DZIS W PUNKTACH


1. Po dachu nocami lata nam kuna (niestety, nie Iza Kuna, tylko taka z ogonem). Więc już całkiem nie mogę spać, bo dość głośno tupie. I jak ja mam nie mieć nerwicy (pytanie retoryczne)?

2. Maria Callas miała tasiemca na schudnięcie. W Genewie (a gdzieżby indziej!…) podali jej jajeczka, które popiła szampanem. Następnie mówiła do niego (niej?…) per Coco. Schudła, ale nogi w kostkach nadal miała grube.

3. W pewnych okolicznościach, schabowy jest jak powiew wiosennego wiatru.

4. Jak kupię jeszcze jedne buty, to mąż mnie zabije.

5. Jak mój mąż kupi sobie jeszcze jedną mapę, to ja go zabiję. I będziemy kwita.

6. Na Allegro nie ma kapsułek z tasiemcem, wbrew pogłoskom; za to jest ksiązka Haska „Tasiemiec księżnej pani” – dlaczego ja tego nie czytałam???????

7. Zimo, wypierdalaj!

TO NIE JEST POGODA NA KROKODYLE


(Koło Pisza podobno wyszedł z jeziora półtorametrowy krokodyl i biedak zamarzł. No tak mi go żal!…)
 

No i jak tu nie lubić małych miast? Wybrałam się wczoraj ponownie na premierę Cellulitu, tym razem u nasz tutaj. Z koleżankami ze szkoły. I było super fajnie! Fajniej, niż na dużej premierze. Nawet bukiet dostałam bardziej sensowny, bo do zjedzenia. Po premierze jadłyśmy bukiet, piłyśmy drinki (co chwilę któraś wstawała i szła do baru, modyfikować skład) I toczyłyśmy wielowątkową konwersację. O bieliźnie modelującej figurę, o zakupach w Lidlu, o konflikcie pokoleń, o środkach odchudzających, jedna wywołała pożar (wrzuciła do świeczki na stoliku wróżbę z ciasteczka z wróżbą, bo podobno tak trzeba, żeby się spełniła, a miała "bogactwo" – ale wszystkie miałyśmy "bogactwo" w różnych konfiguracjach, więc nie wiem). Wnioski nam wyszły takie, że bielizna obciskająca. Koniecznie bielizna obciskająca!…

No bardzo było fajnie, a w domu czekał mąż, prościutko z Portugalii, co chwilę mi śpiewa gad jeden „Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać!”. Naprawdę mam ochotę go gwizdnąć patelnią. 
 

On sobie jedzie, a ja z tego czekania oglądam seriale. Weszłam w „Mentalistę” –  no bardzo przyjemny ten blondynek, miło się ogląda, nie powiem – i w szósty sezon „Chirurgów”. W sumie nie wiem, po co. Z rozpędu chyba. Bo powinni tylko podłożyć śmiech i „Chirurdzy” mogą robić za serial komediowy. Bohaterowie są już swoją własną parodią, dialogi takie, że ma się ochotę zjeść własne kapcie z zażenowania, a ludzkie dramaty przekraczają granice miłosierdzia bożego. Jedno co mi się podoba, to odgłosy towarzyszące operacjom, w szczególności towarzyszące babraniu się w jelitach. Takie miękkie, wilgotne ciamkanie i strzykanie krwią, jak im żyłka pierdolnie znienacka pod nożem.  

Ja chyba za nerwowa jestem na seriale obyczajowe, po prostu. I na temperaturę poniżej siedemnastu stopni na plusie.  

O EMIGRACJI DO BRAZYLII


Jak ja mam dosyć tego mrozu, to słów brak. Cały czas chodze naelektryzowana, strzelam prądem, włosy mi sterczą, nienawidzę. Nie pomaga, kiedy N. dzwoni z Portugalii, do której mimochodem się udał, i oznajmia „Kochanie, tu jest dwadzieścia stopniiiiiiii!…”. Rzucam telefonem i idę ryczeć.

