O ZAGADNIENIACH ZWIĄZANYCH Z ARCHIWIZACJĄ

A dziś dla odmiany spałam (SPAŁAM?) na samym brzegu łóżka wąskim jak kurza grzęda, bo tyle miejsca mi zostawiły kochane włochate dziewczynki. Przy czym gdyby któraś się przez sen rozkosznie przeciągnęła i wyprostowała łapki, to bym spadła na pysk (a raczej na parkiet, raczej twardy). Na dodatek w nocy chyba był najazd UFO i pobieranie próbek ziemskiej flory i fauny (albo ochotnicze służby terytorialne grały w podchody i zabłądziły srodze), bo okoliczne psy darły się jak opętane, więc gdybym miała więcej łóżka do dyspozycji, to też bym nie spała. No to skończyłam sobie „Koniec śmierci” – ta trylogia najlepsze SF jakie miałam w ręku od baaaardzo dawna i każdy tom trzyma poziom. Zakończenie troszkę, odrobinkę mi przypomina „Limes Inferior”, ale może to z niewyspania.

Natomiast wyspana czy nie, muszę coś zrobić z domowym systemem przechowywania akt, czyli moim pudełkiem na papiery. Kiedyś miałam do tego celu wazon, taki wielki, ceramiczny, z Bolesławca, do którego wrzucałam zapłacone rachunki. Ale ponieważ było to niepoważne, przełożyłam je do pudełka i tak to działa od 10 lat i się sprawdza (może dlatego się sprawdza, że nigdy nie musiałam żadnego rachunku ODNALEŹĆ, ale to już inna sprawa). W każdym razie, pudełko się od jakiegoś czasu zaczyna wybrzuszać jak puszka ze szwedzkim zgniłym śledziem i mam plan, żeby wyjąć i wyrzucić przynajmniej część papierów od spodu, no bo komu jest potrzebna informacja o naszym zużyciu wody w 2011 roku w czerwcu? Z drugiej strony, znając złośliwość rzeczy martwych oraz naszego obecnego rządu (jak najbardziej żywego), nie mam żadnej pewności, że tydzień po tym jak je wyrzucę nie wpadnie do mnie o 5 rano brygada antyterrorystyczna, nie rzuci mnie na podłogę i stojąc mi buciorami na kości gnykowej nie zażąda rachunku za telefon z marca 2004, bo obecnie w naszym kraju takie sytuacje mają dość wysoki poziom prawdopodobieństwa.

No więc sama nie wiem.

Za to bardzo mnie zbudowała historia flaminga, który w 2005 roku uciekł z ZOO w Kansas i zupełnie niedawno odnalazł się w Teksasie – cały, zdrowy i zadowolony z siebie. Szkoda, że nie okazało się że w międzyczasie kandydował do Kongresu i wygrał albo wszedł do rady nadzorczej Wallmartu, bo w Ameryce przecież wszystko jest możliwe.

To prawda, że od jutra znowu zimno? DO DUPY TO LATO.

 

O TYM, ŻE ZŁO ROŚNIE WE MNIE Z KAŻDYM DNIEM

NIC dziś w nocy nie spaliśmy. Od wczoraj mamy pod opieką psa mojej ciotki, czyli Mufkę. Mufka jest urocza, szorstkowłosa, młoda, wesoła, skacze do góry jak kangur, trzy razy wyższa od Szczypawki, dookoła której biega i skacze, a tamtą to wkurwia i warczy. W łóżku musieliśmy ustalić strefy wpływu  jak w powojennym Berlinie, próbowałam spać zwinięta w precel (brak miejsca na nogi, wiadomo), a o drugiej w nocy Mufka zażyczyła sobie spacerek. Jak już zeszłyśmy na dół, to się rozmyśliła. Później się kręciła i wzdychała, no a o czwartej pobudka, bo N. w delegację.

