O BABCE I WYCHODZENIU PO CIEMKU

Znowu wycyrklowałam z fryzjerem tak, że lepiej nie można. Bo pomyślałam sobie: przed świętami to wszyscy będą chcieli pójść i nie będzie terminów, to jakoś się przemęczę, chociaż zarosłam jak Yeti. I pójdę sobie zaraz po świętach! No to sobie poszłam, jak wszyscy doskonale wiemy. Muszę odświeżyć sztukę zaplatania tak zwanego dobierańca i wyciągnąć szpilki do koka. A właśnie, kupiłam gadżet do koka tej marki od gumek – sprężynek, które uwielbiam. Invisibun czy jakoś tak to się nazywa, i wygląda prawie dokładnie tak: @. No więc chciałam oznajmić, że jest to już trzeci gadżet do łatwego spinania włosów w kok, którego nie umiem używać.

Odkryłam zupę kimchi z Zakwasowni – jest rewelacyjna, łączy w sobie większość moich ulubionych smaków: kwaśna, ostra, przełamana mleczkiem kokosowym i jeszcze na dodatek ma chrupiące warzywa. Daje niezłego kopa – promyczek ostrego szczęścia w tych smutnych czasach. Bo przecież jeszcze na dodatek, jakby było za mało atrakcji, to cofnęli godzinę i ZNOWU na pierwszą toaletę wychodzi się z psem po ciemku i po omacku (jak jest jasno, to bez szkieł widzę przynajmniej zarysy, a jak ciemno to NIC). 

Przygotowuję się do przedsięwzięcia pt. „Własnoręczna babka na Wielkanoc” (piaskowa oczywiście, drożdżowego ciasta nadal się boję). Mam ku temu przesłankę w postaci tortownicy z wymiennym dnem, jedno jest z kominkiem do babki. Bo miałam ci ja klasyczną formę do babki z kominkiem, bardzo ładną i w ogóle, która miała tylko jedną wadę: babka z niej nie chciała wyjść. A jak już wychodziła, to w kilku częściach – zawsze się przylepiła na dnie (nieprzywierająca powłoka my ass!). A teraz proszę bardzo, zaawansowana technologia w służbie człowieka i nie będzie się miała gdzie przykleić, małpa jedna.

(A fejsbuk mi na to reklamę majonezu Winiary, a zaraz obok – „Tuniki Duże Rozmiary”; to się nazywa sprzedaż łączona, o ile dobrze pamiętam, bo marketing zawsze mnie nudził).

A z seriali to odpuściłam sobie chwilowo mocne wrażenia i oglądam „Shtisel” – jakoś dobrze mi robi na chandrę. To znaczy źle się wyraziłam – to TEŻ są dość mocne wrażenia, tylko innego rodzaju.

O TYM, ŻE CZARNA DUPA

Dziękuję! Z całego serca dziękuję za „Servant”! Trafił w sam środek mojego czarnego, zgniłego serduszka – jestem po czterech odcinkach i jest w nim wszystko co najpyszniejsze: klimat, szaleństwo, czarownica, ruda z „Sześciu stóp pod ziemią” – naprawdę TEGO właśnie było mi trzeba. 

Bo samopoczuciowo siedzę w ciemnej, wilgotnej piwnicy i nie mam już nadziei na nic. Kiedy przeczytałam, że UE ma zamiar wprowadzić jednolity paszport COVID dla zaszczepionych podróżujących, to najnormalniej w świecie się rozpłakałam. Bo to znaczy, że już nigdy nie zobaczę Hiszpanii (PRAWDZIWEJ Hiszpanii, nie jakiegoś hotelu – molocha olekskjuzmi z tacą z jedzeniem przynoszoną do pokoju), bo na szczepionkę w najbliższej dziesięciolatce nie mam żadnych szans przy tych złodziejskich chujach. Już nigdy nie założę ładnych ubrań, przyrosnę do kanapy w dresach, jak ta baba z „Nip / Tuck”. Nawet nie mam ochoty oglądać butów, bo i po co?

Szczypawka dostała nowy probiotyk, taki do posypywania jedzenia, który na szczęście jej smakuje. Więc przynajmniej odpada mi wpychanie jej tabletek do gardła, na szczęście – bo nie dałabym rady. 

Chyba pierwszy zraz w życiu nie czekam na koniec zimy, bo wiosna NIC NIE ZMIENI.

O TYGODNIU, KTÓRY PRZECZOŁGAŁ

OTÓŻ.

Otóż cały tydzień zupełnie do wyrzucenia na biokompost, bo pies na zmianę chorował i był badany. A jak piesek się źle czuje, to ja funkcjonuję w trybie jakiegoś odłączenia od rzeczywistości i np. wieczorami czytałam książkę Mary Roach i nie rozumiałam ANI SŁOWA. A jednego dnia jak jechaliśmy do biura dostałam w samochodzie choroby lokomocyjnej – i to jakiej! (No – nie porzygałam się, ale PRAWIE, za to o mało nie zemdlałam). Do końca dnia mnie kołowało, a wszystko przez nową wodę toaletową N. I sprawdzam sobie w guglu kilka dni później, a tam – nadwrażliwość na zapachy to jeden z objawów depresji.