Ostatnie dni były bardzo produktywne; najsamprzód jednego wieczora w szacownym pałacu skasowałam właścicielom wszystkie programy telewizyjne – i to naciśnięciem jednego guzika pilota! Został tylko jeden jedyny kanał, na którym leciały wenezuelskie seriale.

I jeśli o mnie chodzi, to bym to zostawiła, bo UWIELBIAM wenezuelskie / kolumbijskie / brazylijskie seriale. Uwielbiam. Wbrew pozorom, one sa o wiele bardziej prawdziwe, niż te wszystkie starannie wymyslone, napisane i zagrane. Zyciowe takie. Przemawiają do mnie. Kiedyś był kanał POLONIA1, na nim leciały te seriale i pamiętam, jak w liceum byłam chora i oglądałam serial i za ciężką cholerę nie mogłam się połapać, o co chodzi. Bałam się, że gorączka bezpowrotnie uszkodziła mi mózg i dlatego nie rozumiem. Tam biegała jakaś aktrisa, niska, cycata, z wielkimi oczami i olbrzymią glową oraz masą loków, i raz wnosiła tacę nakrytą do herbaty, a rózne hrabiny nią pomiatały, a raz – to ona wchodziła w wieczorowej sukni (i z tym wielkim łbem!) i pomiatała róznymi flądrami, a nawet policzkowała facetów!…

Po trzech dniach okazało się, ze to były DWA rózne seriale, puszczali je jeden po drugim, tylko główna aktorka była ta sama i faktycznie, w jednym serialu była Jolandą – pokojówką, a w drugim jak najbardziej Jolandą nadzianą szmalem i koneksjami. Do dziś zostały nam z Zebrą co lepsze dialogi („Kocham cię, Jose – Luiz Fernando, kocham cię, kocham cię!”).

No. Więc zepsułam ten telewizor, ale go naprawili, żeby oglądać mecz, choć żadnego meczu nie było, zatem wszyscy wypili nieco wina i poszli spać, a następnie mój mąż wychodził z pałacu o 5 rano przez okno, bo się spieszył na samolot, a drzwi wejściowe były zamknięte na klucz, a uczynny kolega [KTÓREGO TU NIE WYDAM Z IMIENIA I NAZWISKA], obudzony o tej piatej, w samych gaciach, to okno za nim zamykał. Dwie kondygnacje marmurowymi schodami w dół i w górę w samych gaciach!…

Następnego ranka – hejże ha, pojazdy pozamarzały, i normalnie było jak w tej piosence – „Jechał prezes drogą, śle dworzanina – dzięcioł stuka, dziewczę płacze”. Zakochałam się w ciężarówkach do wożenia kruszywa. Jedno koło wielkości samochodu osobowego (takie tam babskie fintifluszki). Bardzo chce taką jedną mieć, może się nie pokapują na budowie, jak im jedną CICHUTKO wyprowadzę?… Piękne, majestatyczne pojazdy, jak się nawet kogoś na drodze przejedzie, to nie ma śladu, bo normalnie trup w bieżnik wejdzie i po wszystkim. W takim samochodzie bym się czuła bezpiecznie!…

„Wielki smród”, jak sama nazwa wskazuje, dzieje się w XVIII – wiecznym Londynie, który sam w sobie dość cuchnął, a jeszcze większośc akcji przeniesiona została do kanałów odprowadzających nieczystości. Bardzo dobra ksiązka, choć w międzyczasie łyknęłam jeszcze jedną, niechudą, ale czyta się jak woda – „Krystyna Mazurówna – burzliwe życie tancerki”.