I tak teraz przez dwa tygodnie. SUPER. Ja jestem bardzo nieodporna na brak snu i obawiam się, że skończy się morderstwem.

Najprawdopodobniej morderstwem robotnika budowlanego – dziury i wykopy za płotem coraz większe; nawet nie to, że nie widać końca robót, ale jakiegoś SENSU czy kierunku – jak to finalnie ma wyglądać. Cały weekend siedziałam i obmyślałam klątwy, jakie powinny nawiedzić pomysłodawców, projektantów i decydentów odpowiedzialnych za tę ruinę, nikomu niepotrzebną (liszaj, łuszczyca, uwiąd starczy, impotencja, stopa cukrzycowa, gangrena genitaliów, nicienie w oczach, odpadające paznokcie u stóp i tym podobne) (zaznaczam, że trzymają się mnie jeszcze resztki człowieczeństwa, bo nie życzyłam np. sepsy, pląsawicy Huntingtona ani raka trzustki). W sumie to któregoś z nich powinnam zamordować (przeciąć łopatą na pół i przyglądać się jak próbuje sobie wepchnąć flaki z powrotem do środka w przedśmiertnych drgawkach), a nie robotników, którzy są tylko opłacanymi sługami Cthulhu.

Na naszych kochanych piłkarzy (których też jakoś nie lubię) nie trzeba było zsyłać klątw, sami sobie świetnie poradzili. Moim zdaniem mieli świeżo zrobione pedicure i próbowali grać nie używając stóp, żeby im lakier nie odprysnął, bo to później słabo wygląda na zdjęciach na Instagramie i WAGS się zdenerwują. PATAŁACHY.

No więc jestem zła, niewyspana, zimno mi i zjadłabym wiadro frytek. Tak, wiadro frytek o piątej rano.

PS. Aha, oczywiście Szczypawka jest na mnie ciężko obrażona i się nie odzywa.

 

 

O TYM, ŻE JAK NA RAZIE LATO NIE WPRAWIŁO MNIE W ZACHWYT

 

Po pierwsze, od wczoraj nie mamy prądu, bo wiało. Tak z kwadrans wiało i nic specjalnie nie zniszczyło, ale prąd na wszelki wypadek wyłączyli od razu, no bo w końcu co. Rano jak wyjeżdżaliśmy do biura, prądu nie było nadal i doprawdy mam dreszcze z ciekawości, co zastaniemy po powrocie (zwłaszcza w okolicy zamrażalnika, jego mać).

Po drugie, coraz intensywniej zastanawia mnie ta budowa za płotem. W domyśle to ma być rondo. Na razie jest powierzchnia Marsa i bardzo punktualni robotnicy, którzy zaczynają napierdalać o siódmej rano i kończą w okolicach osiemnastej, z przerwą na lancz. Ten lancz później poniewiera się dookoła koparek, które stoją na noc przy naszym ogrodzeniu (widocznie wyglądamy na uczciwych ludzi, takich co nie ukradną koparki – HA, HA, żeby się nie zdziwili któregoś dnia!). N. się pewnego poranka nieco wkurwił, pozbierał lancz (z napisami KASZTELAN, PERŁA oraz inne) i ustawił z niego piramidę na koparce, a po południu jeszcze dołączył z serca płynący gospodarski opierdol. Pomogło, od tamtej pory resztki lanczu zabierają ze sobą.

Ale do czego zmierzam. Otóż ja jakoś nie dostrzegam efektów tej pracowitości. Na moje laickie oko od ładnego miesiąca rozryty obszar wygląda tak samo, nie ma żadnego przyrostu robót, żadnej delty. Od rana do wieczora panowie z dużym zaangażowaniem bawią się piaskiem i fajnymi maszynami. Może to w ogóle nie jest firma budowlana, tylko awangardowy plac zabaw dla (mocno) starszych dzieci – zamiast na ryby, chodzą się zrelaksować ryciem koparką w piachu i jeszcze za to płacą! A gmina ma przychód (a mieszkańcy – hałas, kurz i wertepy, ale kto by się mieszkańcami przejmował).

