O TYM, ŻE SĄ INNI, KTÓRZY TEŻ SIĘ POGUBILI

Poszłam wczoraj na pocztę tytułem awizo na kalendarz Kanionka…

(Ostatnio mamy zawirowania w dostarczaniu korespondencji firmowej, więc Kanionkowy kalendarz i tak miał sporo szczęścia, że to awizo znalazło się w skrzynce, bo na inne przesyłki czekamy już od ładnych kilku tygodni I NIC. Nasz listonosz chyba znalazł się na jakimś zakręcie życiowym, albo przechodzi załamanie nerwowe, albo kryzys tożsamości – bo normalnie to nie można było na niego narzekać, a tu ci masz).

No więc stoję na poczcie, oglądam dostępną ofertę handlową (modlitewnik rodzinny, latarka LED do kluczy w kształcie Krecika, mydło z błotem z Morza Martwego, „Rośliny nas ocalą” – o tak, obstawiam bieluń, rycynę i cykutę), numerek mam dwudziesty szósty, w okienku miota się dwudziestka trójka płci męskiej. Pan (młodszy ode mnie, zaznaczam) musi podpisać odbiór czegoś, ale nie zna dzisiejszej daty:

– Który dziś?

– Dwudziesty czwarty – podsuwa mu uprzejmie pani okienkowa.

– Ale dwudziesty czwarty KTÓRY?…

Nieładnie się cieszyć nieszczęściem bliźniego, niemniej ucieszyłam się. Że nie jestem sama w Kosmosie z tym nienadążaniem za kalendarzem, a nawet mam lepiej – ja przynajmniej WIEM, jaki mamy miesiąc (to niewątpliwa zasługa ZUS-u i wszystkich podatków, które mi o tym przypominają co tydzień).

Co spojrzę na prognozę pogody w Galicji, to mi oczy zachodzą czerwoną mgłą – mieliśmy zwiedzać i dużo spacerować. HA HA HA. Spacery będą – ale do baru, po następną kolejkę Ribera del Duero i Amandi, ze skrzypiącym serem na zagrychę. Ja naprawdę CHCĘ się porządnie prowadzić, ale skoro cały świat jest temu przeciwny, no to trudno. Widocznie ktoś musi pełnić rolę ćmy barowej i niech to już będę ja, żeby nikt inny się nie poświęcał. Wezmę to na siebie.

Idę robić galaretkę z pianką, bo Zebrzakówna dziś przychodzi.

A listonoszowi życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia.

 

O NIEFAJNEJ PROGNOZIE I DZIWNEJ KSIĄŻCE

Ściął, urżnął wszystkie stokrotki, nawet okiem nie mrugnął – pod pretekstem sprzątania po zimie, bo za dwa dni wywożą odpady zielone. Kosiarka zagłuszała moje wrzaski – co prawda przyjechał patrol ochrony, ale niestety nie w sprawie stokrotek. W związku z tą rozgrzebaną drogą notorycznie nie ma u nas jednej fazy i włącza się alarm, więc widujemy się ostatnio dość regularnie. Panowie nadal mają bardzo fajne buty.

Natomiast. Kiedy już ogarnęliśmy zagadnienia związane z homesittingiem i psim przedszkolem (N. się mnie pytał, w czym śpią psy w psich hotelach – no chyba w swoich posłaniach, odpowiadam mu, zawozi się pieska z jego rzeczami – na co on: A myślisz, że mają takie duże boksy, że zmieściłoby się nasze łóżko?), no więc mamy plan żeby skoczyć na kilka dni do Galicji. Gdzie, zgodnie z prognozami pogody, oczekuje na nas jedenaście stopni Celsiusa oraz ulewy! TADAM!

N. mówi, że mnie chyba jednak w końcu udusi, jak się nie uspokoję z tym sprowadzaniem zimna i deszczu. Ja rozważam egzorcyzmy NA POWAŻNIE. Albo hipnozę, albo elektrowstrząsy. Albo wszystko naraz!…

Czyli więc moja starannie skomponowana stylówka – nie byłam aż tak naiwna żeby wierzyć w jakieś SANDAŁKI, ale miałam nadzieję na tenisówki i bojówki w motylki – no to motylki mogę sobie wsadzić… znaczy, mogę sobie DAROWAĆ. Jak również tenisówki, bo bardziej się przydadzą ocieplane wodoodporne walonki. I grube swetry i bluzy. I kalesony. Mówiłam, MÓWIŁAM, że za wcześnie chowam zimowe buty?…

