Z CYKLU: AUTOR, CHOĆ NIEMŁODY, DZIWI SIĘ ŚWIATU*


Kiedyś tam w zeszłym tygodniu albo jeszcze poprzednim. Normalnie
wchodzę, tak? Siadam przy stole, celem obiad zjeść. Na stole tekturowy zawijas
ze zdjęciem filiżanki i podpis zachęcający: „Spróbuj naszego nowego specjału –
kawa o smaku szarlotki!”.

Normalnie nigdy, nigdy tego nie
zrozumiem, nigdy. Kawa o smaku szarlotki. To nie można po prostu zamówić
szarlotki? Albo soku jabłkowego? No chyba, że zamawiam szarlotkę, a ona o smaku
sernika. Albo rolady wołowej, bo czemu nie. Placki ziemniaczane o smaku ostryg
z szampanem, na przykład, mogłyby się przyjąć. Albo pory zapiekane o smaku
marcepanu. Zupa pomidorowa o smaku klęski drużyny piłkarskiej w mistrzostwach
świata.

Nie na moje to nerwy, chociaż – UWAGA! – jak wyszło słońce,
to nawet nie mam ochoty wpełznąć pod kanapę i tam się zmumifikować i pokryć
pajęczynami. Nawet wykluło mi się w głowie takie coś na kształt, nie wiem jak
to nazwać, bo nie chcę spłoszyć, ale… żeby nie leżeć cały czas?… Tylko
wstać?… Hm.

A z drogi do Łodzi to mi oko zawisło na szyldzie „Zakuwanie
węży” i to jest BARDZO nie fair w stosunku do węży.


* Nie zmieniłam płci, tylko się wpasowuję w ostatnie trendy dyskusji
o rodzajnikach i ich roli w życiu jednostki i wpływu na losy tejże.


O WYCIU W MANFAKTURZE


Zakładam działalność gospodarczą pod nazwą "Wynajmowanie się do napadów i rabunków". Wczorajszy dzień mnie natchnął, że mam takie predyspozycje i je marnuję. 

Byłam wczoraj w Manufakturze. Jest to jedyne centrum handlowe, które lubię i mi się podoba. Nic mnie w nim nie denerwuje, nawet, jak wieje i chlapią fontanny na człowieka. Jest najpiękniejsze na świecie i już. Ale do adremu: wyłam na bramkach. W dodatku nieregularnie. Wyłam w Zarze, ale tylko w przymierzalniach. W Seforze wyłam, ale w H&M-ie już nie. W Mango nie, ale w Stradivariusie tak. W dodatku na przykład zawyłam przy wejściu, ale przy wyjściu już nie. Albo odwrotnie. Podejrzewam torebkę, com ją sobie ostatnio sprawiła na lotnisku w Madrycie – ma gdzieś franca tego gżdacza namagnesowanego, ale za cholerę nie mogę go znaleźć. 

No i teraz będzie klu: myślicie, że mnie ktoś przeszukał? Albo obmacał? Albo w ogóle chciał, żebym się tłumaczyła?… Ochroniarz z Sefory popatrzył na mnie i powiedział "Eeeee…. Pani se w domu na spokojnie sprawdzi torebkę" (cytat dosłowny z przytoczeniem źródła). Pan ze Stradivariusa (macie fajnego pana w Stradivariusie tam w Manufakturze) spojrzał na torby i powiedział "A to pewnie w Seforze pani coś przykleili". No to kupiłam dwa szaliczki i okulary (kocham wchodzić do Stradivariusa dla zapachu; nie wiem, co rozpylają, ale uwielbiam ten zapach i zazwyczaj kupuję coś, żeby to później wąchać). 

