O TYM, ŻE DOSTAJĘ DZIWNE MAILE

Ogłaszam, że konkurs na najpopularniejsze świąteczne ciasto pozostaje nierozstrzygnięty, ponieważ próba statystyczna okazała się niezdyscyplinowana i rozpasana kulinarnie (wskazano odpowiedzi spoza zakresu, na przykład „ŚLEDŹ”). 

N. zakończył rok barwnie – jak to on. Pojechał na jakieś mega ważne spotkanie, po czym dzwoni do mnie, że w hotelu na śniadaniu była drużyna siatkarzy – przyszło pięciu chłopa jak dęby i ZJEDLI WSZYSTKIE JAJKA, jakie były w kuchni. Hotelowa gastronomia załamała ręce, bo nie mieli z czego zrobić jajecznicy dla pozostałych gości i reszty drużyny – no nie wiem, w dzisiejszych czasach nie mogli skoczyć po jajka do sklepu na rogu? Poza tym, w poradnikach z czasów PRL piszą, że można zastąpić jajko łyżką octu. To co, octu też nie mieli? Jacyś mało kreatywni są.

I dostałam arcyciekawego maila „Well Fitness WELCOME! Trenuj przez 3 miesiące za 59 zł/mies”. Od dawna dostaję mailing zupełnie do mnie niedopasowany, ale TAK niedopasowanego to jeszcze chyba nie było. W dodatku doczytałam, że to JA miałabym IM zapłacić te 59 zyli. Bardzo śmieszne. Bardzo.

Netflix dodał „Biały szum”, a koleżanka naraiła mi czeski film „Zabita na śmierć”, co to niby detektywistyczny, ale na śmiesznie. Jeśli o mnie chodzi, to czeskie filmy mogę WIADRAMI, więc bardzo chętnie.

Co do Sylwestra to obawiam się, że będę spała już o 18.30, bo ostatnio nie mam siły NA NIC. No ale kto obchodzi Sylwestra w grudniu – bez sensu, o wiele lepiej latem. Nes pa?

O ŚRUCIE NOCNEJ CISZY

(Kolęda taka, “Śrut nocnej ciszy”).

Oby Wasze pierogi się nie rozkleiły, kompot z suszu nie był za słodki, śledź – za słony, makowiec się nie kruszył, a Mikołaj dotarł ze wszystkimi prezentami.

I żeby nikt przy stole nikogo nie dźgnął widelcem z powodów polityczno – światopoglądowych.

I żeby się łańcuchy ani światełka choinkowe nie zaplątały, chociaż i tak się zawsze zaplączą, żeby człowiek NIE WIEM JAK je układał.

I w ogóle co sobie kto życzy.

Buzi w uszka (z grzybami).

PS. Jesteście team piernik czy team makowiec?

O TYM, CO TAM W GRUDNIU

I oto po raz kolejny dostałam od życia lekcję pod tytułem „Uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić”. No więc życzyłam sobie schudnąć.

Ależ PROSZĘ BARDZO – powiedział Wszechświat i zesłał na mnie 48-godzinnego wirusa z gorączką 38 i pół stopnia (po pyralginie mniej; na jaki adres wysłać czekoladki z podziękowaniem za pyralginę?).

Nic nie jadłam przez ostatnie trzy dni i wyglądam naprawdę SZCZUPŁO. To znaczy – na twarzy jak szkielet, chociaż dupa nadal niestety obecna (na to by trzeba chyba miesiąca – przypomniał mi się reportaż o paniach przed ślubem chodzących z sondą w nosie, bo chciały się zmieścić w suknię ślubną, więc NIE JADŁY). Już niby lepiej, ale mam wrażenie jakbym się zeskrobywała łyżeczką z worka na zwłoki.

A kiedy byłam się w stanie podnieść i popełzłam na dół po ścianie, to okazało się co? Ano – mój mąż, NARESZCIE pozbawiony nadzoru, zamienił kuchnię w Komendę Główną Policji z elementami scenografii z Mad Maxa. I to nawet bez granatnika! Wystarczył mu garnek i kawałek wołowiny. Christ on a bike, faceci to naprawdę, NAPRAWDĘ jakieś BARDZO OBCE DNA przysłane na naszą planetę przez inteligentne kosmiczne ośmiornice, żeby eksperymentować na kobietach i sprawdzić, do jakich czynów jesteśmy zdolne. Ja na przykład wczoraj byłabym zdolna do morderstwa siekierą, ale nie miałam siły, zresztą nadal nie mam (może jak wypiję ten litorsal).