Jednocześnie informuję P.T. Społeczeństwo, że zamierzam po raz czwarty czy piąty spróbować przeczytać „Korekty” Jonathana Franzena. Nie wiem o co chodzi z tą książką – przecież to historia rodzinna, a ja bardzo lubię takie historie – uwielbiam Anne Tyler czy Elizabeth Strout. W dodatku książka obsypana nagrodami, a ja nie mogę dobrnąć do pięćdziesiątej strony! A może to coś ze mną nie w porządku – pamiętam, jak mordowałam „Małe życie”; wszyscy piali z zachwytu, wywiady z autorką, autografy, wizyty w zakładach pracy – a ja brnęłam jak z wyładowaną taczką przez bagno zarośnięte chaszczami i kiedy wreszcie skończyłam, to się czułam jak Uma Thurman, co się z grobu wykopała.

Oczywiście rację mają mądrzy ludzie, którzy twierdzą że od czytania to się dostaje glizd w mózgu i lepiej napić się wódki. Wódka wznosi ludzi na wyżyny intelektualne i jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła. Absolutnie. Nie to, co książki.

PS. Ooo, “Alienista” na Netflixie!

 

 

O BUTACH I PIŻAMACH

No i wiecie co, akurat tego dnia kiedy przyszła ta paczka z tenisówkami, wróżba z chińskiego ciasteczka powiedziała mi „Doceń to, co masz”. W domyśle, jak rozumiem – zaprzestań w końcu kobieto tej butofilii i zajmij się czymś pożytecznym. No skoro nawet Chińczycy tak uważają, to już chyba nie mam wyjścia; z Chińczykami nie ma żartów. Nawet jeśli nie dysponują najmocniejszymi argumentami, to mają przewagę liczebną.

A zająć się czymś pożytecznym mogę niejako od razu z marszu, gdyż z młodych przyrostów sosen  spadają lepkie łuseczki, po prostu IDEALNE do przylepiania się do psich łap. A jak się to jeszcze wymiesza z piachem, to na psiej podeszwie powstaje taka prawie asfaltowa kulka, często wbija się pomiędzy poduszeczki, przykleja do sierści, no po prostu coś wspaniałego. I po powrocie z ogródka jest psi dramat, lizanie łap, chowanie się do kąta i tak dalej. I pańcia z nożyczkami musi to wystrzygać z precyzją neurochirurga, tylko że pacjent jest bardzo przytomny i wijący się jak węgorz. I tak uważam, że jestem nadzwyczajnie zręczna, bo jeszcze nikt nie stracił poduszeczki, palca ani oka (a zabiegów było już kilkanaście). A tak się śmiałam z tenisówek dla psów, wystawionych w zoologicznym! (Okej, miało już NIE BYĆ BUTÓW, ale dla psa się liczą?…).

„Tabula rasa” skończona – nie zawiodłam się (fajne zakończenie), ale i tak najbardziej z całego serialu podobały mi się domowe ciuchy, dresy i piżamy pani Anemii. Ten szary, puchaty kardigan który nosiła w psychiatryku jest po prostu moim MARZENIEM.

Na majówkę podobno idzie ochłodzenie. Bardzo, ale to BARDZO zabawne.

 

O INFRASTRUKTURZE I NARZEKANIA NA SAMOPOCZUCIE CIĄG DALSZY

W niedzielę musieliśmy przyjechać do biura. I nawet dobrze się stało, bo miałam okazję zobaczyć, jak po Francuskiej przewalały się tłumy. TŁUMY. Wszystkie miejsca w ogródkach pozajmowane, a kolejki do lodziarni i po kebab EFES – kilometrowe. Aż mi się miło zrobiło, że tak się u nas robi kolorowo i europejsko. A później przeczytałam artykuł o spacerowiczach sikających w bramach na Powiślu, no ale to na pewno nie byli ci z Francuskiej, bo tak daleko by nie poszli (chyba). Swoją drogą, kto oddaje do użytku kilometry bulwarów nad rzeką bez stosownej liczby toalet, to tez jest interesujące pytanie.

