O AWOKADO Z PESTKI


Aż mi szkoda tych placków, tak im dobrze idzie, ale muszę
opowiedzieć o awokado (bo mnie ssie już od kilku dni).
 

N. powiedział:

– Wyhoduję awokado z pestki!

– Pfffffffff! – powiedziałam ja i okryłam się szczelniej
kocem na kanapie, bo to było zimą.

Powiesił pestkę ponabijaną wykałaczkami nad słoikiem z wodą
i czekał, czekał, czekał, a pestka zgniła. Nie powiedziałam „A nie mówiłam”, bo
i po co.

Ja lubię komunikatywne rośliny, na przykład rzeżuchę:
jednego dnia się ją wysiewa, drugiego ona kiełkuje, za kilka następnych się ją
zjada i cześć pieśni. A nie jakieś tam długoletnie inwestycje, w dodatku
obarczone sporym ryzykiem.

Ale N. to N. Wziął drugą pestkę. Powisiała nad słoikiem,
zeszła z niej skóra, w sumie tez już ją prawie spisałam na straty, a ona z
zaskoczenia wypuściła korzonek! N. tego dnia świętował, ale umiarkowanie, bo
musi puścić jeszcze zielony kiełek. I za kilka dni puściła. Wykiełkowało mu
awokado z pestki! A to podobno wcale nie jest takie proste.

Ponieważ czytałam, że zdobywcom trzeba dostarczać wyzwań, to
postanowiłam po tym sukcesie z awokado kupić mu nasiona baobabu. Nasiona baobabu
przed wykiełkowaniem trzeba opiłować pilniczkiem, a następnie przez 3 dni trzymać
w termosie, w wodzie o temperaturze 35 stopni. Ewentualnie – zamiast termosu –
robić im gorące kąpiele.

A gdyby któreś wykiełkowało, to się je posadzi w ogrodzie,
pozbywając się tym samym problemu związanego z uprawą ogrodu, bo znając
baobaby, za kilka lat żadnego ogrodu nie będzie, tylko baobab. I ogrodów
sąsiadów tez raczej nie będzie. I raczej naszych domów tez nie, ale przecież
możemy zamieszkać w baobabie, jak Staś i Nel. I sąsiedzi też.

Ja natomiast zbliżam się do końca serwetki – potwora,
naprawdę się już nie mogę doczekać, gdybym wiedziała, że to taka upierdliwa, wredna suka,
to bym jej szydełkiem nie tknęła. W dodatku jest mega wielka, i nawet teoretycznie nie mam jej gdzie położyć.


DZIŚ W MENU – PLACKI ZIEMNIACZANE


No dobra, to mamy ustalone, że jajka. Jajka są bardzo w porządku, a także ziemniaki są bardzo w porządku. Kto nie lubi ziemniaków, jest proszony o opuszczenie (majtek) sali, bo dziś dla odmiany będzie o plackach ziemniaczanych.

U nas w domu babcia robiła placki z cukrem. Tak, wiem, są ogólnopolskie zwalczające się frakcje pt. "placki ziemniaczane tylko na słono" kontra ci na słodko.  Ale do dziś uważam, że to było genialne połączenie smaków: słonawe placki z cebulą i ten cukier. 

Placki ziemniaczane kocham do dziś (rozmiar mojej dupy świadkiem), w każdej postaci: i te z ziemniaków startych na papkę, i te bardziej typu "gofry ziemniaczane", czyli na grubszej tarce, bardziej chrupiące i ażurowe. W Szwajcarii okazało się, że lubię również rosti. Może to bluźnierstwo, ale wolę placki ziemniaczane, niż bliny. Lubię też moskole – te z gotowanych ziemniaków – choć to już inna trochę bajka.

Placek ziemniaczany jest wspaniały, bo można na nim położyć wszystko. Gulasz, śledzia, łososia, kawior, kwaśną śmietanę, śmietanę ubitą z chrzanem, sos grzybowy, sos jakikolwieknamsiezamarzy w zasadzie. W Ikei jadłam dwa placki ziemniaczane przełożone takim czymś rybnym, pod beszamelem. W "Bukówce" podają taki zestawik obok placków: kleks kwaśnej śmietany, posiekane jajko na twardo, posiekana czerwona cebula, dżem żurawinowy – więc można sobie komponować każdy placek, a ta żurawina to świetny pomysł. 

