocznią w tej materii pozostaje Sosko. Do tego stopnia, że np. powie cos w rodzaju „różowy łupież”, a my już siedzimy na forum WIZAŻ i drenujemy zasoby e-drogerii, po czym Sosko musi nam klarować, ze to nie hitowy kosmetyk na lato AD 2008, absolutny must-have tego sezonu, tylko kind of wysypka. I żebyśmy się uspokoiły.

 

Tak czy siak, mikrodrobinki rządzą. Tak mnie wciągnęły, że zapomniałam o jedzeniu. I piciu. I Bozym świecie. I prawie o Merlinie (udusze Hankę, która mi przysyła linki POD SAM KONIEC DNIA).

 

Troche mnie tylko niepokoi, że N. może tego lekko nie przeżyć, jak jednocześnie przyjdzie paczka z Freddym Krugerem i mikrodrobinkami. Ja wiem, że on ceni moje RÓŻNORODNE zainteresowania, ale czy to nie będzie too much jednak. Czy jego układ immunologiczny nie trzaśnie na widok takiego zestawienia.

 

O SNIE I O CHORIZO

 

Ale miałam piękny sen.

 

Śniło mi się, że siedziałam na lotnisku i zauważyłam Hugh Laurie. Tez siedział i czekał na samolot. Podeszłam do niego ze „Sprzedawcą broni” z prosbą o autograf.

 

Później już było trochę mniej fajnie, bo lotnisko nagle zmieniło się w jakies okopcone zgliszcza, z których ja i Hugh musieliśmy się szybko wydostać, tunelem czy jakimś kominem, w dodatku ktoś nas ścigał. No ale wiecie, nie można mieć wszystkiego.

 

(Ale „Sprzedawce broni” mam w torbie na wszelki wypadek).

 

Z serii „zaczynam kochać kablówkę” – widziałam u Zebry telezakupy Mango.

Pan prezentował obieraczkę do jarzyn. Nie mogłam oderwać oczu.

Normalnie obierał nią wszystko, kroił, siekał, szatkował kapustę, a na koniec zrobił z rzodkiewki KWIAT LOTOSU.

Wybredna Zebra szyderczo się roześmiała i stwierdziła, że ona kupi te obieraczkę, jak będzie robiła psa z głowa w dół. Z rzodkiewek i pomidorów. Bo kwiat lotosu to dla niej za mało.

 

Ja tam nie wiem. Mi się podobało.

 

Aczkolwiek wolałam jednak mopa H2O. Te zaskakujące zwroty akcji, gdy mop w 30 sekund czyścił jasny dywan z fusów kawy!…

 

Nareszcie Merlin wysłał mi zamówienie z Norą Ephron, która wielbię za „Kiedy Harry poznał Sally”. Podpatrzę, jak ona to robi w „Moja szyja mi się nie podoba”, i napisze polską Nore Ephron „Moja dupa zdecydowanie, kategorycznie nie jest w moim guście”. Co?…

 

Ciekawe, czy Nora Ephron tez gotuje chorizo w cydrze o godzinie 21.00, a później narzeka na swój odwłok.

 

PŁEĆ POMARAŃCZY

 

Uwielbiam taka pogode – upał i wilgoć. Po tatusiu. Natomiast moja matka mdleje z upału i wstaje rano o piątej, sama z siebie, bo lubi. Gdyby chodziło o ojcostwo, to wiedziałabym kogo podejrzewac, no ale w takiej sytuacji?… Moja prawdziwa matka jest listonoszka albo mleczarka?…

 

Chociaz może to chodzi o równowage w przyrodzie.

 

Gdyby wszyscy wstawali o piątej rano i lubili aktywny wypoczynek, to Ziemia by się przewróciła.

 

Takie przyjęłam założenie, obserwując z leżaczka mojego małzonka, który popierniczał jak diabeł tasmański, a za nim kurzawa. Nawet, jak na chwileczkę się do mnie przysiadł na tarasie, to cały podrygiwał.

 

Porozkładał po całym ogrodzie jakieś cieknące węże, co mnie bardzo cieszy, bo miałam już dośc tłumaczenia mu z płaczem, że nie cierpie podlewać trawnika, bo mnie to NIE ROZWIJA. A on mi wtykał pistolet do podlewania i w ogóle nie chciał przyjąć do wiadomości moich argumentów.

 

Jak również w ogóle do niego nie dociera, że wolałabym snuć się po ogrodzie w powiewnej szacie (wystawiać twarz do wiatru, pic whisky i smiać się ochryple, gdy wala pioruny – niepotrzebne skreślić), aniżeli siedzieć przy biurku na Saskiej.

 

A na pudełku z sorbetem z czerwonych pomarańczy jest napisane; „Skład: Czerwona pomarańcz” – tak się na tym zafiksowałam, że już sama nie wiem, co myśleć. Czerwona pomarańcz. Czerwona pomarańcz.

ZIEWANIE PORANNE

 

Ten kwiatek, co go zamordowałam już kilka razy, wypuścił małe.

 

Tak mnie wzruszyła ta jego bezgraniczna ufność, że normalnie go podlałam. Miękka się robię na stare lata.