No więc jeśli chodzi o hasło UŚMIECHNIJ SIĘ DO ŚWIATA A ŚWIAT UŚMIECHNIE SIĘ DO CIEBIE – to chwilowo nie mogę, bo mi się zęby zakurzą. Wkurwiona jestem i już.

A w USA wraca dżuma. Wspaniały początek lata.

 

O OGRODNICTWIE WYCZYNOWYM

Dziura w trawniku miała swój ciąg dalszy. Nagle zrobiło się ich więcej, w różnych miejscach, a pomiędzy – podziemne korytarze, ale dość płytko, więc cały trawnik zyskał gąbczastą strukturę. I jak  po nim chodziłam, to lekko się zapadałam i miałam wrażenie, że jak w kreskówce Warner Bros – za chwilę coś mnie wciągnie za nogę pod ziemię. Jakiś suseł albo agent KGB.

Następnie mieliśmy nieprzespaną noc – Szczypawka co pół godziny życzyła sobie wyjść i sprawdzić rozwój wydarzeń na trawniku. I tak do czwartej rano.

A następnego dnia złapała krecika. Takiego malutkiego. Przydybała go w kącie i zanim się N. zorientował, to już z nim w pysku robiła rundę honorową dookoła chałupy, żeby wszystkie psy sąsiadów WIDZIAŁY. Na szczęście dała go sobie odebrać (na oko nieuszkodzony, tylko opluty) i został wyniesiony do lasu. Z daleka od Szczypawki oraz od buldożerów (które ostatnio zaczynają napierdalać o 7 rano).

A jak mówię, żeby całe podwórko zalać asfaltem i będzie spokój, to nie. TRAWNIKA SIĘ ZACHCIEWA.

Aha, jak już N. wyniósł kreta, to następnie udziabała go osa, gdyż zaczął wycinać dżunglę amazońską, jaką urządziło w tym roku pnące winogrono. Każda gałązka rośnie jakiś metr dziennie i zaczęliśmy się bać, że za moment przewróci płot albo wlezie do sypialni oknem dachowym i nas udusi wąsem i wyciągnie, żebyśmy mu służyli za nawóz. No w każdym razie zaczęło się robić trochę jak w „Cieplarni” Aldissa i N przystąpił do ofensywy. Jakieś sto razy prosiłam go – załóż rękawiczki, ale przecież to by było takie NIEMĘSKIE się żony posłuchać.

Przez ten cholerny Mundial jakiś zastój w internetach, nic ciekawego mi w oko nie wpada ostatnio. No, może historia o kolesiu, który zrobił dla swoich przyjaciół tacos ze swojej amputowanej stopy. Nigdy nie byłam specjalną fanką kuchni meksykańskiej.

PS. A nie, jeszcze przeczytałam artykuł o tym, do czego mogą się przydać te małe saszetki z kuleczkami silikonu. Już kiedyś o tym czytałam – że one są bardzo przydatne i żeby ich nie wyrzucać. No i od tamtej pory nie wyrzucam, tylko trzymam w kredensie w dzbanku, mam już prawie pełny dzbanek tylko zapomniałam, do czego one się w zasadzie przydają. Ale nie wyrzucam! No to sobie odświeżyłam tę wiedzę (można nimi odparować zaparowane szyby – jak? Ciskając garściami kuleczek w szybę?…).

O JAMNIKACH NADAL, BO TO WDZIĘCZNY TEMAT

N. przywiózł tym razem z Japonii wspaniałą herbatę… o smaku konia. Co prawda nigdy nie piłam naparu z końskich jabłuszek, ale dokładnie taki aromat miałam w gardle i w nosie. Zadbana końska stajnia (wiadomo że zadbana, w końcu z Japonii). Chyba jednak pozostanę przy moim plebejskim Dilmahu, a ten rarytas odłożę dla gości.