Jest to najbardziej bezpretensjonalnie, najzwyklej i najpotoczyściej napisana autobiografia, jaką kiedykolwiek czytałam. Autorka na nic się nie sili, nie wybiela, a to co zdecydowała się opowiedzieć – opisuje szczerze. Na początku trochę mnie raził styl, pensjonarski jakby, ale po kilkunastu stronach przestaje przeszkadzać, może nawet lepiej, że nie jest wydumano – literacki, jak te wspominające swe życie panie lubią czasem przybrać (nostalgia, we mgle, przez okular przecierany – i wszystko z łezką i myszką). O nie, w Mazurównie nie ma nic z nostalgii, to dynamit na szpilkach, kobieta, która w wieku lat 70 (tak, siedemdziesięciu!!!!) wstaje rano z uśmiechem, chodzi na randki w kiecce mini i uważa, że wszystko jeszcze przed nią. No, ale jaka miałaby być kobieta, która odważyła się mieć (nieślubne!!!) dziecko z KTT?…

Dodatkowo, książka jest wizualnie bardzo atrakcyjna, mnóstwo zdjęć i grafika jak ze starego „Przekroju”.

No nic. Jakoś te mrozy trzeba przeżyć, choć naprawdę jestem na skraju jebnięcia drzwiami i wyprowadzki do Brazylii, choć tam z kolei żyje dużo więcej robaków, niż u nas. I bądź tu człowieku mądry.

ŚWINIE W KOSMOSIE


Spielberg niezaprzeczalnie ma słabość do określonego rodzaju blondynek oraz zarysu pojedynczej góry na tle nieba. Co na to Freud – nie wiem, ale blondynka z „Bliskich spotkań III stopnia” jest odpowiedzialna za moje życiowe starania w zakresie opalonych nóg i dżinsowych szortów. „Bliskie spotkania” po latach nadal są arcydziełem. Dreszcz mnie przechodził, jak Dreyfuss rzeźbił górę z puree ziemniaczanego albo jak gadali z UFO przy pomocy melodyjki z pięciu dźwięków.

Na tym tle „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” to była masakra, masakra i jeszcze raz masakra. Totalna masakra i nieporozumienie.

Nic w tym filmie nie ma. Ani historii, ani gry aktorów, ani efektów, ani zwrotów akcji. O przepraszam, jest jeden zwrot akcji. Keanu przyjechał na Ziemię zabić ludzkość, co niniejszym rozpoczął realizować. Na to beznadziejna miągwa – niby naukowiec (naukowiec my ass! Jej wykład o bakteriach jest z podręcznika 3 klasy podstawówki) mówi do niego:

– Keanu, mimo wszystko nie zabijaj nas, uprzejmie cię proszę jednakowoż.

– No niestety, już podjąłem decyzję.

– No to może byś ją odpodjął, skoro cie proszę.

– Przykro mi, nie mogę.

– Zobacz, mam tu oto przy sobie dziecię nieletnie z loczkami, w dodatku ciemnoskóre. Bardzo nalegam byś nas jednak nie niszczył.

– W sumie… No dobra – mówi Keanu i idzie zatrzymać swoje nanorobaki.

I taka jest to wartka akcja z zaskoczeniem i energicznymi dialogami.

Jedyna postacią, co do której miałam jakaś nadzieję, że coś mi jako widzowi zaproponuje, to był czarny golem z Central Parku, ale też nie dał rady.

W ramach analizy porównawczej („Porównanie pana Dulskiego ze starym Boryną”) pragnę zaznaczyć, że czasy, gdy naukowcy mieli cos do powiedzenia w kwestii UFO, minęły bezpowrotnie wraz z koszulami non-iron. Teraz na dzień dobry do UFO strzela amerykańskie wojsko, więc szanse na to, że się kiedykolwiek dogadamy, zdążają w kierunku zera.

Co nie znaczy, że nie ma szans na dobre kino science fiction w dzisiejszych czasach. Przykład –  „Moon” z Samem Rockwellem. Bardzo, bardzo dobry. Uczciwe stare SF, zupełnie jak z lat 70-tych.

Przepraszam, że ja tak z tym Kosmosem wyjeżdżam, ale chwilowo jestem obrażona na rzeczywistość. Pogadamy, jak się ociepli.

