O MAŁŻEŃSTWIE


Majówa rozpoczęta.

N. zrobił tatara, przepysznego (tak, wiem – menu w sam raz na upał). Siekanego. Sam osobiście siekał wielkimi nożami od Karlosa. Goście biegali po dokładki do lodowki.

Następnie jedna moja koleżanka oświadczyła (po butelce wina), że nie wierzy w małżeństwo. Mąż oczywiscie siedział obok. W dodatku od kilkunastu lat ten sam. Ale nie, ona nie wierzy. 

A druga koleżanka opiekuje się trudną młodzieżą i wyznała, że nie ma złudzeń co do swojej pracy, po prostu ich liczy na początku dyżuru i stara się, żeby mniej więcej przybliżona liczba wypadła na koniec. 

Tartę zrobiłam, acz z francuzem to lekka porażka. Zrobiło się z niego takie cienkie, tłuste chujwieco i w sumie nawet nie można było tego pokroić, tylko oddzierałam kawałki. Widocznie źle podpiekłam albo coś. Spróbuję z kruchym następnym razem. Ale czerwona cebula i kozi ser BARDZO się lubią. Powinni być małżeństwem!

Czy mam kaca? Pfffff.

 

O FASZEROWANEJ KACZCE


Przyatakowało lato. Śmiesznie, nie? Do 14.35 była zima, a o
14.36 już lato. Nad Moskwą zielone chmury, a w Egipcie legalizują nekrofilię. No
cóż (westch).

Właśnie dostałam maila z prezentacjami, po czym rozpoznać,
że ma się zawał, a po czym, że wylew (czyżby AŻ TAK było po mnie widać, że
jestem w nienajlepszej kondycji?…).

A na weekend nigdzie nie wyjeżdżam. Z powodu, bo wszyscy wyjeżdżają.
Zostaję w domu i zrobię wreszcie te tartaletki z kozim serem i karmelizowaną
cebulą. I nie umyje okien, bo nie ma sensu – cały świat się rozmnaża i na
wszystkim mam pół metra żółtego proszku. A ja nie jestem jakiś za
przeproszeniem Syzyf (czy tam inna dolegliwość weneryczna).

Mam postanowienie pierwszomajowe, ze przestanę się
przejmować i będę już tylko wyluzowana, jak faszerowana kaczka.


O FETYSZACH I FETYSZYSCIE (POTENCJALNYM)


No więc jeśli chodzi o zbilansowaną dietę, zdrowy tryb
życia, organiczne składniki, moje ciało jest świątynią i w ogóle, to właśnie
dziś o 6 rano wciągnęłam zimnego stripsa z KFC, prosto z lodówki, i popiłam
kolą zero. Zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy by go nie popić zalewą po
ogórkach konserwowych, bo słoik stał zachęcająco nieopodal, ale jednak wygrała
kola. (Uwielbiam zimne wczorajsze fastfudy. Taki mam fetysz).

I KTO MNIE PRZEBIJE?…


PS. A propos fetysz. Zginął mnie szaliczek w Madrycie w niewyjaśnionych
okolicznościach. Ten ze Stradivariusa. Spoko, już go sobie odkupiłam. Mój mąż
oczywiście stwierdził, że na pewno zostawiłam go po pijaku w knajpie, ja
zaprotestowałam, a on wygłosił płomienne przemówienie, jak to ja uważam, że
jestem w tym związku niewinnym czystym motylkiem który się nigdy nigdzie nie
upił ani nawet nie wszedł do baru, a on jest żukiem gnojarkiem. Histeryk. Absolutnie
nie chodziło mi o to, że ja się nigdy nie upiłam – wprost przeciwnie, w
Hiszpanii upijam się nader chętnie i często – tylko, że jestem kontrol frikiem
i nic nie gubię i nie zostawiam w knajpach, bo taki mam tik nerwowy, że
sprawdzam. I mam cichą nadzieję, że rąbnął mi go fetyszysta. Proszę, niech to
będzie fetyszysta!…


O POTRZEBIE POSIADANIA DUBLERA TYŁKA CZASAMI


Wstałam wczoraj o 4 rano i z całego dnia mam tylko jedna
refleksję: że nasz system edukacji sprawił, że przez długie lata wierzyłam, że
sarna jest żona jelenia. Wiele czasu upłynęło, nim się pozbyłam tych złudzeń i
zrozumiałam, że SARNA I JELEŃ NIGDY NIE BĘDĄ RAZEM. On ma żonę (jelenia), a ona
męża (sarnę). Ale pocieszył mnie kolega, że on poszedł jeszcze dalej: przez
długie lata wierzył, że koń jest mężem krowy.

W Nip / Tuck i Troy, i Sean mają słabe tyłki. Naprawdę,
powinni sobie wziąć dublerów tyłków, bo jednak sporo te tyłki grają i wnoszą do
akcji.