A powodzenie w interesach może przyjść z niespodziewanej strony.

– No i siedzimy na kolacji z ich głównym szefem – opowiada mi – i on w pewnym momencie wyjmuje telefon i mówi „A to moja najbliższa rodzina”. I pokazuje mi zdjęcie żony i pięciu jamników! No to już wtedy wiedziałem, że raczej się dogadamy.

Nasza najbliższa rodzina (w liczbie sztuk jeden i uważam, że to skandalicznie mało!) od kilku dni znika na całe godziny i pilnuje podejrzanej dziury w trawniku. Jak nic nornica albo jakieś nowe narzędzia kontroli skarbowej, bo skąd nagle dziura na środku trawnika?

Robiłam ostatnio porządek w poczcie i naszło mnie na przeglądanie spamu. A tam – kup odkurzacz, kup ubezpieczenie, kup nowe konto z planem emerytalnym, zadbaj o zdrowie swojego pęcherza…  I ani jednego maila o np. powiększaniu penisa! Już wiecie co – kiedyś dostawałam ciekawszy spam.

 

O TYM, ŻE ŚWIAT JEST PORĄBANY, A JAMNIKI TO JUŻ W OGÓLE

Czasem się wydarza coś takiego, że natychmiast wszystko się człowiekowi przewartościowuje. Zwłaszcza problemy, przed chwilą bardzo ważne życiowe, okazują się być tak naprawdę malutkie, zasraniutkie i do pozamiatania, jak zdechła mucha. Jakby się spojrzało na życie przez lornetkę z drugiej strony.

Niby wszystko się dzieje po coś, ale ja nie wiem. Pewnie za głupia jestem żeby zrozumieć.

Niech ten pancio już wraca, bo ostatnie cztery noce mam wyjęte z życia, a to ponieważ pieseczek życzy sobie na spacerek jakieś trzy razy każdej nocy. Częściowo miała sraczkę, a częściowo – po prostu chciała wyjść i popatrzeć w nocne niebo. Z tęsknoty za panciem, a może zwyczajnie interesuje się astronomią. Jamniki mają dużo zainteresowań, od szczegółowej anatomii kotów poczynając, więc czemu nie astronomia.

A na dodatek coś mnie w nocy użarło. Musiało być głodne – jak N. jest, to jego komary gryzą, a ja mam spokój, więc ten musiał być zdesperowany. Albo lubi sobie łyknąć kwasu.

 

O TYM, ŻE NIE SPOTKAMY SIĘ W NIEBIE

W sobotę przez cały dzień bolał mnie łeb okrutnie. Ewidentnie na zmianę pogody, a jeszcze piesek rzygał w nocy – no czasem po prostu tak jest. W lewym oku miałam wbity śrubokręt i słyszałam tętent kopyt nadciągającej migreny; tłukłam się bez celu po chałupie jak żona pana Rochestera zanim placówki zinstytucjalizowane stały się modne, a N. w tym czasie wsiadł na rower i machnął siedemdziesiąt kilometrów. Naprawdę którejś nocy wgryzę mu się w tętnicę i wypiję krew (no nie całą – troszkę!), bo to jest KOSMICZNIE NIESPRAWIEDLIWE, żeby jeden człowiek w upał miał tyle energii, a drugi wcale. Ale wracając do naszych baranów (czyli mnie i bolącego łba).

No bolał mnie ten łeb, a na dodatek N. wyjeżdżał i trzeba mu było uszykować tobołek. Pod wieczór upał się trochę uspokoił, a i stado węży w mojej czaszce zdawało się przysypiać i tylko lekko posykiwało. Popełzłam do sypialni i włączyłam żelazko, żeby machnąć te kilka koszul, a sąsiad z tyłu akurat w tym momencie WŁĄCZYŁ KOSIARKĘ SPALINOWĄ.

