O POMIDORACH

 

Oto, dlaczego szukam przepisów na pomidory:

pomidorki

 

Sąsiad ma wysyp i N. dziś dostał od niego taką porcyjkę. My mu przywozimy nasiona z wojaży, a później dostajemy gotowe wyhodowane – złoto, nie człowiek. Bardzo mi odpowiada taka współpraca, ale parę pomysłów na ich zagospodarowanie by się przydało.

Od jutra podobno upały wracają – no, mam nadzieję, bo połowa wakacji za nami, a ja jeszcze lata nie poczułam.

O PRZEPISACH ORAZ ZJAWISKU NIEWYJASNIONYM

 

Dostaliśmy od Państwa Zebrów książkę kucharską Haliny Szymanderskiej z podziałem na dania regionalne. Bardzo jest gruba i przyjemna, warto mieć dla samych przepisów na regionalne dania z ziemniaków, a z większych ciekawostek znajduje się tam przepis na rosół królewski. O ile się nie mylę, w części poświęconej kuchni małopolskiej – trochę mi to koliduje z legendarnym skąpstwem Krakusów, bo gatunków mięsa jest tam z siedem, z mieloną wołowiną na końcu. Jeśli chodzi o samo przygotowanie królewskiego rosołu, to tyle jest wkładania i wyjmowania, że niech się schowają pornopowiastki o Greyu (acz nie wiem, czy u Greya występuje również przecedzanie, czyli rosół nawet ciekawszy). Tak czy siak – trzeba sobie zarezerwować pół lodówki na składniki oraz całą sobotę na rosołową gimnastykę. N. oczywiście bardzo jest za tym, żeby go ugotować, ale kazałam mu czekać na listopad, ewentualnie na wizytę gościa z galopującymi suchotami.

A ja bym chciała gdzieś znaleźć przepis na duszone pomidory nadziewane suchym chlebem. Przygotował kiedyś taką potrawę jeden Włoch, znajomy mojej mamy, kiedy siedział w Polsce – wyśmienite to było, chleb z jakimś serem, ale niedużo, coś zielonego i chyba zaciągnięte jajkiem. Ja byłam wtedy młoda, szczupła i głupia i nie interesowałam się zbieraniem przepisów, tylko młodzieżą męską – idiotka po prostu. Dziś bym mu patrzyła na ręce i nie uroniła ani okruszka.

Oraz mam kolejną metafizyczną zagwozdkę – mamy w sypialni lampki nocne zapalane przez dotknięcie do metalowej obudowy, bez włącznika. Od jakiegoś czasu moja lampka sama się zapala – wchodzimy na górę spać, a ona się świeci. Zawsze moja, nigdy N. I nie zapala się w nocy, czyli raczej nie przebicie w kontakcie. Bardzo bym chciała znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie i wierzę, że takie istnieje (nie wiem, może mucha usiadła? Ale dlaczego zawsze na MOJEJ?). Zdecydowanie wolałabym przebicie w kontakcie niż wkurwioną ektoplazmę, która pewnej nocy wypije ze mnie całą krew albo opęta do tego stopnia, że zacznę prać w orzechach i oglądać „Idealną panią domu” (albo w ogóle polską telewizję, brrr!).

O ODSTAJĄCEJ NODZE

 

Drogi Pamiętniczku, na imieniny zaplanowałam grilla w niedzielę. W międzyczasie (a właściwie w nocy z soboty na niedzielę) temperatura spadła o jakieś czterdzieści stopni, z tropików przenieśliśmy się na Bornholm, ale JA MIAŁAM ZAPLANOWANEGO GRILLA, więc twardo trzymałam gości na tarasie. No dobra, rozdałam polarowe kocyki, jak w kawiarniach w Świnoujściu. Wpuszczałam do domu tylko pojedynczo, na siusiu (i niektórych na Świnkę Peppę). Wszystkim wszystko BARDZO SMAKOWAŁO, w ogóle nie chcieli lemoniady (ciekawe, dlaczego?) i bardzo szybko sobie poszli.

Może jeszcze będę Geniuszem Zła (takim miłym geniuszem zła, jak Barney z „Jak poznałem waszą matkę”.

