O PREZENCIE – NIESPODZIANCE

No i jaki dostałam ten tajemniczy prezent od N.? Otóż – STETOSKOP. Taki prawdziwy, lekarski (nie żaden „mały doktor”, jak sugerował szwagier), marki Littmann. Faktycznie kiedyś powiedziałam przy nim, że chciałabym mieć stetoskop, bo mnie fascynują takie analogowe urządzenia, no i proszę – wziął sobie do serca. Wszyscy zostali osłuchani, włącznie z psami – jak tylko odkryłam, którą stroną wsadzać do uszu końcówki (nie, stetoskop nie jest symetryczny). Najlepsze odgłosy dają serce i jelita. Nikt akurat nie miał zapalenia płuc, a to podobno też całkiem nieźle słychać. 

Psów było na Wigilii pięć i zdegustowały rybę po grecku – bardzo im smakowała (mintaj w tym roku). Na szczęście już po zdjęciu ze stołu, a nie przed podaniem, więc zupełnie przyzwoicie się zachowały. Moja siostrzenica jest totalną nihilistką aktualnie, ale Zebra mówi, że to po prostu taki wiek i że mogło być gorzej. 

Trochę się w te święta przemieszczaliśmy i odnoszę wrażenie, że ciągle na okrągło leciała we wszystkich stacjach radiowych kolęda Preisnera i mam jej zdecydowany przesyt. Jest piękna oczywiście, ale po czterdziestym razie w ciągu dwóch dni to już ucho się zwija w trąbkę.

Oprócz stetoskopu dostałam piękne i pożyteczne prezenty, na przykład kubek z Bolesławca w jamniki oraz takie jedno narzędzie do wyrabiania ciężkiego ciasta – coś pomiędzy trzepaczką a sprężyną. Podpatrzyłam na Ballerina Farm – mój kolejny nałóg filmikowy, śliczna dziewczyna ze szkoły baletowej wyszła za jakiegoś milionera – Mormona, mają na moje oko jakieś czternaścioro dzieci (nie da się ich policzyć), mieszka na farmie i całe żarcie robi ręcznie od podstaw. I jak mówię, że od podstaw, to OD PODSTAW – sama robi na przykład masło i mozarellę w wielkim garze, z mleka od własnych krówek. Chleb z własnego zakwasu i makaron z własnej mąki i własnych jajek (znaczy, fermowych kurzych – jej własne osobiste też są używane na bieżąco, bo jak wspomniałam w tle galopują jakieś tuziny dzieci).  A to wszystko w powiewnych, pastelowych  bawełnianych sukniach i bluzeczkach z falbankami. No uwielbiam to oglądać, jak jakiś „Star Trek” – absolutne science fiction. 

A propos filmików, to obejrzeliśmy wspaniały serial „La Palma”. Katastroficzny, czyli w sam raz na święta. Miał tylko cztery odcinki i bardzo dobrze, bo już nie mogłam na te kocopoły patrzeć, zwłaszcza że zginęło pół świata, ale NA SZCZĘŚCIE jedna norweska rodzina uratowała się w całości. Trochę ja nie wiem, ale chyba inteligencja widza jest oceniana na poziomie kulki wodorostów w większości tych seriali. Chociaż jak czasem wyjdę z domu w kierunku siedzib ludzkich (rzadko), to zaczynam rozumieć, dlaczego.

Drugiego dnia świąt pojechaliśmy pospacerować do Arkadii (bo już byłam całkowitym poświątecznym blobem), gdzie otworzyła się kawiarnia i było tak miło, świeciło słońce i dałam się ponieść nastrojowi i wypiłam gorącą czekoladę. Po czym O MAŁO NIE UMARŁAM. Znaczy przesadzam oczywiście, ale dostałam migreny i mdłości. Nie przepadam za czekoladą i jem jakieś śladowe ilości i to rzadko, ale żeby AŻ TAK chciała mnie zabić? Wino by mi tego nigdy nie zrobiło (no dobra – kac, ale to na drugi dzień dopiero).

No to teraz tylko jakoś doczekać do północy w Sylwestra i można zacząć narzekanie na styczeń. Tym bardziej, że od razu na początku roku ma być orkan. Doprawdy, wzruszyłam się.

PS. Arkadia oczywiście park obok Nieborowa, niedaleko od nas, żeby nikt mnie nie posądzał o wycieczki do centrum handlowego, na miły Bóg.

O NIEŚWIĄTECZNYM NASTROJU

Tak się rozszalałam, że upiekłam drożdżowe ciasto Zebrze, a ona powiedziała, że przepyszne. No moi państwo, w takim tempie to w przyszłym roku założę japońską piekarnię (uwielbiam filmy na jutubie o japońskich piekarniach, wspominałam już? Kanał „Bread Story” ma chyba najlepsze, nie można się oderwać, aż chciałabym tam być i turlać bułeczki).