Miał cały dzień. CAŁY CHOLERNY DZIEŃ. Włączył AKURAT w tym momencie, pod samym oknem sypialni. I napierdalał, dopóki nie skończyłam prasować. Węże natychmiast się obudziły i odzyskały formę.

No więc jeśli miałam jeszcze jakieś maluteńkie, mikroskopijne szanse na dostanie się do nieba, to tym sobotnim wieczorem je przekreśliłam BEZPOWROTNIE, bo nad tą deską klęłam na sąsiada tak straszliwie, że nawet nie wiedziałam, że ZNAM takie określenia. Sąsiad musiał po tym koncercie życzeń pod jego adresem dostać co najmniej półpaśca. A zatem z przykrością oznajmiam, że nie spotkamy się po Tamtej Stronie, albowiem mam moich blogowych gości za przyzwoitych ludzi, do których od przedwczoraj się zdecydowanie nie zaliczam.

A wczoraj kończyłam „Loaded” i no cóż, chyba się podkochuję w Watto (na pewno od odcinka z buldogiem), oraz hm. To już drugi serial, w którym pokazane jest mikrodawkowanie LSD (Diane w „Good Fight”, przypominam) jako sposób na otaczającą rzeczywistość. Dobra, to przejdźmy do konkretów – GDZIE można kupić te kropelki? W naszych realiach mikrodawki mogą nie dać rady, niemniej chętnie spróbuję.

Deszcz pada. No nareszcie.

 

O KRÓTKOWZROCZNOŚCI I JEDZENIU LODÓW W DOMU

Po wnikliwej lekturze komentarzy miejsca na podium kształtują się następująco:

MIEJSCE PIERWSZE:

– Nietoperz. No bo jednak co wpadnięty do chałupy nietoperz, to nietoperz!

MIEJSCE DRUGIE EGZEKWO:

– Ptak, który celowo przyrąbał w przednią szybę i się rozmaślił, oraz

– Gołąb, który włączył telewizor pilotem i wysyłał SMS-y (a nie, to mąż wysyłał, ale i tak było fajnie).

MIEJSCE TRZECIE EGZEKWO:

– Rasowy gołąb, który wmaszerował do domu odpocząć, oraz

– Ptak – chuligan, który stłukł szybę.

Oraz równorzędne wyróżnienia dla wpadających i krążących jaskółek.

Jak się komuś nie podoba, to może pisać interpelacje, ale i tak mi nic nie możecie zrobić, no chyba że nie zagłosujecie na mnie w następnych wyborach. Co i tak mnie nie rusza, bo nigdzie nie kandyduję – AHAHAHAH!

Z tym wzrokiem to jest tak, że noszę za słabe soczewki i wiem o tym. Jak jedziemy z N. to zawsze są akcje „O popatrz kochanie, bażant na łące / sarenki z młodymi / jastrząb leci!” – czego oczywiście NIE WIDZĘ i potakuję w ciemno (no, żubra bym raczej zauważyła, tak przypuszczam). Świat postrzegam nieco impresjonistycznie i np. uważam że wyglądam nieźle, DOPÓKI nie założę szkieł. A co by było, gdybym miała te szkła mocniejsze? Nawet nie chcę o tym myśleć! Depresja gotowa.

Więc tak, koszty są takie, że czasem nie rozpoznam Kate Winslet. Albo jakiejś mojej koleżanki w sklepie (dopóki się na mnie nie wydrze, i słusznie). Ale już się przyzwyczaiłam i wcale nie chciałabym widzieć świata zbyt WYRAŹNIE. Nie nie, dziękuję. Poza tym przecież i tak mnie czeka starcza nadwzroczność, więc się napatrzę chcąc nie chcąc.