A N. ma nadzieję, że jak mi kupi w Lidlu przenośną toaletę,
to pojadę z nim na łono natury. MYLI SIĘ. Natura ma wyjątkowo ohydne łono, pełne
robactwa; mogę je obserwować zza szyby baru „U Sołtysa” co najwyżej. Nie, w
ogóle co to jest za pomysł, ja i przenośna toaleta!… Co się z tym światem
dzieje, to ja przepraszam (jak mały wódz Wielki Niepokój).

 

ARRRRRRRRRRGH


Nasze brzózeczki dają czadu – wszystko jest pokryte żółtym proszkiem na centymetr grubo. Dobrze, że nie mam kataru siennego. Chyba, że mam, tylko objawia się nie smarkaniem, a wkurwem. Mam ochotę poszarpać starego na frędzle i zrobić z niego moo shu z kiełkami bambusa. W sobotę zniknął z chaty o 3 nad ranem – spierdolił na zawody łucznicze do Żywca – i odezwał się po piętnastu godzinach. Przecież nie będzie się hańbił dzwonieniem do żony, kiedy przebywa z prawdziwymi mężczyznami i nareszcie może sobie popluć i poprawić jajka w doborowym towarzystwie.

Dziś też go dość rzadko widywałam i głównie z cygarem (nienawidzę smrodu cygar – wspominałam?). Od dwóch dni oglądam ciurkiem Nip / Tuck, żeby nie oszaleć. To jest jednak znakomity serial.


PROUDLY PRESENTS SERWETKI


W drodze do domu przejeżdżamy obok kwiaciarni, ona jest już u
mnie na wsi, ma wywieszony baner reklamowy, który zahaczyłam okiem, ale nic
sobie nie pomyślałam, bo ja ostatnio na nic nie mam czasu (a wiadomo, że jak się
ma czas, to się siedzi i myśli, a jak się nie ma czasu – to tylko siedzi). Dopiero
kilka dni temu mnie lekko zaswędziało pod czaszką, bo napis brzmiał „Kwiaty
niszczą uczucia”. Hm, myślę sobie. Dziwne. Ale OK., nie robię w biznesie
kwiaciarskim, więc się nie znam, może właśnie to jest dobry pomysł,
niezagospodarowana nisza– kwiaty, które niszczą uczucia. Albo na przykład to
jest kwiaciarnia dla satanistów. Taki segment rynku sobie wybrali. I nawet taka
trochę dumna się zrobiłam, ze moja wieś taka nowoczesna i bez przesądów, aż tu
przedwczoraj patrzę i co?… „Kwiaty NIOSĄ uczucia”. Niosą. Nie niszczą.

Eeeeeeeetam… A już myślałam, że cos fajnego, a tu masz, po
prostu znowu miałam zeza w nieodpowiednim miejscu i czasie.

Ale taka na przykład Hurtownia Materiałów Budowlanych „KOLIBER”
mi się nie przywidziała.


A tutaj jest do wglądu Drugi Paw.

A tu Motylek (niby dwa motylki, ale tak naprawdę to jeden w
odbiciu lustrzanym).

Szkoda, że nigdzie nie ma wzoru serwetki z Godzillą. Albo
Alienem. To by był czad.


O TRZAŚNIĘCIU


Ponieważ.

Coś mi trzasnęło – albo serce, albo kręgosłup, nie mogę
oddychać ani się schylać, ani w zasadzie nic, to w ramach przerwy technicznej
przegląd najciekawszych haseł z przeglądarki, które odesłały do mojego bloga:

– nowoczesny biznes

– przestałem widzieć na 1 oko

– śniło mi się, ze boli mnie noga i następnego dnia naprawdę
mnie bolała

– grube mamusie z synami

– ile czasu indyka siedzi na jajkach

– ogórki

– o co chodzi z hieną z piosenki Andrusa

– okłaczone kobiety

– ruscy naukowcy o końcu świata

– żyrandol jak filiżanka.


Hm. Nic o duchach?…

Nerwica trwa i zbiera żniwo. Skończyłam kolejnego pawia oraz
podwójnego motylka i robie następnego motylka (ale już innego). Czyli weszłam w
„okres zwierzęcy” twórczości, bo kiedyś wykonywałam jedynie motywy geometryczne
i roślinne. Rozwijam się. Niedługo zajmę piwnicę (patrz: „Drobne cwaniaczki”).


O POTENCJALNEJ AWANTURZE


Dzień, a właściwie nawet tydzień, zaczął mi się od
uratowania od rozdeptania dżdżownicy, leżącej na kamiennych schodach, i
odniesienia jej na trawnik. Pewnie wypadła z dzioba szpaczkowi. Jaka to wróżba „dżdżownicę
uratować”? Czy skąposzczet z rana przynosi szczęście, azaliż pecha?