No cudownie po prostu. 

Jedyne co mi się przydarzyło w tym tygodniu kolorowego, to przepiękny pokrowiec na laptopa z kolekcji Frida Kahlo z „Medicine”. Ciuchy w tej kolekcji też mają bardzo ładne, ale jakoś się nie odważyłam na nic konkretnego (bo głównie czerwienie i pomarańcze, a ciepłe kolory nie są dla mnie), natomiast jak zobaczyłam ten pokrowiec, to MUSIAŁAM. Laptop, w przeciwieństwie do mnie, we wszystkich kolorach wygląda dobrze. I szczupło. 

A no i bym przecież zapomniała – NARESZCIE odkryłam serial z tempem, niedrewnianymi aktorami i doprawiony szaleństwem. Nazywa się „9-1-1” , jest o służbach ratunkowych i zaczyna jak u Hitchcocka – naprawdę grubą akcją. A gra Nate Fisher (świetnie się trzyma – nic się nie zmienił!) i Angela Bassett, jak zwykle posągowo piękna, tym razem w mundurze policjantki (ale ona ma figurę). Pierwszy sezon (niestety, tylko 10 odcinków) wciągnęłam nie wiadomo kiedy i jestem absolutnie zakochana, tylko mam problem z pierwszym miejscem na podium, jeśli chodzi o przypadki ratownicze. Nie wiem, czy złoty medal wręczyłabym za (UWAGA SPOILER!) akcję wyciągania tasiemca z tyłka, czy za próbę reanimacji (UWAGA KOLEJNY SPOILER) pana usmażonego na łóżku do opalania. Usmażonego do stanu „well done”, nie żaden tam „rare” albo „medium”, o nie.

Nareszcie coś soczystego, a nie ten dupowaty Amsterdam, gdzie wszyscy zamiast mówić – intymnie szepczą przez zaciśnięte gardła, bo są tak wzruszeni własną dobrocią i pozytywnością, i co chwilę padają sobie w objęcia i nieomalże zaczepiają obcych ludzi na ulicy i oferują im własne narządy do przeszczepu, tacy są szlachetni. A IĆ PAN W CHOLERĘ. 

(No dobra, ta blondynka co odbiera telefony mnie nieco wkurwiała, ale może dlatego że nie przepadam za tą aktorką – ona zawsze gra takie wyciszone, strasznie dobre dziumdzie).

I jak wczoraj spadł ten cholerny śnieg (leży do dziś), to tylko było UKORONOWANIE tego jakże męczącego tygodnia. Nawet nie miałam siły przeklinać. Nadal nie mam. HALO! Żądam powrotu dosadnego słownictwa! Przecież wylewu w trzy i pół minuty dostanę, jak sobie nie będę mogła pokurwować czytając najnowsze wiadomości.

O ŚLIMAKU, ISABELLE I TAKIE TAM

Oczywiście, wszyscy już widzieli ślimaka, który potrafi odrzucić całe ciało i zostaje sama głowa, która sobie następnie odrasta ciało na nowo. Nigdy w życiu nie myślałam, że będę kiedykolwiek czegokolwiek zazdrościła ŚLIMAKOWI. Wyobrażacie sobie, tak na wiosnę sobie wyhodować nowe, szczupłe ciało bez cellulitu? Z drugiej strony, koleżanka mnie ostrzegła, że to jest (nawet dla ślimaka) potężny wysiłek energetyczny i one, biedaki, najczęściej tak kończą życie – przez dekapitację. Bo po raz któryś tam odrzucają ciało i już nie dają rady wyhodować nowego. A wszyscy wiemy, jaka jest moja opinia na temat wysiłków energetycznych. Albo np. w połowie by mi się ODECHCIAŁO albo bym była zmęczona i wolała pooglądać Netflix, i entuzjazmu by mi wystarczyło na wyhodowanie nowego ciała na przykład do pasa i nic dalej.

Więc może faktycznie lepiej nie.

Co do Netflixa, to ja się wykończę, bo okazuje się że „Designated Survivor” ma trzy sezony, a nie jak miałam nadzieję tylko dwa. Skończyłam już bieżnik dla ciotki i naprawdę nie wiem, jak dociągnę do końca. 

A w ogóle czy już wspominałam, że jak zobaczyłam w „Gdzie jest mój agent” Isabelle Hupert to dech mi zaparło? To jednak mnóstwo znaczy –  mieć klasyczną urodę i nie dać się napompować wypełniaczami. Nie łudzę się, że zupełnie nie korzystała z medycyny estetycznej, ale jej chirurg powinien chodzić w glorii i chwale – w odróżnieniu od tych wszystkich wulkanizatorów, co potrafią tylko nadymać i rozmywać kontury. Wcale się nie dziwię, że Francuzi mówią o Isabelle per „dobro narodowe”. 