A w chałupie i opłotkach syf, bo remontują nam drogę. Z miłego prowincjonalnego skrzyżowania zamierzają zrobić pieprzone rondo, na razie od szóstej rano hałasują i kurzą maszyny budowlane. Mam wrażenie, że wszystko jest pokryte promieniotwórczą rudą uranu z azbestem. Jestem mega wkurwiona, nawet jeśli później faktycznie będzie równo, a nie jak teraz – przy wyjeżdżaniu takie garby i muldy, że jak się gdzieś idzie na składkową imprezę, to nie daj Bóg z zupą albo czymś w sosie, bo się wyfiknie z gara na tym wyjeździe. Tak że chwilowo mam za złe, a dziury drogowe wspominam z rozrzewnieniem (chociaż Kanionek mówi, a raczej pisze, żebym się cieszyła z infrastruktury, bo nie każdy ma to szczęście). Najwyżej będziemy się przeprowadzać.

Aha, i witam kolejne osoby w klubie „wypijam trzy redbulle i idę spać”. Niby się ociepliło, ale dalej pokładam się po meblach jak umierający łabędź, a raczej luzowana kaczka. A w taki deszczowy dzień jak dziś to prawie żuchwa mi wypada z zawiasów od ziewania. Drukarce w robocie chyba tez ta cała wiosna nie służy, bo zaczęła wydawać dźwięki jak maszyna do szycia Singer mojej prababci.

A „Tabula rasa” – świetna, tylko ostatni odcinek mi został. O córce to WIEDZIAŁAM od drugiego odcinka. Natomiast nieodmiennie mnie rozśmiesza, że główna bohaterka ma na imię ANEMIA.

 

O STONOGACH POD JEDNYM DACHEM I POTRZEBIE SUPLEMENTACJI

 

Wczoraj wieszałam pranie i przy skarpetkach odniosłam wrażenie, że chyba mój mąż nie mówi mi wszystkiego – na przykład, ukrywa przede mną iż jest stonogą.

Następnie w kanciapie robiłam wiosenny porządek z butami i muszę szczerze przyznać, sama przed sobą (bo to pierwszy krok do walki z nałogiem) że JA TEŻ jestem stonogą. Czyli dobraliśmy się w korcu maku. A sytuacja wygląda tak, że w drodze znajduje się paczka z następnymi butami, no bo na DeeZee jest promocja, a ja nie mam (i nigdy nie miałam!) całkowicie czarnych trampek (czarne na czarnej gumie – piękne!). I co, mam przejść przez życie nie nosząc zupełnie czarnych trampek? W dzisiejszym klimacie politycznym takie trampki są wręcz NIEZBĘDNE.

(Ale to już na pewno ostatnie). (Już. Na. Pewno).

Co się bierze na całkowite niemanie energii i bycie wlokącym się flakiem? Dobrze, że wreszcie (ŁASKAWIE) zrobiło się cieplej, ale ciągle jakoś nie mogę się jakoś zrestartować po zimie. W zeszły weekend zjadłam prawie dwa kilogramy porów (i coś czuję, że będzie powtórka), ale może jest coś, co daje skondensowanego kopa? Nie wiem, żeńszeń może? Bo już samą siebie zaczynam denerwować tą rozlazłością. W dodatku z głową też nie za dobrze, łapię się na tym, że czytam, nic nie rozumiem i muszę wracać (i nie jest to modna współczesna proza polska, co by było okolicznością łagodzącą). O zapominaniu nawet nie wspominam, bo sklerozę mam od dawna. NIEDOBRZE.

Oraz mamy kreta. Boję się, że w ten weekend dojdzie do konfrontacji.

 

O STRESACH DELEGACYJNYCH I OBUWIU

Mam kolejne trzy dni w plecy, albowiem N. śmignął sobie w delegację, zostawiając mnie na pastwę nocnych majaków, duchów i innych zjawisk nadprzyrodzonych. Więc jak się w nocy nie śpi, tylko nasłuchuje włamywaczy i rozmyśla, czy jak mnie zamordują w łóżku, to krew przesiąknie matę i pobrudzi materac, czy nie? Oraz wyraźnie słyszałam kroki. O trzeciej w nocy. No więc, po takiej nocy dzień nie należy do zbyt udanych i produktywnych.