Nareszcie trafiłam na fajne lody w kubełku – nie za słodkie i nie za miękkie, mianowicie Grycana jogurtowe z truskawkami. Pożeram już drugie opakowanie. W dodatku jak na abnegata przystało – prosto z kubełka, jedynym ukłonem w stronę elegancji jest długa łyżeczka deserowa. No ale komu w domu się chce przekładać lody do miseczek! Myślicie, że Audrey Hepburn przekładała?…

 

O PTAKACH CIĄG DALSZY ORAZ O TYM, ŻE NIE POZNAJĘ LUDZI

No nie, ja muszę kupić jakiś system obrony przeciwlotniczej – mieliśmy ptaka w sypialni.

(Teraz chwila na obśmianie się z żartu – ahaha, PTAKA W SYPIALNI! Ale beka!… Dobra – wystarczy)

Maleństwo takie, siedziało sobie na uchylonym oknie dachowym – dupą w środku, głową na zewnątrz. Dość DŁUGO sobie siedziało i nasza obecność jakoś go wcale nie martwiła. Za to mnie martwiło, czy to przypadkiem nie MAMUSIA pilnująca potomka, który wleciał pierwszy i wpadł nam gdzieś za szafę albo komodę i teraz nie może się wydostać i zacznie śmierdzieć za tydzień. W tym celu kazałam N. czołgać się z latarką i przesuwać meble, no zabawy było co niemiara.

Może jak wyjdę na taras o poranku i prowokacyjnie STŁUKĘ JAJKO, to nabiorą respektu, bo trochę za bardzo nam na łeb weszły ostatnio. Ale nie szkoda jajka?…

Obejrzałam natomiast ostatni film Woody Allena (wiem, że teraz niemodnie się przyznawać do oglądania filmów Woody Allena, ech) – „Na karuzeli życia” – całkiem mi się podobał, chociaż to raczej ekranizacja sztuki, i to taka oszczędna w środkach, powiedziałabym (ale piękne zdjęcia!). Natomiast cały czas podziwiałam aktorkę, grającą panią w średnim wieku z kryzysem – o rety, fajna aktorka, skąd oni ją wytrzasnęli, przecież nie zadebiutowała w tym wieku, ciekawe gdzie jeszcze grała – i tak cały film. Po filmie patrzę na okładkę płyty.

Kate Winslet.

Na moją obronę mam tylko tyle, że ona w tym filmie jest KOMPLETNIE do siebie niepodobna. I to nie chodzi tylko o postać – że taka różna od tego, co dotychczas grała – ale fizycznie o nią. Makijaż, fryzura, inny sposób mówienia, głos nawet ma zmieniony (u Allena zresztą większość aktorek piszczy, zwłaszcza tych młodych). No ale żeby do tego stopnia? Muszę się w końcu wybrać do okulisty.

A dziś przychodzimy na zakład, a tam wisi kartka, że od 10 nie ma bieżącej wody, za co bardzo przepraszają. Oczywiście natychmiast zachciało mi się jednocześnie siusiu i pić – i tak aż do wyjścia z biura. Nadaję się na tyle terapii, że sama jedna mogłabym wypełnić średniej wielkości klinikę leczącą zaburzenia nerwicowe.

 

O TYM, JAK ZNOWU NIE ZJEDLIŚMY U NIEMCA

Mniej więcej jak już dojechaliśmy na miejsce uświadomiłam sobie, że mam jakiś drobny problem z pakowaniem, ale nie zawsze. Bo jak udajemy się dokądś samolotem – to potrafię się zawinąć w małą walizeczkę, zimą też. A jak samochodem – to bagażnik jest pełny pod sufit, a N. z popłochem w oczach patrzy na stos toreb w przedpokoju – „To już wszystkie czy jeszcze jakieś będą?”. Ponieważ jedyną zmienną jest PIES, wychodzi na to, że PIES potrzebuje bardzo dużo bagażu. No bo niby jak to inaczej wytłumaczyć?