Jest nowa książka Mary Roach! I nowa o Marii Czubaszek, chociaż smutna (słuchaliśmy dziś wywiadu z autorką w 357). No to zamówiłam i czekam. Na książki, na wiosnę i na jakiś powiew kurwa OPTYMIZMU wreszcie w tym wszystkim by się przydał, bo wszyscy zwariujemy.

O TYM, GDZIE MOIM ZDANIEM NIE POWINNO BYĆ MUMINKÓW

A więc chwilowo wszystko to, co powyżej ORAZ w bonusie – prysznic się zepsuł. To znaczy niezupełnie SIĘ – ale nie bądźmy drobiazgowi, czepliwi i nie wytykajmy paluchami. Na świecie jest wystarczająco negatywnej energii. Poza tym został podłączony wężyk ratujący obieg wody w przyrodzie i mogłam się umyć, więc O CO CHODZI w ogóle.

A dziś śnił mi się Woody Allen i sama nie wiem, co o tym myśleć. I taka rozbita włączam komputer w biurze i co mi się wyświetla?

TUNIKI PLAŻOWE.

Przypominam – prognoza pogody na jutro: ŚNIEG, rano przymrozki i skrobanie szyby. Naprawdę, NAPRAWDĘ za chwilę mi pierdolnie najbardziej zużyta niteczka mojego biednego, poszarpanego systemu nerwowego i skończy się – jak mawia jeden znajomy – parada karzełków.

(A i jeszcze wyświetliły się majtki w Muminki, co uważam nie powinno mieć miejsca. Nie, nie i NIE. Co to w ogóle za pomysł, Muminki na bieliźnie? I co, może jeszcze gacie w Hatifnatów? Co za profanacja.)

Czy ktoś ma jakiś pomysł, jak przeżyć przesilenie wiosenne? Wiem – najlepiej na xanaxie, ale NADAL NIE MAM DILERA. Co za kurwa czasy – w takich warunkach dozowniki z xanaxem powinny stać NA KAŻDYM ROGU albo przynajmniej przy paczkomatach. OBOWIĄZKOWO!…

O TYM, ŻE… CHYBA NIE ZA BARDZO

Dopadło mnie w tym tygodniu WSZYSTKO: przesilenie wiosenne, depresja COVIdowa (już nigdy… i tak dalej), podwyżki czynszów (o kurwa mać), w pracy ciągle coś i jakieś syfy i na dodatek psia niedyspozycja pokarmowa, czyli dwie noce nieprzespane. Mieliśmy pojechać nad morze, no ale piesek się popsuł i znowu nic i nigdzie. Jakaś jestem sfilcowana i nie do życia.

N. się nade mną wieczorami znęca, ponieważ upodobał sobie „Designated Survivor”; zwroty akcji prawie jak w kolanku pod zlewem, no ale on bardzo lubi Kefira Sutherlanda i nic się na to nie poradzi. Siedzę zatem do towarzystwa na kanapie, ale głownie gram w ślimaki i robię serwetkę (ciotka zamówiła bieżnik na pianino, więc tak z półtora metra muszę wyprodukować). Dlaczego Jack Bauer w tym serialu mówi cały czas stłumionym głosem przez zaciśnięte gardło? Brakuje mi jego wrzasków. I torby. Bez torby to już nie to samo (wiem, wiem, prezydent nie nosi torby na ramię, chociaż właściwie dlaczego?).

Ucieszyłam się, że Netflix nareszcie się zlitował nad swoimi owieczkami i wrzucił serial medyczny, ale po trzech odcinkach początkowy entuzjazm mi przeszedł. Mowa oczywiście o „New Amsterdam” – ja nie wiem, dlaczego kiedyś każdy jeden medyczny procedural był taki dobry, a teraz wszystkie po kolei są przechujowe. Tego się nie da oglądać, wszyscy są tacy szlachetni, że rozbolały mnie mięśnie żuchwy od zaciskania zębów (żeby nie kląć jak za przeproszeniem Obajtek) i w ogóle każdy z sercem na dłoni, przepychają się w drzwiach który szlachetniejszy i który bardziej dopieścił bezdomnego z gnijącą nogą. A romans? Gdzie jakiś romans, ja się pytam? W dodatku – jak zauważyła moja koleżanka, która już kończy pierwszy sezon – ANI JEDNEGO PRZYPADKU LUPUSA. Przez cały sezon! Zapisuję w kategorii „Do oglądania, jak już naprawdę nie ma nic innego”.

A na razie MAM co innego do oglądania, bo kupiłam sobie na DVD brytyjski „The Cracker”. Czy jeszcze ktoś oprócz mnie, dinozaurzycy, pamięta serial z grubym psychologiem, który pomagał policji łapać morderców w latach 90-tych (w roli głównej Robbie Coltrane)? W dodatku pan psycholog to pijak, palacz i hazardzista i żona się od niego wyprowadziła. I to się nazywa dobry serial, a nie jakieś bezpłciowe wodorosty w białych fartuchach.

Więc mniej więcej tak to wygląda. Zadanie na dziś: dotrwać do jutra.