Tak, jestem zaginiona w akcji z powodu Hiszpanów i schizofrenii.
Hiszpanie to wiadomo, a schizofrenia, bo czytam jednocześnie "Anię z Zielonego Wzgórza" (siedem tomów) oraz Rodziewiczównę ("Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką i zgrozą na twarzy").
W sobotę tez miałam zgrozę na twarzy, bo wybieralismy sięna wesele, a ja radośnie zrobiłam sobie maseczkę.
DO NOT ROBIĆ MASECZKI PRZED SAMĄ IMPREZĄ – zapisać, zapamiętać.
Skończyło się oszalałym bieganiem po łazience i próbami zdrapania niebieskiego gluta, który jakoby MIAŁ ZASCHNĄĆ i dać się sciągnąć jednym gestem. Nie zastygł. To jest, zastygł miejscami, a miejscami ściekał, więc wyglądałam jak marsjańska jaszczurka chora na łuszczycę.
W sumie mogłam to zostawić, bo sukienkę też miałam niebieską. Ale w końcu zlazło.
(Wzruszają mnie wesela trzydziestolatków, w odróżnieniu od 19-letnich panien młodych z wysoką ciąża, ale we wianku i welonie do ziemi, i panem młodym z błędnymi oczami i miną "o kurwa, co ja tu robię, jak to sie mogło stać, przecież wypiłem na tej dyskotece ledwo siedem piw").
Generalnie mam się ochotę upić całkiem.
Dobrze, że chociaż pogoda ładna.