Pamiętam taką budkę w Zakopanem, na początku Krupówek, gdzie z okienka sprzedawali placki ziemniaczane i kita po nie sięgała czasem Gubałówki. Dawno tam nie byłam (odkąd zlikwidowali Hortex, nie lubię Zakopanego), ciekawe, czy jeszcze te placki sprzedają.

W zasadzie jedyne, z czym mi się nie komponują placki ziemniaczane, to ketchup (mimo, że lubię ketchup i do frytek jest OK, to jakoś mi nie idzie w parze z plackami) i żółty ser. Ale ja w ogóle nie lubię zapiekania i posypywania żółtym serem, bo głuszy smak potrawy. 

Mój mąż nie je placków ziemniaczanych i jest to jedyna znana mi osobiście osoba, która ich nie lubi. Zatruł się w dzieciństwie. Rozumiem go – ja nie jem knedli z owocami z tego samego powodu. 

To teraz każdy się wyspowiada ze swoich preferencji plackowych. A później wydamy bestseler o plackach, a pieniądze przepijemy! Co wy na to?

 

O GŁUPIM BOCIANIE


Wspominałam, że mamy w tym roku bociana po drodze do pracy? No to wspominam. Bardzo się ucieszyłam, jak zobaczyłam wiosną, jak sterczy na gnieździe, bo bocian to miły dla oka element krajobrazu i w ogóle jakoś tak patriotycznie. United Bocians od Poland. 

No. To wszystko by było świetnie, tylko że on był JEDEN. Minęły dwa tygodnie, miesiąc, półtora, a on sterczy pojedynczo. Niedobrze. U innych bocianów już wystają łebki małych bocianiąt, a ten poteflon ciągle sterczy sam!

Wiecie, o co chodziło? To gniazdo jest na słupie przy drodze, naprzeciwko gospodarstwa. A w tym gospodarstwie przy płocie postawili sobie takiego plastikowego bociana na gnieździe. Zaraz naprzeciwko tego prawdziwego. I ten idiota się wziął i zakochał w tej plastikowej bocianicy! I te dwa miesiące do niej wzdychał, debil jeden! A ona nic! No bo w sumie co niby miałaby zrobić, jak jest z plastiku. Słyszałam kiedyś historię o bocianie, co się wprowadził do bociana z Atlasu (stawiali takie słupy reklamowe z bocianim gniazdem u góry, chyba już nie stawiają) – no więc, za mądre to one nie są, te nasze bociany kochane, ale za to bardzo romantyczne. 

Wczoraj wracamy, gniazdo puste, bocianica plastikowa na posterunku, za to za chwilę na łące… N. mnie szturcha i mówi "Patrz!…"

Patrzę i co? DWA BOCIANY! Klekoczą i się do siebie wdzięczą. Nasza jełopa znalazła sobie babę! Żywą, dla odmiany. Chyba wreszcie zrozumiał, że z tego romansu z plastikową to jajek nie będzie i skądś wytrzasnął prawdziwą. Tylko trochę późno, nie wiem, czy jak się teraz zabiorą za jaja, to jeszcze zdążą. W razie czego ja je przezimuję w garażu, nie ma sprawy.

Tak więc: bi kerful, co stawiacie w ogródku, bo możecie złamać małe, czarno- biało – czerwone serce. To już chyba lepiej krasnale. Albo żabę 🙂

 

O OLEJKU


Ale fajna temperatura. Uwielbiam taka pogodę, jestem dziś w
kiecce, która poprzednim razem miałam na sobie w Madrycie, był 40-stopniowy
upał, ledwo się czołgałam i byłam przeszczęśliwa.