No i tyle u mnie chwilowo. Czuję się, jakby przejechały po mnie WSZYSTKIE pociągi z węglem, obiecanym przez ministra Sasina. Miałam dziś sprzątać, ale najwyraźniej Wszechświat nie chce. No to przecież nie będę się kłócić.

I tak sobie żyję w tym grudniu.

O RACHUNKACH I ZJAWISKACH PARANORMALNYCH

Powiadam Państwu, że w tym sezonie najlepsza rozrywka to otwieranie rachunków za prąd. Lepsze niż chińskie ciasteczko z wróżbą – NIGDY nie wiadomo, jaką tym razem wylosowaliśmy taryfę, czego będą dotyczyły opłaty stałe i ile wyszło w sumie. Że nie wspomnę o rachunkach za gaz – którego ceny podobno są ZAMROŻONE; moim zdaniem  – decydenci mają nader chujowe zamrażarki. Pewnie z tego samego źródełka, co respiratory.

Ale tak w ogóle to chciałam napisać o dwóch serialach i jednym dziwnym zjawisku. 

To może najpierw zjawisko – zawsze jak coś zwiedzamy z N., to podchodzi do mnie młody mężczyzna rasy azjatyckiej i prosi, żeby mu zrobić zdjęcie. No dobra, raz na plaży była to dziewczyna, ale zwykle – młody Azjata. Kompletnie nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, bo zwykle są to miejsca, gdzie przewala się SPORA liczba ludzi i mogą poprosić każdego, na przykład kogoś zbliżonego wiekiem, a jednak proszą mnie. I zdarza się to NOTORYCZNIE – nie, że raz czy dwa. Teraz w Alicante też fotografowałam Japończyka na tle krajobrazu w średniowiecznym zamku (notabene – zwiedzanie średniowiecznych zamków na kacu – polecam każdemu, naprawdę nowa jakość w zakresie doświadczeń indywidualnych). I tak myślę – może mój anioł stróż jest młodym Azjatą i od czasu do czasu postanawia mi się pokazać, żebym się wreszcie OGARNĘŁA albo coś? Ale po co mu w takim razie zdjęcia? No nie wiem. Wszelkie teorie mile widziane.

Seriale to najpierw o „Wednesday”. Bardzo to było ładne. Garderobę Wednesday chętnie bym nosiła prawie całą (zresztą, moja specjalnie od niej nie odbiega – uwielbiam biało – czarne ubrania), co do dialogów – najlepsze były z Rączką, a zastrzeżeń prawie nie mam. No dobra, mogli zrobić potwora bardziej potwornego, bo wygląda jak pożyczony z planu „Beetlejuice”, a w międzyczasie technika poszła naprzód. No i Fred Amisen jako wujek Fester?… Nie ma mowy, w ogóle nie widziałam wujka Festera, tylko Freda Amisena. Tylko jedna scena mnie wkurwiła i uważam, że była niepotrzebna. Uwaga, spoiler: łowienie ryb granatem. No nie, proszę Państwa, NO NIE. Nie spodobało mi się. 

A drugi, to oczywiście przez Zuzankę, która mi uprzejmie doniosła, że Taika Waititi z Jermaine Clementem zrobili serial „Sekcja paranormalna” i jest do obejrzenia na HBO. Rzuciłam się na niego, jak na wszystko co tych dwóch psycholi wymyśliło – owszem, widać podobieństwa do „Co robimy w ukryciu”, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Prościutki pomysł – w nowozelandzkiej policji powstaje zespół, który ma się zajmować zjawiskami paranormalnymi. Oczywiście, już sam zespół jest wyjątkowo udany, a co dopiero zjawiska, z jakimi idzie im się mierzyć. Nie wiem dlaczego, ale seriale z antypodów mają szczególny klimat, który oczywiście bierze się z tego, że ludzie tam mają inne podejście do życia, jakieś takie bardziej pozytywne, i są po prostu BARDZIEJ WYLUZOWANI. I jak widzą wilkołaka, ducha czy UFO, to nadal są dość wyluzowani. Zdarzają się słabsze odcinki, ale na niektórych się płacze ze śmiechu od początku do końca, no i rozmowy policjantów. No po prostu – rozmowy policjantów najchętniej bym oprawiała w złote ramki i obwieszała nimi pomieszczenia, ku pokrzepieniu serc.