 

W poszukiwaniu niebanalnego prezentu dla pewnej niebanalnej kobiety, odkryłam w Antykwariacie kalendarze „Przyjaciółki” z lat sześćdziesiątych. Czy je natychmiast zakupiłam?… Ha.

 

(Ciekawe, kiedy nam się skończy miejsce w DRUGIEJ bibliotece i trzeba będzie robić trzecią).

 

Jakies takie dziwne biometeo za oknem, ale co mi tam, kiedy w torbie McCall Smith. Aha, i absolutnie polecam „Wyszywanki” Marjane Satrapi, no żywcem irańskie „Lejdis” (Krokodyl ma nosa, mówie wam. Słuchajcie co mówi). Szukam tego jej „Kurczaka ze śliwkami”, ale nigdzie nie ma.

 

Aaaaaaa, no i sprowadzamy z Hanką siedmiopak FREDDY’EGO KRUGERA!!! Stary dobry Freddy, to był mój pierwszy film na video (zaraz obok „Szesnastu świeczek” i „Prywatnego kurortu” – pamieta ktos jeszcze takie hity?…). Stęskniłam się za nim jak pies i jak już przyjdzie, to urządze mu małe przyjęcie powitalne z tortem, czapeczkami i confetti. I winem, naturalnie, bo przeciez by się obraził.

PS. Oraz, jak myslicie, jaki jest najcięższy zawód świata: spawacz w kadłubie statku, górnik czy przedszkolanka?…

 

O METKACH I ZABIEGACH CHIRURGICZNYCH

 

Wczoraj miałam przekichany cały dzień, bo metka koszuli mnie drapała w szyję. Zrazu delikatnie, z rozwojem dnia stawało się to coraz bardziej wkurwiające.

 

W ogóle mam dosyć metek, wypruwania tasiemek (po co komu te cholerne tasiemki?) i kilkunastostronicowych broszur, wszywanych do każdej bawełnianej szmatki. Prom kosmiczny ma krótsza instrukcje obsługi, niż moja bluzka z Vero Moda.

 

Metkom śmierć.

 

A dziś od rana szukam w ofertach medycznych „OPERACJA ZASZYCIA PRZEŁYKU”. Inaczej nic ze mnie już nie będzie.

 

O DZIESIĄTEJ MUZIE (A NAWET JEDENASTEJ!)

 

Coraz bardziej dojrzewam do posiadania kablówki. Emisariuszem jest oczywiście Hanka, która tym razem przy niezobowiązującej kolacji (kiełki, oczywiście, DIETETYCZNE KIEŁKI i niskosodowa mineralna) opowiedziała o programie, w którym pani pod skóra na głowie wędrowała larwa gza, a pan wydalił tasiemca (live), wyniósł go do ogrodu, rozpostarł na trawniku i położył się obok niego.

 

Wnioski na końcu notki.

 

Jako zaprawiony w bojach KO-wiec, Hanka urządzała także seanse kina familijnego.

 

W sobotę o 11.00 obejrzeliśmy „Mgłę”.

Bardzo piękny film, potwory rysowane manierą z roku 1981, główny pan aktor próbuje się nadymać jak Tom Hanks, wypowiada w kółko jedna kwestie do synka „Mommy loves you”, za każdym razem coraz niższym głosem i coraz bardziej upiornie, a na końcu GRA DRAMAT TWARZĄ. Co go niestety przerasta.

 

Ale „Mgła” to jeszcze nic.

 

W niedzielę po śniadaniu mieliśmy „KANIBALI”.

 

Szwagier na lekkim kacu wpadł w stupor podczas projekcji.

 

Produkcja jest ambitna, bo to nie żaden amerykański gniot, tylko kino francuskie, finezyjne naturalnie. Rozkręca się powoli dość, ale JAK JUŻ SIĘ ROZKRĘCI, to naprawdę, naprawdę…

 

Nie, ja nie umiem tego filmu opisać ludzkimi słowami.

 

Zapodam przykładowy dialog. Rozmawiają dziadek – nazista (ulubiony bohater szwagra) oraz Hans, wielki tłusty rzeźnik w skórzanym fartuchu:

– HANS. Twoje dzieci wydostały się z szybu! – bo Hans trzyma swoje dzieci w szybie opuszczonej kopalni.

– WIDOCZNIE POCZUŁY MIĘSO – odpowiada na to Hans.

– Idź zrób z nimi porządek! – nakazuje dziadek – nazista.

Hans bierze wielką dubeltówkę i idzie zapędzić swych niegrzecznych milusińskich z powrotem do kopalni.

 

(Ciekawe, co na to Super Niania).

 

Na końcu poinformowano nas, iż od jedzenia ludzkiego mięsa dostaje się drgawek i światłowstrętu. Zebra to wyśmiała, mówi, że gówno prawda, takie samo białko, jak każde inne.

 

MIMO TO, NIKT NIE CHCIAŁ JEŚC MIELONYCH!

Ciekawe dlaczego, droga redakcjo!…

 

Oraz okazuje się, Frytka prowadzi swój portal, którego jest redaktorem naczelnym.

 

Co ja na to wszystko?…

 

Pozwolę sobie strawestować Pana Mrożka:

 

Czy wierzę w inteligencje pozaziemską?… WYŁĄCZNIE.