NADAL KLIMATYCZNA MASAKRA


Ponieważ dzis od rana chce mi się tylko płakać…

(Nie, nie płakać. Chce mi się wrzeszczeć, rzucać wielkimi ciężkimi wazonami i kaleczyć przechodniów ostro zakończonymi narzędziami. TAK WŁAŚNIE!!!!!!)

…to tylko wspomnę, jak mnie wczoraj życie zaskoczyło przy stojaku z chrupkami dietetycznymi. Zastałam na nim mianowicie plasterki marchewki o smaku papryki oraz plasterki jabłek o smaku – do wyboru – truskawki i banana.

(Pod czaszką zaczęły mi się tłuc kury porośnięte wełną, hodowane w Wielkim Guslarze).

Nie wiem, co jest złego w jabłku o smaku jabłka i marchewce o smaku marchewki, ale to nie ja jestem koncernem spożywczym i pewnie nie muszę wiedzieć. A może nawet nie powinnam!

Czekam na parówki o smaku szampana, ogórki konserwowe o smaku kawioru i płatki kukurydziane o smaku homara. Bo śledź a la łosoś jest już soooooo last Tuesday.

W związku z czym kupiłam sobie kryminał pod tytułem „Wielki smród”.

O CIEPŁYCH KRAJACH


To chyba oczywiste, że wpadłam w klimatycznego doła.

Już się witałam z gąską w rozchełstanym płaszczyku, lnianym szaliczku, okularach słonecznych i kieliszkiem wina w łapie. I teraz z powrotem musiałam nadziać trzy koszule, sweter, ciepłe gacie, buty emu i kurtkę, w której wyglądam jak Eryk Cartman, a w ręku checklista. Znajdź jakieś tysiąc trzysta szczegółów, którymi różnią się te dwa obrazki!!!!

Wieszając jednakowoż mężowskie gacie (jest to zajęcie, przy którym najlepiej mi się myśli) pocieszam się, że same ciepłe kraje jako takie szczęścia nie dają.

Weźmy baronową Blixen. Niby miała farmę w Afryce. Ale – wyszła za mąż za faceta, który chciał tylko jej pieniędzy, następnie zaraził ją syfilisem i odszedł do młodszej. No to znalazła sobie kochanka, strzelając do lwa. Kochanek spieprzał jej z domu, kiedy tylko mógł, następnie odszedł do młodszej, a już żeby całkowicie ją pognębić – rozwalił się samolotem. W międzyczasie straciła wszystkie pieniądze, farmę i Kikuju i musiała wrócić do zimnej Danii.

Jedno co, to pies jej został z tego wszystkiego.

Mój mąż aktualnie hoduje pomidory.
Boże!… A mnie kto pohoduje?…

KACZKI! NADAL KACZKI!…


W Kadyksie, jak się okazało, mieszkają same śpiewaczki i torreadorzy – prawie na każdym domu wisi tablica pamiątkowa. Acz widzieliśmy tylko mały skrawek, bo z powodu okoliczności nagłych, choć w efekcie miłych, musieliśmy wracać do Madrytu wcześniej, no i przeszliśmy tylko zieloną trasę (idzie się wzdłuż kolorowych linii, namalowanych na chodniku, które – jak to w Hiszpanii – czasem dziczeją, czasem się rozdwajają, czasem na chwilę znikają, ale i tak jest to bardzo dobry wynalazek dla takich mapowych analfabetów, jak mua).

Na południe jechaliśmy kaczką (pato), czyli hiszpańską szybką koleją Renfe (a kaczka, bo ma z przodu taki dziób) – najlepszym z możliwych środków transportu. Nie jest tani, ale zasuwa 350 km/h, w srodku nic nie buja, nic nie halasuje, fotele wygodne, miejsca dużo, leci film, a w klasie club normalnie roznoszą na powitanie szampana, a później przekąski i drinki – na lnianych obrusach!… A dworzec w Madrycie – Atocha – jest jednym z najpiękniejszych miejsc, do którego będę wracać, bo w środku olbrzymiej hali zrobili ogród tropikalny. Z palmami, papugami, żółwiami, zraszaniem powietrza… No, po naszym Centralnym musiałam kilka razy przetrzeć oczy. Żeby pomyśleć, że tak może wyglądać dworzec kolejowy!…

W ogóle kaczka, tak? Jest symbolem tego wyjazdu. Prześladuje mnie od pewnego czasu, jak Żółta łódź Podwodna prześladowała Ringo.