Raczej nie powinnam była przed jego wyjazdem rozpoczynać oglądania „Tabula rasa”. Zapowiada się bardzo ciekawie, ale jednak skończyłam oglądać pierwszy odcinek w momencie, kiedy bohaterka brodząc w piwnicy w wodzie po kolana (woda w piwnicy? Nie umieją tam kłaść hydroizolacji?) natyka się w kącie na jakieś dwa straszliwe truchła i stwierdza „TO TYLKO LALKI”. Serio? Lalki co wyglądają jak zasuszeni zakonnicy z katakumb w Palermo? Ludzkiego wzrostu? I tak sobie stoją po prostu w piwnicy? Niestety w tym momencie zakończyłam seans z wrzaskiem i miałam w nocy powidoki. Ale spoko, teraz jak N. wrócił to zaraz się za niego biorę. Dziękuję za polecenie.

Ale serio, gdyby ktoś miał znajomego dilera xanaxu, to bardzo chętnie nawiążę współpracę. Może czyjs początkujący kuzyn nie może się przebić na rynku i potrzebuje kontaktów – zapraszam. Do mnie jak w dym. Albowiem jeszcze jedna delegacja N. bez osłony farmakologicznej dla mnie i skończy się hospitalizacją w Tworkach albo wylewem.

A w ogóle to N. wrócił wczoraj, po czym nawet nie zdążyłam mu przedstawić wszystkich pretensji, a tu JEB! Przyszła burza i wyłączyli prąd. No więc gdyby to się stało kiedy byłam sama w domu, to HA HA HAH HAAAAAAAAAAAAA – nie byłoby czego zbierać na szufelkę, że się tak wyrażę.

Natomiast, jak już odeśpię stresy – czy to już TEN MOMENT, żeby zmienić ogumienie na letnie, czyli schować kozaki, a wyciągnąć trampki i sandałki? Czy lepiej odczekać jeszcze jakiś miesiąc?…

 

PS. Francuskie na maśle jest w Auchan. Ale zasuwać do Auchan specjalnie po ciasto francuskie?…

 

O KOLEJNYM KOŃCU ŚWIATA I GOŁĘBIACH

W związku z nadejściem wiosny (mam nadzieję, że się małpa nie rozmyśli i nie zafunduje nam za tydzień kolejnego epizodu z zadymką śnieżną, przymrozkiem i gołoledzią), żeby jakoś uczcić to słońce i w ogóle, kupiłam zawieszkę do sedesu TROPIKALNE OWOCE. Co prawda, owoce tropikalne w sedesie najbardziej kojarzą mi się z pawiem po pinacoladzie, ale zawsze to jakaś odmiana po kulkach o zapachu eukaliptusa, no i powiew tropików. W sedesie.

Wszechświat w międzyczasie stał się rurą dwukrotnie zagiętą, bo boś bardzo niedobrego dzieje się z czasem. Bo do tego, że zapierdala, to się już zdążyłam przyzwyczaić – wstaję w poniedziałek o wpół do szóstej, wypijam herbatę i jest jedenasta czterdzieści. Niefajnie, ale co zrobić. Natomiast od niedawna jest tak, że wstaję w poniedziałek o tej wpół do szóstej, wypijam herbatę i jest środa po południu! Dopiero co bolał mnie brzuch po winogronach zjedzonych na Sylwestra, a tu NAGLE WTEM jest połowa kwietnia i trzeba złożyć PIT-y! Bez ostrzeżenia jestem trzy miesiące w plecy i ja tego nie miałam w umowie, nie akceptuję i poproszę z kierownikiem. Jak trzeba, to pójdę do Strasburga, bo tak dalej być NIE MOŻE.

Chociaż podobno i tak idzie koniec świata, bo pomidor urósł na Giewoncie. W związku z tym nie ma już absolutnie żadnego argumentu za odchudzaniem się, a więc idę robić bezwstydnie kaloryczną tartę z porem na francuskim cieście. (NIe denerwuje was, że każde francuskie ciasto jest teraz na tłuszczu palmowym? Powinni całkiem zakazać tego syfu).

Na trawniku przed domem dwa gołębie intensywnie dążą do prokreacji. Piękne, takie granatowo – zielono – szare, z obróżką. I ja im nie żałuję i życzę wszystkiego najlepszego, ale czy muszą tak drzeć mordę?…

 

O OKROPNYM ŚNIE, ALE DOBREJ KSIĄŻCE I OBIECUJĄCYM SERIALU

Jaki miałam okropny sen! Śniło mi się, że ugrzęzłam na imprezie z okazji wręczenia nagród „GAZELE BIZNESU”. To był straszny horror – jak zresztą wszystkie gale biznesowe. (Ja wiem, że biznes musi się integrować i wymieniać doświadczeniami, ale naprawdę nie da się tego robić w jakimś odrobinę lepszym stylu?…). Obudziłam się rozbita jak schab na kotlety i w ogóle nie wiem co dalej.