Znalazłam informację o lotniskowych skanerach (bo jak mnie coś gryzie, to nie mogę przestać szukać odpowiedzi) i chyba MAM TROP. No więc one są tak zaprojektowane, żeby piszczeć, jak ktoś ma za luźną odzież, albo za ciasną. I to by się zgadzało, bo ja górę zwykle noszę oversize, a w podróży zwłaszcza – ma być wygodnie i mnie nie ograniczać, a do przejścia bramki każą zdejmować bluzy i swetry, więc ta koszula pod spodem zwykle mi powiewa. Co do za ciasnej odzieży – nie wypowiem się, gdyż nie wytrzymałabym w czymś obciskającym nawet minuty, a co dopiero lotu. 

W ogóle w tym roku nie mam ochoty ani nastroju na święta. No zrobię tego śledzia, bo w tej malutkiej resztce rodziny, jaka mi została, to ja jestem od śledzia i ryby po grecku; ale żebym czuła nastrój albo miała ochotę – to nie. Od czerwca interesuję się historią astronautów, którzy polecieli na ISS Starlinerem na dwa tygodnie, po czym okazało się, że nie mogą wrócić, bo Starliner się wykrzaczył, i siedzą tam już pół roku. Mieli ich ściągać w lutym w przyszłym roku, ale już przełożyli na marzec. No więc – współczułam im, bo spakować się na dwa tygodnie a na dziesięć miesięcy to JEST różnica. Ale teraz tak myślę – wiszą sobie w tym Kosmosie, NASA im wszystko dostarczy, od czystych majtek po świąteczny obiad (w tubce co prawda, ale zawsze jednak), prezenty pewnie też (i pewnie też w tubce albo koncentracie). Czy to nie idealna sytuacja? Też bym chciała sobie zawisnąć w próżni na jakiś czas, a przede wszystkim – nie mieć kontaktów z ŻADNYM urzędem i ŻADNYMI papierami. Już nie mogę po prostu, mam PTSD i na widok wykropkowanego miejsca na podpis dostaję drgawek. Też bym chciała spłynąć na Ziemię jakoś na koniec marca – tylko co z Mangustą? Beze mnie już do reszty się rozwydrzy. 

Jedyna dobra wiadomość – wyskakuje mi na HBO (które teraz się nazywa zupełnie inaczej) reklama nowego serialu medycznego. Rolę główną gra Carter z ER (chociaż też nazywa się tym razem zupełnie inaczej, a szkoda – fajna byłaby taka kontynuacja po latach). Mam nadzieję, że nie będzie to męczybuła jak szpital Amsterdam albo Rezydenci. Moja koleżanka ostatnio stwierdziła, że w Rezydentach jak kogoś wyleczą, to przez przypadek. Moim zdaniem – jak ktoś widział na żywo SOR w szpitalu w Żyrardowie (i sam szpital), to już żadna medycyna nie robi na nim wrażenia, ale dobrego, wciągającego serialu medycznego nie ma od dawna. Więc please, Dear Santa, niech oni tego nie spieprzą.

O PREZENTACH I MAŚLE

Czas zapierdala jak mitsubishi murcielago z Pudzianem za kierownicą (zawsze się zastanawiałam, jak? JAK on do tego wsiada? Bo ten samochód nie wygląda na duży, a jak raz widziałam Pudziana na żywo w KFC, to zasłaniał trzy kasy naraz). Tak, też mi się wydaje, że gwiazdki i sylwestry są co kilka tygodni, w każdym razie jakoś strasznie często.

N. wczoraj obierał granat. Obejrzał instruktaż na YouTube, jak to zrobić elegancko i bez brudzenia. Uhm, bardzo dobry instruktaż, a efekty – cała kuchnia jak po świniobiciu oraz mój mąż, którego zaufanie do social mediów zostało nadużyte i więcej tym łobuzom z You Tube nie zamierza wierzyć, bo to wszystko ściema. Mniej więcej taki był sens jego wypowiedzi, tylko może nieco innych słów użył, troszkę cięższych gatunkowo.

A dziś rano mnie pytał, czy chcę kurnik. Z otwieranym jajecznikiem. Doprawdy chyba nie, bo kury i jamniki to niezbyt dobre połączenie. Nie wiem, czy szuka prezentu dla mnie na Gwiazdkę, bo – właśnie! W tym roku KUPIŁ MI PREZENT – chyba z litości, że mam taki spadek formy, ciągnę nos po podłodze i się garbię, i powiedziałam, że mam tego dosyć, że co roku sama muszę sobie wymyślić, kupić i zapakować. Dupa – najwyżej będę bez prezentu! No i wziął i się chyba przejął, bo kupił COŚ, przyszła paczka i leży. Na kurnik jakby za mała (chyba, że dla tych mikroprzepiórek i to najwyżej pięciu). Na kolię brylantową z kolei za duża, poza tym na cholerę mi kolia, tylko by dyndała i przeszkadzała na spacerze z Mangustą, bo ona dość szybko chodzi. Więc w ogóle raz na dziesięć lat czeka mnie ELEMENT ZASKOCZENIA. Dobre i to.