I wysmarowałam się jedynym kosmetykiem, którym lubię się smarować.
Bo ja nie lubię się smarować, wszystkie balsamy do ciała mi śmierdzą chemią i
się lepią i w ogóle nie znoszę się paćkać. Za wyjątkiem olejku z drobinkami z Sephory.
Omatko, jak on pachnie!… On pachnie wakacjami. Takimi beztroskimi wakacjami,
morzem, piaskiem, spacerem
  i wiatrem. Daje
efekt delikatnej opalenizny , no i się błyszczy tymi drobinkami – Hanka mówi,
ze w naszym wieku to już trzeba zrezygnować z brokatu, bo widać zmarszczki. ZREZYGNOWAĆ
Z BROKATU?… Nigdy! A z olejku z brokatem to już w ogóle. Cudowny jest. W
dodatku od półtora roku go eksploatuję, a wypsikałam dopiero pół butelki.

Serdecznie witam osoby, które trafiły na mojego bloga po
wpisaniu w google haseł „Panie bardzo grube” oraz „Lody szarpane”. Proszę nie być
nieśmiałym i się przedstawić.

Zakończenie „The Killing” – no, no, no. Całkiem całkiem.

To teraz co? Zuzanka mówi, że „Rescue me”.


O GOŁYCH FACETACH ZA OKNEM


– Mamy już ciepłą wodę – rzekł wczoraj i zajrzał mi głęboko
w oczy. Po czym poszedł spawać płot. No… takie mamy na prowincji rozrywki
popołudniami.

A mnie się chyba po raz pierwszy w życiu pozycje zaczęły
odkładać. Chodzi naturalnie o pozycje książkowe. Pierwszy raz mam zapas! Niedobrze,
niedobrze, czyżby wydajność mi spadła? A może to przez te cholerne seriale? Musze
się za siebie wziąć. Wyjechać z walizką książek na jakąś odosobnioną plażę (bo
najlepiej się czyta na plaży).

Apropos… podobno już jest finał „The Killing”.

Zebra do mnie dzwoni „Wracamy z plaży… Zjadłam kanapkę z
kotletem rybnym, pyszna. Na promenadzie za jedną ławką leżą dziki z małymi i
grzeją dupy, wszyscy im robią zdjęcia”. I tak dzwoni i mnie denerwuje. I
jeszcze dokłada „A jak ty żarłaś krewetki w Madrycie, to myślisz, że mnie nie
skręcało? Buaaaaaaahahaha, to cześć, idziemy moczyć nogi w morzu”.

W pracy niby fajnie, bo myją elewację i chodzą rozebrani
panowie, ale jakoś tak nie wiem. To już nie to, co kiedyś. Kiedyś bym sie bardziej ucieszyła.


O PIECU I DZWONIENIU WE ŁBIE


Zepsuł nam się piec. Uff, bo już się stęskniłam. Nawet nie mogę go nazwać złośliwym skurwysynem, bo się popsuł teraz, a nie zimą, kiedy było minus trzydzieści. 

Piece olejowe UWIELBIAJĄ dostarczać właścicielom rozrywki. Podgrzewa wodę do temperatury dwudziestu kilku stopni. Czyli NIE JEST LODOWATA. Wczoraj dałam radę wziąć prysznic, ale wczoraj był upał. Dziś rozważam, czy gdybym wyjęła ze zmywarki wszystkie szuflady i koszyki, to się tam zmieszczę. Ustawiłabym sobie zmywanie na +50 i jeszcze miałabym ostrzykiwanie cellulitisu z dysz gratis. 

Trudno. Kiedyś ludzie się kąpali raz w roku i jakoś żyli. 

Oraz dzwoni mi we łbie.

Dlaczego dzwoni mi we łbie, droga Gosiu?


O NIEPRZESPANEJ NOCY


Pozostając w klimacie, to zjadłam wczoraj fajną kanapkę. Mistrzowski
chrzanowy w Burger Kingu. Pyszny! Z chrupiącym ogóreczkiem i naprawdę smacznym
chrzanowym sosem. Nie mogłam po nim spać zaledwie pół nocy, bo chciał wyjść
metoda „na Obcego” via żebra, a jak już spalam, to śniła mi się hiszpańska
procesja. Ale co to jest za cena za mistrzowskiego burgera! Gdybym miała
policzyć noce nieprzespane przez krewetki z czosnkiem, to tez by się
nazbierało, a przecież warto było.