Natomiast wiem, że po zimie mam WIELKI TYŁEK. Coś okropnego. W dodatku czytałam kilka dni temu jeden z reportaży Izy Michalewicz o pani, która wstrzyknęła sobie w tyłek kwas hialuronowy, żeby mieć większy, a dwa dni później już nie żyła. Podobno nie od kwasu, tylko mąż ją bił za każdym razem, jak zrobiła sobie operację plastyczną (a ona ciągle robiła kolejne operacje) (a w tych klinikach o tym wiedzieli i nikt nawet z nią nie porozmawiał o tym, czy tymi operacjami sobie czegoś nie kompensuje, czy jej to naprawdę potrzebne – mam bardzo mieszane uczucia związane z całym tym biznesem ESTETYCZNYM, zwłaszcza jak np. widzę rozmowę czterech pań w studio TV – wszystkie IDENTYCZNE). Tak czy inaczej – dobrowolnego powiększania sobie tyłka NIE ROZUMIEM. Chętnie natomiast zostałabym dawcą, gdyby pojawiły się takie możliwości. A książka z reportażami świetna – polecam, „Życie to za mało”.

Ale żeby nie było tylko minorowo – wczoraj Zuzanka podrzuciła serial netflixowy „Loaded”. Po pierwsze – jest brytyjski, w rolach głównych – brytyjskie chłopaki z nadwagą, więc już go uwielbiam (no dobra, jeden jest przystojny). Serial jest o czwórce przyjaciół, którzy właśnie sprzedali za SETKI MILIONÓW internetową grę w kotki i nagle są bardzo bogaci. Co robią najpierw? (Nie spojluję, bo to dosłownie pierwsza minuta odcinka). Robią listę ludzi, którzy ich wkurwili i wynajmują kwartet śpiewających panów w garniturach w paski. Po czym odwiedzają wszystkich ludzi z listy po kolei z tekstem, że mają dla nich niespodziankę, a kwartet panów w garniturach w paski śpiewa im a capella na głosy „Fakjuuu – fakjuuu – fakjuuu – fakjuuu! FAAAK-JU!”.

Popłakałam się ze śmiechu jak już od dawna nie i zapragnęłam z całego serca, aby też sobie wynająć taki kwartet. Tylko istnieje niebezpieczeństwo, że gdybym zrobiła listę i ruszyła w trasę z tym kwartetem, to zajęłoby mi to minimum jakieś trzy miesiące. MINIMUM. A kwartet by ochrypł.

Po prostu sporo ludzi mnie ostatnio wkurwia.

 

O POŚWIĘTACH

 

Sałatki jarzynowej u nas nie było, więc nie wiem, czy to w ogóle można zaliczyć jako ŚWIĘTA. O pogodzie nawet nie będę wspominać, bo za każdym razem jak spojrzałam przez okno, to czułam abominację – jak ta pani z „Drobnych cwaniaczków”. A łeb mnie bolał wczoraj tak, że prawie miałam wizje, a po ibupromie zatoki śniła mi się konferencja, na której jedna koleżanka chciała mnie zabić (to był dość realistyczny sen, bo jak dawno temu razem pracowałyśmy, to ona naprawdę chciała mnie zabić, a ja ją).

Przejadłam się w sumie tylko babką drożdżową (jak już się po nią nastałam, to przecież nie wyrzucę – w dodatku była pyszna, tylko rodzynki i skórkę pomarańczową musiałam wypluwać). Za to piesek przejadł się dość solidnie i emitował tak zwane Podkołderniki Jadowite, żeby nam się nie nudziło.

I co dalej, szary człowieku?

Ano dalej jak zwykle. Od rana znalazłam protokół zdawczo – odbiorczy, więc mam już pierwszy sukces, a jak są sukcesy, to zawsze łatwiej.

I słońce wyszło i się do mnie zaleca przez uchylone żaluzje, ale – o, nie! PO TYM WSZYSTKIM to ja się nie dam obłaskawić jednym słonecznym dniem. Ma być UPAŁ przez minimum trzy tygodnie, to pogadamy.

Drugi sezon „The Good Fight” jest! Bardzo pięknie nienagannie elegancka, stylowa Diane mówi “FUCK IT”. Kocham jej hieni śmiech. I muszę przyznać, że się z nią zgadzam w ocenie sytuacji.