Dzień zakończyłam bardzo spektakularnym rąbnięciem się w kolano – w samą rzepkę o narożnik łózka. Bardzo solidnego, wysokiego, drewnianego łózka. Usłyszałam ŁUP! I nad głowa zaczęły krążyć mi aureolki ze srebrnych gwiazdeczek i ptaszków Tweety. Kolano boli, trochę nie chce się zginać, a w dodatku to ta sama noga, co dopiero miała skręcona kostkę. Co ona jakoś tak odstaje od rzeczywistości?… Może ja mam syndrom NIE SWOJEJ NOGI, jak ci ludzie, co przychodzą do szpitala i proszą, żeby im amputować, bo to NIE ICH (to musi być straszne uczucie – już obudzenie się ze zdrętwiałą ręka jest dość metafizyczne). No nie wiem. W każdym razie – kuśtykam.

Od teściowej dostałam olejek arganowy podpisany ELIKSIR MŁODOŚCI. Hmm. HMMMMMMMMM.

 

O GADŻETACH PSICH I KOŃSKICH

 

Królik z brązowym ryżem i fasolką szparagową. Kurczak z mango i batatami. Sarnina z cukinią i bakłażanem. Gęś z ziemnaczkami i jabłkiem. Bażant z dynią i makaronem. Cielęcina z makaronem i pomidorami.

Nie, to nie są moje wspomnienia z ostatniego tournee po knajpach lub innej orgii kulinarnej. To są puszki mojego psa! Już kilka razy wpakowałam do nich palec przy otwieraniu i oblizałam, tak to ślicznie wygląda i pachnie, i są ładne, kolorowe kawałki jarzyn i cholera, takiego kurczaka z mango to sama bym zjadła. Ale nie, dla ludzi nie robią takich dobrych, bo człowiek nie świnia i wszystko zje, a pies by się zaraz rozchorował od takiego wstrętnego, napompowanego chemią żarcia. Tak więc Szczypawka przychodzi upominać się o posiłek sześć – osiem razy dziennie; jak jest N. w domu, to częściej, bo on jest słabe ogniwo i miękka fryta, a ona doskonale wie, gdzie uderzyć. Robi akcję wypisz wymaluj z “Psich Sucharków” – “Ja, biedny głodny piesek trzeciego świata” (nie szkodzi, że brzuch już prawie dotyka ziemi) i za chwilę ma zgrabną porcyjkę w miseczce. Chyba muszę wysłać N. na nauki do parafii, gdzie mu wytłumaczą, że pies to nie niemowlę i się go nie karmi na żądanie, bo pęknie.

A w ogóle to od kilku dni nagabuje mnie Zebra zapytując, czy chciałabym wyglądać ŚWIETLIŚCIE i dziesięć lat młodziej? Już jej miałam kurtuazyjnie odpowiedzieć, że za chwilę jej przypierdolę albo podam do Sztrasburga, bo Konwencja Genewska zabrania znęcać się nad kobietami w średnim wieku, tymczasem ona po prostu chce mi kupić jakiś puder – cud na imieniny. W dodatku podobno przetestowany na własnym organizmie i działa. Doprawdy, jak ta nauka idzie naprzód, jakiś czas temu jedynym sposobem, żeby wyglądać świetliście i młodo, była końska maść na hemoroidy. Jakoś się wówczas nie wstrzeliłam w trend (nie, żeby mnie odstraszał specyfik do dupy – przecież jest sterylny i w tubce), ale jakoś tak no nie wiem. Nie czułam potrzeby konkurowania z końskimi hemoroidami. Ale puder?… Puder mogę spróbować. (Nie żebym się łudziła, że odejmie mi dziesięć lat, ale lubię się mazać rozświetlaczami).

Coś bym. Ale nie mam pomysłu, co.

 

PS. Zapytałam N. co by zrobił, gdybym obudziła się któregoś dnia z całkowitą amnezją i mówiąc po fińsku, a on NIC. Tylko wzniósł oczy do góry i poszedł piłować. Wchodzę na fejsbuka, a tu reklama “Język fiński w jeden dzień”.

O BURZY I NAPALMIE

 

No więc, zaczęłam oglądać drugi sezon “Detektywa”, zamiast jak dorosły i odpowiedzialny człowiek poczekać, aż będą wszystkie odcinki. Po mękach oczekiwania na kolejny odcinek “The Fall” i “Broadchurch” stwierdziłam, że nigdy więcej – obyczajowy to jeszcze, ale serial kryminalny – TYLKO cały sezon naraz. Oczywiście, nie od parady mówi się o uroczej kobiecej konsekwencji. A póki co, drugi “Detektyw” podoba mi się bardziej niż pierwszy i teraz mnie SKRĘCA.