Zaczęło się od tortilli na proszonym obiedzie w Madrycie. Z tortilli się lało. Ja nie lubię, jak mi się jajko leje, no przepraszam, ale tak mam. To co się ścięło, było pyszne – ale całkiem sporo się nie ścięło i myślałam, że już nic mnie gorszego nie spotka.

Życie lubi weryfikowac plany, więc w Puerto de Santa Maria mnie zweryfikowało do czysta. W pięknej restauracji Faro (kryształy, krochmalone obrusy), po oszałamiających przystawkach typu jakieś tosty z anszują na karmelizowanej cebuli zamówiłam sobie kaczą wątróbkę. Przynoszą mi talerz, ja – za wątróbkę – a ta mi przepływa przez widelec!…

Przyznam, iż lekko osłabłam. Jeszcze mi się nie przydarzyła wątróbka o konsystencji meduzy, i to takiej meduzy, co ładnych parę chwil poleżała na plaży. N. już widzę, że chce mi wydłubac oko widelcem, bo on twierdzi, że ja zawsze się na coś uprę jak dziki osioł, ale uprosiłam go, żeby nie zabijając mnie poprosił kelnera, żeby mi te wątróbkę może dosmażyli w kuchni?…

Kelner z popłochem w oczach niesie talerz do kuchni, po czym wraca po pięciu minutach blady, ręce mu się trzęsą i mówi, że to już jest maksymalnie wysmażona, więcej nie można, bo się rozpłynie. Biorę sukę na widelec – nadal galareta. Prawie się rozpłakałam, ale mój kochany, niezastapiony małzonek wyratował mnie z opresji i zjadł wątróbkę. Nie przestając mnie opierdzielać (a ja zjadłam okoliczności towarzyszące wątróbce – były pyszne).

Po czym wychodzimy z restauracji A TAM! Plakietka o przyznaniu dwóch gwiazdek Michelina.

Super. Naprawdę – świetnie. Odesłałam danie do kuchni w restauracji z dwiema gwiazdkami Michelina.  Jestem z siebie bardzo dumna. Kurwa mać, nie dziwne, że z kuchni dobiegały ryki śmiechu. Całe popołudnie płakałam i przysięgałam jadać w portowych spelunach i przydrożnych barach – czyli tam, gdzie moje miejsce. Tam się nic nikomu nie leje na talerzu, barman przeciera wszystkie naczynia jedną szmatą, je się palcami z jednej miski i każdy jest zadowolony.

No nie mam szczęścia do kaczki i niniejszym obiecuje skończyć z eksperymentami. Jak nie idzie, to nie idzie.

Aha, i znaleźliśmy bociany. Mnóstwo bocianów. Są na południu Hiszpanii. Siedzą na średniowiecznych kościołach, starych cukrowniach i są bardzo zadowolone. W sumie nie dziwię im się.

A później zwiedzałam stadion Realu Madryt, ale to zupełnie inna historia. Już bez kaczek.

O MANHATTANIE I PAKOWANIU


Kilka dni temu obejrzałam „Manhattan”. Ostatni raz widziałam go wieki temu (na pewno w poprzednim stuleciu!) i zakodowałam go sobie jako film mroczny i przegadany. Czyli jednak czasem opłaca się wrócić po latach, bo tym razem strasznie się śmiałam. Nie lubię Nowego Jorku, ale złapałam się na tym, że ten z „Manhattanu” może nawet bym i zwiedziła: zatłoczone bistra, wystawy, ulice nad rzeką, nerwowi  intelektualiści, z których każdy pisze własną książkę i muzyka Gershwina (no dobra – i Macys).