Zaczęłam czytać japoński kryminał „Masło”. Zaczyna się od tego, że w całej Japonii są braki masła w sklepach, a jak się pojawi, to jest strasznie drogie i w specjalnych delikatesach. Co za zbieg okoliczności – u nas też drogie masło, ale przynajmniej jeszcze jest w sklepach. A później jedna Japonka (więźniarka) tłumaczy drugiej Japonce (dziennikarce), że masło trzeba jeść zimne, bo ono wtedy otwiera pełnię smaku i w ogóle – a najlepiej na gorącym ryżu. Ha! Od dawna mamy RÓŻNICĘ ZDAŃ na ten temat z jedną moją koleżanką, bo ja trzymam masło w lodówce, a ona absolutnie nie, bo twierdzi, że masło się wtedy nie smaruje i nie mogłaby ze mną mieszkać. No trudno – zamieszkam z Japonką w razie czego. (Mnie masło właściwie smakuje w każdej postaci, ale faktem jest, że takie zimne prosto z lodówki na razowym chlebku… ach).

No proszę – jest za dwadzieścia druga i zrobiło się TOTALNIE CIEMNO. I jak tu nie mieć depresji w grudniu, ja się pytam? 

O LEDWOŻYCIU

Ostatnio natykam się na frazę „Chciał(a)bym, żeby to wybrzmiało”. Nagle dość sporo osób chciałoby, żeby różne rzeczy wybrzmiały, a zatem będę w trendzie, ponieważ chciałabym, żeby wybrzmiało, że Mangusta zdała wczoraj egzamin na stuprocentowego jamnika. Ukradła i opierdoliła pieczony schab w plasterkach, bo pańcia się zagapiła z rozpakowywaniem zakupów. Jestem z niej oczywiście nieprzytomnie dumna, chociaż Zebra twierdzi, że to wszystko zasługa jej jamniczek, które ją przeszkoliły. Nie umniejszam tego, ale wrodzona inteligencja też się liczy. 

Natomiast ja ostatnio inteligencją nie błyskam. Niczym nie błyskam. W grudniu w NORMALNYCH okolicznościach zwykle jestem przydeptana i zdołowana, a co dopiero. Ostatnio ciągle spędzam gigawatogodziny w urzędach i notariatach, wyciągając, składając i podpisując. I końca nie widać. I doprawdy nie wiem, dlaczego różne akty rozchodzą się jak świeże bułeczki, chociaż nawet nie są rozebrane. I przebywanie w tych miejscach wysysa ze mnie te nędzne reszteczki energii, chociaż w zasadzie to jestem na energetycznym minusie. I mam już tego TAK dosyć, że najchętniej bym jak dwulatek w supermarkecie rzuciła się na podłogę u notariusza, kopała i wrzeszczała – ale NIE MAM SIŁY. Rozumiem, dlaczego ludzie olewają sprawy spadkowe i spokojnie sobie czekają na przedawnienie. Żeby załatwić wszystko zgodnie z literą prawa trzeba mieć wolne pięć lat i trzy dywizje piechoty morskiej, żeby składać i wyciągać wszystko jednocześnie w stu siedemnastu miejscach. Mnóstwo słów mi przychodzi do głowy, a wszystkie niecenzuralne.

A jeszcze mamy przecież okres „A co chcesz na Gwiazdkę” – no więc ja bym najchętniej chciała na Gwiazdkę kogoś, kto by do mnie przyszedł i pomógł mi WYWALIĆ z domu jakieś 70% rzeczy (a raczej zrobił to za mnie). Dobra – bądźmy realistami, niech to będzie 35%. I chcę takie prezenty, żeby je można było zjeść albo wypić – od razu, najlepiej z krótkim terminem, żeby ich BROŃ BOŻE nie odkładać (bo jak się odłoży, to dupa – będą leżały). Może być twaróg z Borów Tucholskich, bo jest przepyszny. A w ogóle przez to, że bombki można kupić w marketach od sierpnia, to coraz mniej na te święta czekam, a coraz bardziej mnie to wszystko denerwuje. 

I Rowling mogłaby się pospieszyć z ósmym tomem Cormorana Strike – no ILE MOŻNA CZEKAĆ. Przynajmniej człowiek czymś by sobie osłodził te obrzydliwe grudniowe wieczory (które na dobrą sprawę trwają prawie całą dobę, bo światła słonecznego to ostatnio zbiorczo naliczyłam jakieś siedem i pół minuty w dwa tygodnie). 

Wniosków nie będzie, bo nie mam siły.