Na szczęście, mam na pocieszenie dziewczyny z “Orange Is a New Black”. Są niezawodne. Tylko jakoś dziwnie czas tam leci, bo Daya na oko nadal w czwartym – piątym miesiącu ciąży. A w jednym odcinku (zalęgły im się pluskwy) paradują w samych majtkach i biustonoszach, więc można się przyjrzeć – piąty miesiąc albo podwójna Super Supreme w Pizza Hut.

Była burza, u nas w lesie dość malownicza – owszem, wiało, a z deszczu zrobiła się biała ściana, ale nawet nie zamknęliśmy drzwi na taras, żeby pięknie pachniało i co chwilę wychodziliśmy oglądać błyskawice. Tyle, ze prąd nam wyłączyli na dwie godziny. Tymczasem kilka kilometrów dalej, w Żyrardowie, rozpętał się Armageddon, powyrywane z korzeniami drzewa przewracały się na parkingi i fruwały blaszane garaże – aż nie do uwierzenia.

Następnego dnia rozmawiam z N. przez telefon:

– Słuchaj, podobno mówili w telewizorze, że najgorsze zniszczenia w Płocku, Poznaniu i Żyrardowie, wyobrażasz sobie?

– No wiadomo, że o Żyrardowie powiedzą w telewizji tylko przy okazji jakiejś katastrofy.

– A widzisz, a o Zgierzu powiedzą dopiero kiedy spadnie na niego bomba atomowa. Czyli nieprędko, bo kto by chciał zmarnować dobrą bombę atomową na Zgierz.

(Dla niedomyślnych – N. jest ze Zgierza i od czasu do czasu robimy sobie taki turniej miast).

Przędziorek na różach nadal obecny. N. wypróbowuje kolejne preparaty, ale opcja “napalm” coraz bardziej realna.

O POBUDKACH SOBOTNICH I LECZO

 

Koleżanka na fejsie pyta się, czy spać nie mogę w sobotę. MOGĘ! Mogę i spałabym! Co z tego, kiedy psina robi apele o piątej rano – “Cześć! Kocham cię, tu mnie pogłaszcz. Co na śniadanie?”. Że nie wspomnę, że budzę się poskładana jak damska parasolka do torebki, bo jamnik na kołdrze nagle potrafi mieć trzy metry długości i podzielić łózko w zygzaki jak planszę do tryk traka.

Masło wtedy ocalało, ponieważ nażarłam się na pocieszenie bułeczek. Z białej mąki z glutenem jak stąd do Montrealu. Z lokalnej piekarni, chrupiących i prosto z pieca, takich co dzieciom się mówi “nie jedzcie ciepłego chleba / bułeczek / ciasta drożdżowego, bo będzie was brzuch bolał”. To znaczy, do mnie nikt nigdy tak nie powiedział, bo do mnie się mówiło “zjedz cholera jasna cokolwiek” (ale to było bardzo dawno temu i już nadrobiłam). I co? Zjadłam gorące, nic mnie nie rozbolało, było mi fantastycznie i czułam się jak spełniony egzystencjalnie pyton.

A teraz idę się wykazywać przy garach – cebula omdlała jak przedwojenna pensja żeńska na widok Eugeniusza Bodo, czyli można jechać dalej. Leczo będzie. Uwielbiam leczo, nawet robić.

Upał taki, że motyle chowają się do cienia – jeden skołowany nawet na mnie usiadł, biedaczek.

O POTRZEBIE JEDZENIA MASŁA I KOTWICY

 

Wczoraj to miałam taki dzień, że niewiele brakowało, żebym zeżarła kostkę masła albo pół kilo boczku (odkroiwszy chudą część, samo tłuste), bo naprawdę.

Już pominę Urząd Skarbowy, bo się przyzwyczaiłam. Niedługo będę dla nich stawiać talerz na stole przy posiłkach i kupować prezenty na Mikołajki i na Zajączka, bo obecność tej instytucji w naszym życiu jest nieustająca. Po prostu są, jak woda w kranie, jak prąd w gniazdku – to Urząd Skarbowy w naszej skrzynce pocztowej. Tak jest i już – nie ma się co szarpać, trzeba przywyknąć.

Ale.

Za dwa tygodnie minie rok odkąd rozpoczęłam walkę o zmianę adresu do przesyłania korespondencji od administracji ze Świnoujścia. W zeszłym roku w sierpniu wysłaliśmy formularz (formularz! Nie można tego zrobić mailem, przez telefon, trzeba złożyć papierowy formularz), żeby otrzymywać a) tylko jeden pakiet korespondencji – bo uparcie przysyłali dwa, do mnie i do N. osobno, wszystko poleconym – śmiechom i zabawom nie było końca, kiedy próbowaliśmy to odbierać w terminie, b) na nowy adres. Wypełniliśmy, wysłaliśmy. Oczywiście, po zebraniu podsumowującym rok obrachunkowy, przyszły uchwały na stare adresy.

