Już nie leżę w malignie, acz plecy wciąż mnie delikatnie
uświadamiają, ze nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa i żebym sobie
uważała.
Najbardziej, a właściwie – JEDYNE, czego mi brakuje z
młodości, to umiejętności błyskawicznej regeneracji. Jak to się na studiach
balowało w Hadesie do czwartej rano, a później do domu i na ósmą na kolokwium z
angielskiego, świeża jak sałata. Albo po całonocnej integracji następnego dnia
robiło się za tłumacza i przewodnika eksperta z Banku Światowego albo
prowadziło warsztaty z finansów. Już tego nie mam. Padam na pysk o dwudziestej
trzeciej, a i tak najchętniej bym to odespała do dziewiątej. Bardzo szkoda, bo
tyle dobrego się marnuje, zamiast spać by człowiek pobalował, a tu ci masz. Jęki
w Sylwestra „O Jezu… Dopiero wpół do jedenastej?” i tym podobne.
Przyjeżdżamy do biura, a tu na patio kaczor. Siedzi na
trawniku i rozgląda się gospodarskim okiem. Mój mąż twierdzi, że wczoraj był tu
z zoną i o mało nie uwili gniazda w naszej irdze. Dziś gdzieś zapodział żonę,
drań jeden. Miałam go poczęstować bułką, no ale w TEJ SYTUACJI?…