Nareszcie coś pozytywnego i do przodu.
Uff.
(Hanka zaraz powie, że to dlatego, że październik sobie odpuścił, bo prawie jest listopad).
Gotuję ogórkową na wędzonych żeberkach i rozmyślam nad relatywizmem definicji szczęscia.
Strefa wolna od sportu i lajfstajlu
Nareszcie coś pozytywnego i do przodu.
Uff.
(Hanka zaraz powie, że to dlatego, że październik sobie odpuścił, bo prawie jest listopad).
Gotuję ogórkową na wędzonych żeberkach i rozmyślam nad relatywizmem definicji szczęscia.
Kupiliśmy wczoraj Indianę.
Trochę przestałam kochać duet Spielberg&Lucas po nowych Star Warsach. I zgadzałam się z chłopakami z South Parku, że powinno się zabierać stare filmy ich producentom, żeby nie mogli dorysowywać glutowatych jaszczurek. I tego się bałam. Ze postawia na technikę. Na efekty. Na rysowane jaszczurki.
Owszem, efekty są. Ale dyskretnie. W tle. Nie na pierwszym planie.
Na pierwszym planie jest Indiana. Stary i siwy. Zmęczony życiem. W okropnych latach 50-tych, kiedy dzieci w szkołach uczono, żeby kłaść się na podłodze nogami w kierunku białego błysku (mój tata do dzis wspomina), a za podejrzenie o współpracy z commies dostawało się czapkę. I kolejny szacunek dla chłopaków – nie poszli w Indianę wiecznie młodego, filmowanego przez pończochę. Indiana ma zmarszczki i siwy łeb. I co. I nic. Kocham go zupełnie tak samo, jak zawsze. Sama przecież też się zestarzałam w tzw. międzyczasie.
Ale już zupełnie się rozkleiłam, kiedy spotkał Marion. Która wystartowała do niego z identycznym tekstem, jak w pierwszej części (właśnie na tej scenie zaczęłam płakać). Ze wszystkich dziewczyn Indiany najbardziej lubiłam Marion i jej uśmiech. Szkoda tylko, że nie miała okazji, żeby zademonstrowac swoje zdolności w zakresie picia wódki, bardzo żaluję.
Historia jak historia. Ale zachowany jest klimat „starego” Indiany, pościgi wojskowymi samochodami i waląca się świątynia (nie wiem o co chodzi z tymi pieskami preriowymi na początku. To jakieś przesłanie miało być?…), szkielety za pajęczynami, skorpiony i mrówki siafu. Czyli zestaw obowiązkowy Indiany jonesa
– I proszę, na jakich wy facetów lecicie. Takich, co zrobią wam dziecko i porzucą, a wrócą dopiero, kiedy dziecko jest dorosłe, a sami są starzy i stracili robotę – podsumował mój mąż (trochę zazdrosny).
Kocham was, chłopaki.
Jesteście najlepsi.
Tego mi było trzeba.
PS. W Tatrach halny. Czuję go. Mam ochotę kopać ludzi w golenie i tłuc ceramikę o ścianę.
Chwilowo czuję się jak sześciokrotnie zmielone mięso na pasztet. Wszystko dlatego, że wszechświat jest rurą zagiętą. W dodatku poparzyłam sobie ryj barszczem.
Pardą – usta. I język.
Bo też, zamiast pić wódkę, lub spirytus, jak normalny obywatel, to ja – barszcz.
W przeciwieństwie do Babci Pana Artura Andrusa (genialny wywiad), czuję, jak mi wieko podeszło. Oraz nie mogę się zdecydować, czy bardziej jestem Chełbia Modrą, czy Gronkowcem Złocistym.
Naprawdę.
Co robicie, myszki kiszki?
Ja myje lodówkę.
Praca z Ajaxem czystym relaxem.
Ja nie wiem, mam jakąs inną definicję relaksu. Bez detergentów, bynajmniej. Za to z nowym Kingiem (omatkooooooooo, jaki dobry).
Wczoraj, w drodze do, mijaliśmy zagłębie dyniowe.
Po horyzont sterty dyń. I dziwek przy drodze.
I teraz niektóre dynie zostaną przygarnięte i znajdą dom, a inne skończą jako wypełniacz do dzemów. Taki los dyni.
(A dziwki?…)
Czy wspominałam już może, że z tzw. kolorowych periodyków czytam tylko i wyłącznie jeden?… A mianowicie „Top Gear”. Dla Clarksona i Maya, naturalnie. W dupie mam motoryzację i nie znam się na samochodach, ale oni mają takie fajne felietony.
No i może ktoś mi powie, KIM JEST STIG, co? Bo mnie to nurtuje.
Idę myc lodówkę.
Po skończonej pracy załóż majtki – wiadomo.
Ja to jestem proszę państwa prosty człowiek.
Dajcie mi stolik z widokiem na morze, kieliszek białego wina albo szklankę cidry – i mogę tak spędzić cały dzień. Albo tydzień. Lub dwa.
Mówiłam już, że kocham Fuerteventurę?…
Siedziało się po uszy w oceanie, a po wyjściu i obsuszeniu na piasku, w grajdołku, się szło na jakąś rozpustę kulinarną – kalmarze nóżki, albo cidra asturiańska, nalewana jak się patrzy – z półtora metra do szklanek. Jeździło się na wycieczki w różne końce świata.