Wniosek z tego jasny – muszę wyglądać na mega trąbę, której się o nic nie podejrzewa. Trochę mnie to boli; wiem, że żadna ze mnie femme fatale, ale błagam, żeby do tego stopnia wyglądać na pipę?… No ale trudno, skoro tak, to proszę bardzo – mogę się wynająć do napadów jubilerskich, bankowych i jakich tam kto wymyśli (tylko nie sprzęt AGD lub fortepiany, bo nie lubię dźwigać). Wchodzę, zgarniam kolie do torby, piszczę na bramce, wszyscy machają ręką, a ja pobieram swoje piętnaście procent i wszyscy są zadowoleni (oprócz jubilera, no ale coś za coś i kwi pro kwo). 

A obiadek zjedliśmy u Gesslerowej; ma kurczaka po polsku, z nadzieniem z chałki i wątróbki i był pyszny (niestety, podają pół kurczaka; małego, ale pół, masakra, a znam takich, co twierdzą, że "Jeszcze nikt od Gesslerowej nie wyszedł najedzony" – ja wczoraj wyszłam na, a nawet przejedzona). Kurczak bdb, wystrój jak to u Gesslerowej – trochę przeładowany, ale fajny żyrandol z filiżanek i czajniczków do herbaty, no i śliczne łazienki. Acz chyba skorzystałam z męskiej – jedna była wymalowana w czerwone maki, a druga w białe. Wybrałam białe i N. twierdzi, że jestem psychiczna, bo to była męska toaleta. Faceci to się do wszystkiego przyczepią, naprawdę. 

A zatem,  jaki z tego wniosek?… JESTEM OKROPNIE GRUBA.

 

O, NIESTETY, BUTACH


Kursuje taka obiegowa prawda ludowa, że nikt tak nie zaszkodzi kobiecie, jak inna kobieta. I to jest prawda najprawdziwsza, bo – spójrzmy prawdzie w oczy – faceci się nas jednak boją.

Boją się strasznie, bo jesteśmy DZIWNE. Mamy różne tajemnicze gadżety, typu macica albo tusz do rzęs, i posiadamy tajemniczą wiedzę o tym, gdzie znajduje się w domu dany przedmiot (oraz – jak umyć sedes). Są to rzeczy nie do ogarnięcia przez mózg męski i w ich oczach jesteśmy jak Zakon Templariuszy albo jak jakaś wiedźma z kociołkiem, która, jeśli będzie miała akurat taką fantazję, to może go zamienić w trytona (co jest zresztą prawdą, może nie w trytona, ale np. w trąbę zamieniamy po mistrzowsku). Przerażamy ich anatomicznie, psychologicznie i intelektualnie – więc lepiej nam nie podskakiwać za wysoko, i oni to wiedzą.

Ale baba babie – uh! To już jest waga ciężka, z tym, że ja bym to jeszcze nawet bardziej doprecyzowała: nikt nie jest większym wrogiem kobiety, niż ona sama. Jak kobieta sobie coś wkręci, to światowe towarzystwo neurochirurgów jej tego nie będzie w stanie usunąć. Ja sobie na przykład wkręciłam, że ROZCHODZĘ TE KOZAKI, które są bardzo piękne, ale zupełnie nie na moją stopę, zakleszczają mi się na kostkach i na dobrą sprawę zdejmuję je prawie razem ze stopami. Gdybym musiała w nich przejść jeszcze kilka metrów, to skończyłabym jak pirat do kwadratu, bo z dwiema drewnianymi protezami zamiast nóg. No przecież gdyby jakiś facet za karę kazał mi nosić te buty, to by dostał nimi przez łeb. Ale nie, sama świetnie sobie radzę z okaleczaniem kończyn.

Naprawdę bolą mnie nóżki i normalnie muszę iść gdzieś podymić na jakimś forum, żeby sobie ulżyć. Ale spoko, rozchodzę te kozaki. Już ja znajdę na nie sposób.


PS. Faktycznie, jako Pytia piłkarska się nie sprawdzam, być może dlatego, że mam ten sport w tym samym miejscu, co larwa chruścika.