We wszystkich serwisach informacyjnych NAGŁÓWKI GROZY, ponieważ w weekend – uwaga – ma SPAŚĆ ŚNIEG i być minus dziewięć! W połowie grudnia! No KTO BY PRZYPUSZCZAŁ! Coś niesłychanego po prostu.

O TYM, ŻE ZNOWU PADAŁO

No więc kiedyś N. rozmawiał ze swoim kolegą – Hiszpanem z Alicante i tamten mu opowiadał, jaki to mają u siebie świetny klimat, zwłaszcza zimą, a przede wszystkim nie pada. Są dzieci, które już mają skończone trzy lata i jeszcze ani razu nie widziały deszczu!

No więc informuję, że WSZYSTKIE DZIECI w Alicante ZOBACZYŁY DESZCZ.

Dzieci, ich rodzice i dziadkowie, a także koty, psy i papugi. Wszyscy widzieli deszcz i mogli go sobie DOKŁADNIE POOGLĄDAĆ ze wszystkich stron, albowiem na nasze cztery dni pobytu, padało przez TRZY! No – nie cały czas. Ale też nie symbolicznie, tylko tak porządnie. Pan taksówkarz, który nas odwoził na lotnisko, cmokał i kręcił głową, jakie to panie dziejku niespotykane zjawiska pogodowe w tym roku i że tak tu w ogóle NIE BYWA.

Ja już nie mam siły tego wysłuchiwać, serio. Ani opowieści o nienormalnej pogodzie, ani deklaracji mojego męża, iż mnie udusi oburącz. Chciałabym się udać w jakieś sprawdzone miejsce, gdzie zdejmą ze mnie urok – z referencjami i gwarancją. Jeśli ktoś ma jakieś namiary, to bardzo uprzejmie bym prosiła. Bo zwariuję i trzeba mnie będzie owijać w mokre prześcieradła na koszt państwa, a państwo NAPRAWDĘ ma sporo wydatków i beze mnie.

Oczywiście było świetnie, jak to w Hiszpanii. Tam się człowiek nie ma czasu nudzić, bo cały czas się coś je, pije albo chodzi po mercado i ogląda dziwne rzeczy jadalne. Na deptaku wystawili OGROMNE figury Trzech Króli oraz Maryi i Józefa z dzieciątkiem, które jest w kolorze blond i całe miasto tam wieczorami chodzi robić zdjęcia. Stan posiadania powiększył mi się o 1 długopis (hotelowy) i wróciliśmy na łono zimnej ojczyzny. Jakby ktoś się wybierał do Alicante, to w tym i następnych tygodniach ma być PIĘKNA słoneczna pogoda i ponad 20 stopni (zaraz mnie coś trafi).

A w drodze powrotnej w samolocie N. się zajął liczeniem, kto ile razy idzie do toalety (jeden pan był sześć razy). A ja czytałam biografię Miriam Margolyes, którą kupiłam na lotnisku (dojechałam do studiów, jest nieźle).

Czyli teraz co? Zimno, szaro i czarna dupa z prezentami gwiazdkowymi. I zaczyna się histeria okołoświąteczna – „W czym najlepiej moczyć śledzie”. Chyba kiedyś gdzieś czytałam, że jedni państwo moczyli w bidecie. 

Dobrze, że przynajmniej mam „Wednesday” na pocieszenie. Catherine Zeta – Jones wygląda po prostu obłędnie – w ogóle serial jest wizualnie bardzo przyjemny, jak to u Burtona, ale Zeta – Jones zamiotła parkiet.

Nic mi się nie chce, Drogi Pamiętniku.

PS. Ale przynajmniej muszki owocówki gdzieś wywiało!