Zazwyczaj pobyt w Świnoujściu to głównie sprzątanie i naprawy po tych, co przyjechali ODPOCZĄĆ, ale tym razem stwierdziliśmy że koniec tego dobrego. I normalnie pojechaliśmy zwiedzać, jak nie przymierzając turyści. Akurat dobrze się złożyło, bo Zuzanka przetarła ścieżki i zrobiła świetną ściągawkę, więc po prostu pojechaliśmy na niemiecką stronę wyspy Uznam – do zamku Mellentin otoczonego fosą, do Wolgastu i do Zinnowitz, obejrzeć tę kawiarnię – batyskaf, co zanurza się w wodzie. Na szczęście wiało, morze było niespokojne i batyskaf nie jeździł, bo nie wiem czy Szczypawce by się podobało.

NIemieckie wybrzeże powoduje, że lekki szlag mnie trafia – bo tam jest po prostu ŁADNIE. I człowiekowi od razu się uruchamia wyobraźnia, jak mogłoby wyglądać nasze wybrzeże, gdyby komukolwiek zależało na tym, żeby było ŁADNIE – a nie żeby z każdego centymetra kwadratowego pompować jak najwięcej kasiory i spędzać jak najwięcej ludożerki. Są i u Niemca stragany z najnowszą kolekcją chińskiej haute couture, ale jakoś tak… Porządniej. Na przykład, wszystkie mają namioty w jednym kolorze. U nas oczywiście festiwal drobnoustrojów we wszelakich budach i rozkopane wydmy, bo przecież trzeba pierdolnąć kolejne apartamentowce.

N. mi wypomina, że nic u Niemca nie zjadł, a nawet nie napił się kawy. Cały czas mu tłumaczę, że NIC NIE PORADZĘ – od najmłodszych lat dziadek mi wpajał, że Niemcy zabili wujka Stanisława (i grał przy tym na pianinie jednym palcem pieśni partyzanckie), a zatem niemieckie jedzenie nie przejdzie mi przez gardło. No, może bułka ze śledziem – ale śledź zapewne urodził się w Polsce i tu wychował, zanim zwabiły go kolorowe niemieckie przynęty. Tak czy inaczej – mój przewód pokarmowy u Niemca nie działa (ale przynajmniej nie zaczepiam ich na promenadzie, jak nasz znajomy z dawnych lat, z pytaniem „Do you remember Stalingrad?”).

Po naszej stronie już owszem jedliśmy i to w lokalach – bo zimą, kiedy nie ma wystawionych ogródków, jesteśmy z psem raczej non grata i musimy polegać na żywieniu na wynos. A teraz proszę bardzo, przy stoliku w ogródeczku, czy podać wodę dla pieska, są poduszeczki na krzesłach i miękkie kocyki – bardzo przyjemnie. Tylko Szczypawka trochę za energicznie upominała się o gotowaną rybę z zupy, którą jadł pancio, a właściwie to o każdą rybę, jaką jedliśmy. I o frytki też. W końcu też była w lokalu.

A upał był, że chyba pierwszy raz w życiu cały (trzydniowy) pobyt w Świnoujściu przechodziłam w sandałkach! Codziennie zapowiadali burzę i codziennie ona nie nadeszła. Bardzo było miło i z towarzyszeniem różowego wina na balkonie (przez tę moją wieś mam zwyczaj wyłażenia na balkon w piżamie, zupełnie mi się zapomina, że tam jest cywilizacja i tak się chyba nie robi).

A po drodze w jedną i w drugą stronę mijaliśmy amerykańskie wojsko, raz pod Szczecinem pogubili przyczepy. A z powrotem stali wzdłuż autostrady z przyczyn nie do końca jasnych. Jeśli ich obecność miała wpłynąć pozytywnie na poczucie mojej obronności, to – no cóż, nie do końca im wyszło. Chyba.

Czytam Nosowską – niezła, niezła – oraz „Kobietę w oknie”. Też bardzo dobrze się zapowiada.