Co się okazało. Wypełniliśmy formularz w dwóch częściach –jedna dotyczyła korespondencji papierowej, druga mailowej. Skoro wypełniłam mailową, to oznaczało, że chcę otrzymywać korespondencję mailem! I wtedy ta górna część o korespondencji papierowej się nie liczy! – tłumaczyła pani, do której zadzwonił lekko spieniony N. Ktoś coś z tego rozumie? Bo ja nie bardzo – owszem, dostawałam maile z informacją sygnalną (będzie zebranie, będzie zmiana stawek), ale uchwały, zawiadomienia i tym podobne papiery wymagające podpisu nadal wysyłali poleconym. Na stare adresy.

Wypełniliśmy zatem jeszcze raz górną część formularza, starannie omijając dolną, żeby nie wkradło się nieporozumienie.

Po dwóch tygodniach czyli wczoraj dostaję maila, w załączniku znajomy formularz. Jak już wytarłam krew naglą, co mnie zalała, doczytałam treść wiadomości. Co się okazało! Tamten formularz dotyczył mieszkania, ale nie doprecyzowaliśmy, gdzie chcemy odbierać korespondencję dotyczącą miejsca garażowego! Jak nie wypełnimy drugiego (w sumie trzeciego) formularza, to mieszkanie będzie szło na nowy adres, a garaż w dwóch egzemplarzach na dwa poprzednie. HEJ!

Gdzie moje masło.

Zakładamy się co będzie dalej, jak już wyślemy ten o garażu? Przyślą następny dotyczący balkonu? Korytarza? Windy?…

Następnie udałam się na spotkanie z koleżankami, na którym dowiedziałam się, że wybierają się one z moim mężem na wycieczkę kamperem dookoła Bałtyku. Wszystko już w zasadzie mają omówione i nie mogą się doczekać. Mnie oczywiście nikt o zdanie nie zapytał. Na dodatek właściciel lokalu znowu poczęstował nas na koniec limoncello, które jest pyszne, ale po winie pomiata człowiekiem dość złośliwie i znowu miałam wielopiętrowe sny (ale nic nie przebije mojego snu z Lizbony, w którym byłam narzeczoną faceta, który robił mydło z kobiet).

I dowiedziałam się, że w Żyrardowie trzech mężczyzn dokonało zuchwałej kradzieży kotwicy statku. Bardzo mnie to podniosło na duchu (nie, że ukradli, tylko że jesteśmy tacy światowi w Żyrardowie i mamy kotwice).

O TRAMPOLINIE I PRZĘDZIORKU – C.D.

 

Piesek się przestawił na czas skandynawski i budzi nas codziennie o piątej rano. Umówmy się – nie jest to moja ulubiona godzina. Jak trzeba, to wstaję, ale ogólnie wolałabym raczej później. A tu pies ma nagły przypływ miłości i głaszcz. Jak jej przestawić zegar biologiczny na godzinę do przodu, Droga Redakcjo?… Bo jeszcze tydzień i zwariujemy.

Na dodatek N. twierdzi, że za jego plecami zawiązałyśmy babsko – sucze porozumienie i go prześladujemy. Twierdzi, że Szczypawka donosi mi, że on pali cygara na ogródku, a później na moje polecenie zapędza go do domu. Jest to oczywiste pomówienie. Smród cygar czuję nawet kiedy wszystkie drzwi są pozamykane – jest tak ohydny i zjadliwy, że wedrze się do domu przez dziurkę od klucza. Przez szparkę pod klamką. Wystarczy kilka molekuł, żeby mnie krew zalała i uruchomił się program odliczający w tył do detonacji. A z tym wołaniem do domu, to Szczypawka tez robi to na własną rękę (łapę), a nie z mojego polecenia i zazwyczaj chodzi o żarcie. „Chodź już, daj mi miskę. Chodź już, daj mi miskę”. Kiedy ja go chcę zawołać do domu, to robię to. Ostatnio podobno po moim zawołaniu pospadały w okolicy wszystkie bielinki kapustniki, a sąsiada przeszedł dreszcz trwogi (o, jacy się wszyscy delikatni zrobili). Ale przyszedł? Przyszedł. A grzecznie i po dobroci to mogłabym go sobie wołać do dziś. A chodzi o efekt.