Ale mam cos lepszego.

Wyobraźmy sobie faceta, który akurat ma romantyczny zryw.
Zdarza się (nawet w najlepszych rodzinach).

Przygotowuje wieczorem kolację. Robi sałatkę z rukoli i
truskawek. Zapala świece. Otwiera wino. Puszcza „Here, my dear” Marvina Gaye.
Na co ona – kobieta jego życia – mówi: „Zaraz przyjdę, kochanie, tylko wrzucę
na siebie cos wygodnego”.

I wraca w TYM.

Ja lubię dziwne rzeczy. Buty EMU, filmy Tima Burtona. Ale TO
mnie przerosło. To już wole hamburgera, co człowieka trzyma cała noc w
napięciu, jak latynoski kochanek.


O SKARBIE NARODOWYM


Trzy dni blog mi nie działał, bo cos się zesrao, nie
dodawało notek ani komentarzy, byłam już na takim głodzie, ze tylko
wielokrotnie leczony heroinista mnie zrozumie. NIE RÓBCIE MI TEGO WIĘCEJ,
CHŁOPAKI, bo popękam.

Trzy razy próbowałam napisać komentarz, że ten Olsztyn z
zamkiem i tak jest o wiele bardziej pod Krakowem, niż Olsztyn na Mazurach
(który myślałam, że jest jedynym Olsztynem) i ze proszę mnie nie chwytać za
geografię, w której nigdy nie byłam mocna.

To mamy jasność, mam nadzieję.

Chciałam tu zaznaczyć jedną rzecz: mam w dupie piłke nożną.
Ale to każdy wie. I nie robię jakiegoś specjalnego wyjątku dla piłki nożnej, bo
w dupie mam cały sport (pewnie dlatego mam taką dużą dupę). No, może oprócz
rugby – lubię brutalne sporty kontaktowe, trzask łamanych żeber i stukot
wypluwanych zębów. I jeszcze curling lubię (czasem czuję się dziewczyną z
Kanady, jak Robin). Poza tym – wiadomo.

I żeby nie było – nie kibicuję, ale tez nie sympatyzuję z
hejterami Euro, bo ja się ogólnie nie zrzeszam. Zrzeszanie tez mam w dupie,
zaraz obok sportu.

Ale naszego redaktora komentatora drogiego pana Zimocha to
powinniśmy wpisać na listę UNESCO jako dziedzictwo narodowe. A także chętnie
bym się dowiedziała, co on spożywa przed meczem. Ewentualnie – kto go wprowadza
w ten trans – musi jakaś naprawdę wysoko postawiona indiańska szamanka, co
zjada psylocyble albo inne amanita muscaria i daje mu później do wypicia swój
mocz, okadzając jednocześnie dymem z zębów wilka – samotnika. Proszę państwa,
niemożliwe jest dokonanie w ludzkim mózgu bez wspomagaczy skojarzenia zawodnika
piłkarskiego z lokomotywą bez pantografu. Albo jak Wisła niemrawo przenosi falę
radości do Gdańska. I jemu to płynie z ust nieprzerwanie przez półtorej godziny
albo i dłużej, bo jak wbiegają na trawnik, to też.

Podsumowując: piłka nożna obchodzi mnie tyle, co pana
redaktora Andrusa czeskie dziecko w łodzi podwodnej, ale redaktora Zimocha
osobiście bym włożyła do pudelka wyścielonego watą, żeby się za szybko nie
zużył (mój dziadek tak trzymał sygnet) i wyjmowała tylko na mecze, bardzo
ostrożnie. A komentarz puszczała nadajnikami w kosmos. Za trzy tygodnie (góra)
mamy przyjacielską wizytę kosmitów jak w banku. Nikt się nie oprze redaktorowi
Zimochowi.

(A nawiasem mówiąc redaktor Andrus chyba czasem popija ze
szklanki redaktora Zimocha, na przykład jak pisał piosenkę o glanach i
pacyfkach).


PS. Czy wszyscy już na fejsie przestudiowali planszę, jak
zrobić psu manewr Heimlicha?