W weekend podciągnęłam się z zaległych seriali, i tak:
kocham rudą z „The Killing”, mam ochotę podtykać jej termosy z gorącym kakao, jak
tak krąży, wiecznie zmartwiona i ciągle w lejącym deszczu, żeby chociaż napiła
się czegoś ciepłego. A to u mnie rzadkie, bo większości ludzkości raczej bym
podsunęła kubek z kwasem, niż z kakao. Za to Siostra Jackie zmieniła fryzurę i
hm, chyba trochę twarz. I chyba to nie jest kwestia makijażu. A i tak
najpiękniejsza jest O’Hara i już (czy po polsku można mieć brytyjski akcent,
żeby od tego się człowiek stał taki elegancki i wyniosły?…).

Oraz musze się kopnąć do Lidla po mydło marsylskie do prania
(uzależniłam się, wszystko piorę w mydle marsylskim, najchętniej bym się kąpała
w mydle marsylskim), ale nieco się lękam, bo jest TYDZIEŃ WĘDKARSKI. A wiadomo,
że jak jest tydzień wędkarski, to różne rzeczy mogą się człowiekowi przytrafić
i awantura gotowa. A ja nie mam za bardzo energii na awantury, wysysa mnie ta
pogoda.

 

O PRZESILENIU WIOSENNYM


Ale mi daje popalić to przesilenie wiosenne. Nie dość, że cały czas chce mi się spać, chodzę wkurwiona, mam ochotę popchnąć i rozdeptać staruszkę na pasach, zrobić nalot dywanowy nad schronisko dla małych kotków oraz znęcać się prądem nad wszystkimi szczupłymi i zgrabnymi kobietami w wieku 20 – 24 lata, to jeszcze boli mnie łeb. DZIEŃ W DZIEŃ. Kiedyś ciągle mnie bolała głowa, ostatnio jakoś rzadziej i się rozbestwiłam najwyraźniej. W każdym razie dziś się poddałam i zaordynowałam solpadeinkę.

Solpadeina to jest po prostu jakieś boskie natchnienie farmaceutyczne, cud świata, pod warunkiem, że nie jest to rozpuszczalna tabletka musująca. To znaczy, te musujące też działają, mało tego – działają BŁYSKAWICZNIE, ale są tak ohydne w smaku, że na samą myśl mam odruch zaciśniętego gardła, a język i podniebienie próbują mi się zwinąć w rurkę i spierdolić z miejsca zdarzenia. No ale po jednej solpadeinie przechodzi jak ręką odjął. To znaczy – jak to trafnie ujął kolega – "Ale czy ty W OGÓLE COŚ CZUJESZ po tej tabletce?" – nie. Nie czuję NIC. Przeszło mi wszystko, łącznie z bólem istnienia do czwartego pokolenia wstecz. I bardzo mi z tym dobrze. 

I ostrzegam, że jeśli przyszły tydzień w robocie będzie taki w cholerę parszywy jak ten, to nie ma rady – idę po lalki voodoo, ustawiam je rządkiem, wyjmuję ostre narzędzia, a w tle poprawiam tym numerem z pestkami wiśni i piórami z poduszek. No kurwa, dłużej nie zdzierżę.

Aha, i mam mrówki. Czyli – wiosna. To znaczy, były przez chwilę, parę sztuk pokręciło się po blacie kuchennym i poszły sobie. N. twierdzi, że wpadły się przywitać, żebym się o nie nie martwiła, i wróciły do siebie. No mam nadzieję, że odczepią się w tym roku od czajnika.

 

O TYM, ŻE CHWILOWO WSIĄKŁAM


Nie mam czasu, „Snuff” lezy, seriale leżą, nowy Antek
Bourdain leży, nowa Tess Gerritsen i w ogóle cała góra nowości, czytam „Blackout”
Connie Willis. Przeniesieni w czasie historycy utknęli w bombardowanym
Londynie, nie mogą wrócić do Oxfordu w 2060 roku i liczą na to, że odnajdzie
ich i uratuje pan Dunworthy. Strasznie już jestem zdenerwowana, bo nie dość, że
nie mogą przeskoczyć w czasie, to nie mogą odnaleźć siebie nawzajem. A przede
mną jeszcze cały, gruby, drugi tom – „All Clear” – no, mam nadzieję, że
wszystko się wyklaruje!… Choć i tak najważniejszy wniosek to taki, że wszyscy
kochają się w historyczkach (np. w Polly – 17 – letni Colin i emerytowany aktor
szekspirowski). Nigdy nie nauczyłam się tyle historii na historii, co z książek
Connie Willis.

W takich momentach tęsknię za pracą w administracji
publicznej, kiedy to szło się na wielogodzinne zebranie z ksiązką pod pachą,
albo sudoku, i trzeba było tylko nie tracić czujności rewolucyjnej, żeby się
odezwać w odpowiednim momencie, jak nas wywoływali (i powiedzieć oczywiście, że
to nie leży w naszych kompetencjach). A teraz jak na złość w robocie urwanie
łba.

Zebrałam się i zaniosłam wreszcie kozaki do szewca. Włącznie z
tymi, które kroiły mi nogę na plasterki. Obiecał, że coś wymyśli.