Poważnie dumam, czy by się tam nie przeprowadzić.
Siedzimy sobie któregoś dnia w knajpie, obok przy stoliku cztery miejscowe lejdis, takie po 50-tce grubo, coś sobie grzechoczą nad talerzem sardynek. Normalna leniwa pora obiadowa, wylizuję majonez aioli, gdy WTEM! Przy stoliku obok jakaś grubsza afera. Zaczynają się wydzierać:
– Mira, que guapa! Sofia Loren!
Owszem, deptakiem nadciągała bardzo piękna dama, szykowna bardzo, w typie Sofii Loren. Wycałowały się, po czym Sofia udała się do stolika męża, który cichutko wciągał w kątku jakąś zupę. Zakotłowało się dookoła niej coś ze czterech kelnerów, a co jeden to młodszy i przystojniejszy. W podskokach przynieśli zamówienie. Najpierw sałatkę z avocado, a następnie – olbrzymi pękaty kielich z kostkami lodu. Za chwile podleciał barman z flaszką i, przyklęknąwszy, wlał Sofii do kielicha około pół litra cointreau.
I to jest życie.
A może nie?…
Śniadania najlepsze w „Pata Negra”, jakby co. Tych hotelowych się nie dało jeść po trzech dniach, wszystko smażone albo mega słodkie, w dodatku z widokiem na Angielki, które po spożyciu sześciu porcji jajecznicy na tostach (wstrętnej i z proszku) szły po dokładkę smażonego bekonu, fasoli, kiełbasek i dżemu. Naszych można było poznać po robieniu kanapek i upychaniu po torbach.
I bardzo mi się podobało jeżdżenie ślicznym czerwonym jeepem wranglerem, z refrenem mojego męża na każdym skrzyżowaniu „cholerne amerykańskie gówno”.
Może trochę trzęsie, fakt. A w środku nie zmieniło się nic od 1945 roku, ale JAK WYGLĄDA!…
„Kill Grill” i „Z wąskim psem do Carcassonne” – wspaniałe, wspaniałe. Jestem fanką Adama „nakarm sukę, bo zdechnie”.
Wiecie, ze tam nikogo nie obchodzi konflikt premiera z prezydentem?… Kompletnie?…
Ciekawe, dlaczego.
Wieje, wieje, wieje, wieje.
Sa kozy. Sa koty na trawniku. Jeden Zorro i jeden Hitler – ktory okazal sie Ewa Braun.
Ryby jedza bulke z reki. Osly jedza hamburgery (doslownie i w przenosni), a ja – gambas al ajillo. W kolko. Az mnie maz prosi – wez, zamow cos innego, co?
Etam.
Biedne krewetki. Takie pyszne.
Planujemy rabnac jedna palme.
Jedziemy.
A wy bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy.
Jak wrócę, to sprawdzę!
Może ktoś wie, co się powinno powiedzieć.
Zna jakieś słowa.
Ja nie znam.
Czasami przychodzi człowiekowi weryfikować poglądy. Na przykład mi właśnie przyszło. Z uwagi na nowa płytę Doroty Miśkiewicz.
Bo ja jej nie polubiłam, wiecie. Ma cos takiego w głosie, co mi nie leży. Jakoś płasko śpiewała, na przydechu… No i o tym wilku to taka sobie była ta piosenka, umówmy się.
A teraz po prostu nie mogę się odczepić od jej nowych piosenek z „Caminho”. Dalej ma tę skrzypiącą nutę w głosie, ale jakos to schodzi na dalszy plan. Bardzo przyjemnie się słucha, a na dodatek przyklejają się i chodzą za człowiekiem te nutki. I to od pierwszego wejrzenia. Ktoś kiedyś napisał, ze ta Dorota to jest artystka, która się rozwija i będzie zaskakiwać. Niniejszym składam samokrytykę, bo jak to wtedy przeczytałam, to zrobiłam sobie pod nosem takie „Pfffff, akurat”.
(„Ten, co słowa miał pisać to zwiał”)
Generalnie to kicham, tak? Oczywiście. Nie ma jak pobyt na Kanarach w wersji „ponury Kłapouchy, wilgotny i smutny”.
I następnym razem wezmę do kanapki z Subwaya mniej papryczek jalapeno jednak.
PS. Jak mozna nazwać parówki "Paryżanki"?… Czekoladki, ciastka, bułeczki, wafelki… Ale PARÓWKI?… Wizualizujecie sobie siebie w sukience w groszki, przebiegającą most nad Sekwaną, pogryzając jednocześnie parówkę?… Bo ja na przykład nie bardzo.
Powazna sprawa jest.
Mianowicie:
JAK WŁOŻYC BATERIE do pilota GPS-a tom-tom?
No kilka osób na tym poległo. W tym ja.
Jak otworzyć tego cholernego pilota?…
Będe bardzo zobowiązana.
PS Tak, jest instrukcja. Na jednym obrazku przedstawia naciśnięcie na guzik, a na drugim – otwartego pilota z włożonymi bateriami. Naciskamy na guzik. Nic sie nie dzieje. ZWRAIUJĘ.
PLEH!