Oraz uprzejmie donoszę, że nie spodziewałam się, że skakanie na trampolinie jest takie męczące oraz bolą uda i tyłek. A wydawałoby się, że to takie tam, hop siup, pląsanie. A to niestety jak każdy sport – męczy i śmierdzi – co było do udowodnienia. Z satysfakcja wróciłam na kanapę.

A przędziorek ma się świetnie, za to róże marnieją w oczach. Udajemy się na poszukiwanie jakiejś konkretnej chemii, bo te opryszczki z ogrodniczego to tylko połaskotały tego drania. Tylko zamlaskał i zachichotał. A tak ładnie zakwitły w tym roku i nareszcie nie pomarzły po zimie!… Mam nadzieję, że uda się kupić coś łagodniejszego od napalmu, niemniej skutecznego.

O NIEMANIU PASZPORTU I NIESTETY NIE O TEŚCIOWYCH

 

Lewa ręka mnie swędziała i proszę, Urząd Skarbowy przysłał forsę. W dodatku na poczcie przepuściła mnie pani Emerytka, bo ja to tylko z papierkiem po odbiór, a ona ma całą stertę rachunków. Świat się kończy, więc tym bardziej lecę na wyprzedaże w Desigualu!… Chociaż ostatnio jak oglądałam, to podobał mi się tylko ręcznik. Dobra, coś się wymyśli, żeby dinero nie zgniło; akurat o to jestem spokojna.

N. wrócił z trzydniowej delegacji do Mołdawii, dokąd poleciał na dowód, bo paszport mu się skończył. Dowód zresztą też się skończył i doszło do przezabawnej sytuacji, że bilety miał na wtorek, a w poniedziałek dzwoniliśmy do gminy, czy może dowód już jest?… Był. Wylądował i dzwoni: „No wiesz, celnicy byli trochę zdziwieni i nie bardzo wiedzieli, czy mnie przepuścić, więc im musiałem wytłumaczyć, że od niedawna mają taki przepis”. Spoko, ja bym miała siedem zawałów i jedną kolkę nerkową przed taką podróżą, a ten nic, radosny jak szczypiorek i ma dodatkowy zastrzyk adrenaliny. Wczoraj wrócił i wydał Szczypawce taką kolację powitalną, że wlokła brzuch po ziemi. Sam był lekko niepocieszony, bo z uwagi na przesiadkę w Wiedniu miał zaplanowane bliskie spotkania ze sznyclem, a tu ci masz, samolot się spóźnił i sznycla mógł sobie najwyżej powąchać w biegu od jednej bramki do drugiej.

W Madrycie nadal lampa i ponad 40 stopni codziennie. Znajomy zeznaje, że ledwo żyją.

PS. A z teściowymi jakaś posucha; jedna w szafkach grzebała, druga majtki synowej uprała i wywiesiła tak, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli… Nuda, bryndza owcza i sezon ogórkowy. Może teściowe uruchamiają cały swój potencjał i fantazję tak raczej w okolicach świąt?…

O KURCZAKU I DZIĘCIOLE

 

Uprzejmie informuję, że pieczone kurczaki z “Renesansu” są tak dobre, jak wieść niesie. Soczyste, kruchutkie i świetnie przyprawione. Za to frytki mnie nie uwiodły, choć niby belgijskie, połowa twarda, przypalona i pusta w środku; jakoś ostatnio wolę w wersji hiszpańskiej, czyli paski z ziemniaka usmażone na oliwie – może nie chrupią, za to jak smakują!…

Dziś od rana w ogródku straszny łomot, jakby ktoś walił młotkiem w drewniane pudło. Wyszłam zobaczyć – dzięcioł! Dzięcioł wali w budkę dla ptaszków! Wygląda na to, że w tym roku jestem otoczona ptakami rąbiącymi w niewłaściwe powierzchnie. Nie dość, że niezły hałas od tego, to wygląda przekomicznie – jakby dobijał się do chałupy, do której nikt nie chce go wpuścić. Jak jaki komornik albo mąż – zdrajca po wypadzie z młodą, cycatą dzięciolicą na dłuuugi weekend. Nawet chciałam się na niego wydrzeć “Odpuść sobie! Nagraj im się na sekretarkę!”, ale co będę z głupkiem dyskutować. Ze dwie godziny tak grzmocił.

A szałwia o, jak się rozpanoszyła:

szalwiasiepanoszy

 

PS. Czy ja już wspominałam, że dostałam SMS-a od Wróżbity Macieja?…