Są w „Manhattanie” niezamierzone smaczki, jak na przykład romans Woody Allena z siedemnastolatką (uśmiech z przekąsem). Dlaczego Muriel Hemingway nie zrobiła jakiejś szalonej kariery, to nie rozumiem – bo jest absolutnie piękna. Dialogi kilkakrotnie zrzucały mnie z kanapy, a po „Napisałem opowiadanie o mojej matce, zatytułowane ‘Kastrujący syjonista’” musiałam zatrzymać seans. Pyszności.

Cudowna była ta noc, kiedy wiatr wył. Miałam ochotę wyć też, ale najbardziej – ruszyć w miasto z nożem i urwać komuś łeb. Naprawdę, jakie to społeczeństwo ma szczęście, że jestem taka leniwa, to naprawdę.

A teraz czeka mnie pakowanie walizek do Madrytu i Kadyksu (16 – 17 stopni i słońce, choć pewnie – skoro my przyjeżdżamy – to od wtorku zacznie lać). Ponieważ od jakiegoś czasu mam ścisłego pierdolca, związanego z pakowaniem, a mianowicie – zabierać jak najmniej rzeczy – to może być epicko.

PS. „Pierestrojka w Wielkim Guslarze” – bdb, chociaż trochę mało kosmitów.

O KAMILU, KTÓRY UKRADŁ PREMIERĘ


No była ta premiera, była, ja w tym ogrodzeniu, no ale to aktorki mają wyglądać zjawiskowo – i wyglądały. Hostessy w dybach faktycznie może trochę… ale wiecie co?… ONE MIAŁY PO 20 LAT I BYŁY STRASZNIE CHUDE! Ja w tym wieku też swoje musiałam przejść, więc bez przesady, nic im się nie stanie, jak z godzinkę powiszą w kajdanach.

Jak zwykle najbardziej leży mi na sercu opinia najbliższych, więc po projekcji nerwowo drapałam przegub, bo mój mąż jakby skamieniał i nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Albo z zachwytu, albo mnie zleje jak wrócimy do hotelu – doszłam do wniosku. Albo rybka, albo pipka. A karasie – wiadomo.

– Kochanie, co ci się najbardziej podobało?… – indaguję – Może [CENZURA]?… Albo {CENZURA]?… O, albo jak one gadały o [CENZURA]? No proszę cię, NIC nie powiesz?… No musiało ci się coś spodobać!…

– KAMIL STOCH – oznajmił mój mąż.
– A on kogo gral?…
– Kobieto! Otrząśnij się! Puchar świata! Mamy złooooto! I to w jakim stylu! Złoty medal!… – i pognali z Hanki facetem do baru, śpiewając po drodze „Kamil Stoooch – Polskaaaa Biało Czeeerwoniii!”. Tam degustowali drinki o różnych odcieniach cytrusa (podobno w żadnym z nich nie było więcej aniżeli łyżeczka wódki).

Żeby nie było: ja naszym skoczkom nie żaluję. Należy im się, chudzinom. Ale naprawdę, NAPRAWDĘ, już nie mieli kiedy trafić z formą, tylko AKURAT na premierę Celllulitu?… Żeby nam ukraść atencję małżonków?… No panie Kamilu!… Adam Małysz nigdy by mi tego nie zrobił!

Żartuję  oczywiście z tym Kamilem, bo cała  premierę ukradła Dominika Kluźniak. I niejedno jeszcze ukradnie, zobaczycie. Tak uroczego stworzenia dawno nie było na ekranie.

A później było strasznie ślisko na chodnikach, a w Holiday Inn ręczniki wołają o pomstę do nieba. To jest łysy i poszarzały skandal, a nie ręczniki hotelowe, tyle powiem.

A dziś cała noc nie spałam, bo śnieg zjeżdżał z dachu, a N. oczywiście w Poznaniu, bo wiecie, KTOŚ MUSI poważnie traktować życie i obowiązki zawodowe i w wielkiej loterii Wszechświata padło na niego.

„Pierestrojkę w Wielkim Guslarze” czytam. Bardzo smaczna.