PEACE LOVE AND TULIPANY

 

Dynda na strychu u gajowego Maruchy, a u nasz w biusze buczy.

Brzęczy właściwie. Tak elektronicznie. Co jakiś czas.

Za ciężką cholerę nie wiadomo, co brzęczy, a nawet GDZIE. Trudno to zlokalizować.

 

Albo podsłuch, albo duch się próbuje skomunikować.

Tylko czyj duch? I co chce powiedzieć? (Hanka mówi, ze „Wybacz mi, Gertrudo”).

 

Ale wiosna jest, co? Wczoraj nareszcie w sukience, dzis już tez biegłam powiewając szalem, lecz małżonek mnie zawrócił z drogi, ponieważ podobno DWA STOPNIE SA i mam się opamiętać i założyć kurtkę. W dupie mam kurtki, nareszcie wyszedł kawałek słońca i mam ochotę się potygrysić po zimie.

 

Odchudzać się raczej nie będę chwilowo. W zeszłoroczne dżinsy wlazłam, więc nie jest najgorzej.

 

Oraz po wycieczce po sklepach odzieżowych układam w głowie listę „Czego nie założę na siebie ZA NIC NA ŚWIECIE, no chyba, że pod groźba śmierci mojej lub kogoś z rodziny”. I mam następujące przemyślenia:

– wiszącej z tyłu czapki a la skarpeta;

– arafatki;

– kozaków saszek;

– sandałów rzymianek;

– sznurowanych sportowych bokserskich butów;

– szarawarów z krokiem poniżej kolan.

 

A Szczypawka była u fryzjera przed świętami. A JA NIE!…

 

O PAPRYCZKACH… NO BO PRZECIEZ NIE O POLSKIM KINIE!

 

Śmierć temu padalcowi, co wynalazł papryczki w oliwie, nadziewane serem. Śmierć mu natychmiast, wraz z torturami i porażeniem prądem. To jest gorsze świństwo niż heroina. Po heroinie się przynajmniej CHUDNIE!!!!!!!! A po opierniczeniu trzech opakowań papryczek (wspierając się chlebkiem) i wychłeptaniu oliwy z ziołami… niech zgadnę… NIE chudnie się?… a nawet wprost przeciwnie?… Oooooooo, sczeźnij, padalcze.

 

Oraz…

Kiedy już było W MIARĘ MIŁO i nie kasłałam tak potwornie, to zrobiłam co? Napiłam się nestea prosto z lodówki!…

 

Nie musicie mi gratulować wszyscy naraz.

 

Oraz mam pretensję. Do TAKIEGO JEDNEGO scenarzysty reżysera producenta artysty. Który to tłukł nam do łbów nastepującą maksymę: „Nie wolno wam traktować widza jak debila. Wolno wam widza rozśmieszyć, wzruszyć, zaskoczyc, ZSZOKOWAĆ, ale nie wolno wam go potraktować jak debila. A teraz SIT NA DUPY i przepiszcie mi to jeszcze raz ALBO WAS WYWIOZĘ NA SMIETNISKO i poobcinam te puste łby piłą łańcuchową”.

 

(No… MNIEJ WIĘCEJ tak mówił).

 

Bo to nie jest tak. Widza wolno, należy, a wręcz JEST OBOWIĄZEK NARODOWY traktować jak debila. W kinie, a przede wszystkim obligatoryjnie w telewizji.

 

W kinie nurty główne są, jak tak obserwuję, dwa.

 

Pierwszy to: „Widz?… WIDZ? Nie będzie mi się ścierwo plątało po kinie i statystyki nabijało, ja tu poważne dzieło robię nie dla motłochu. A nawet jak się pojawi jakiś widz, to trzeba go opluć, kopnąć w dupę i nasypać papryki do oczu”.

 

Oraz drugi: „Wsadzę sobie ołówek w tyłek i napiszę scenariusz dupą, te retardy i tak pójdą na to do kina jak im błysnę NAZWISKIEM, a kasa leci”.

 

(No dobra, są wyjątki, na przykład Juliusz Machulski, ale nic się na to nie poradzi, inteligencja jest nieuleczalna, podobnie jak jej brak).

 

A telewizja… tu już nie ma ŻADNEGO nurtu. Telewizja robiona jest przez ludzi NIENAWIDZĄCYCH WIDZA i mających go w TAK głębokiej pogardzie, że tu nawet „debil” byłby komplementem. Kiedy N. przypadkiem omsknie się palec i zamiast strzelać do zombie, jak Pan Bóg przykazał, włączy nieopatrznie telewizję śniadaniową… O PRZEBÓG! Na zasadzie odruchu mięśniowego zaczynam się jednocześnie POTWORNIE wstydzić oraz miotać kurwami i ciskać przedmiotami w telewizor. Na szczęście N. dość przytomnie usuwa mi spod rąk ceramikę i swój ulubiony kareciak, ale później i tak musi wyzbierać z podłogi książki i buty.

 

(Bardzo mi przykro, bo ja jej nie lubiłam, ale na tym tle wyróżnia się Pieńkowska Jolanta. Nie drze ryja jak opętana, nie przerywa gościom, nie wygłasza „błyskotliwych” komentarzy na poziomie umysłowym upośledzonej ameby, nie ubiera się jak jebnięta przedszkolanka na Prozacu, przynajmniej potrafi udawać, że słucha i obchodzi ją co mówi druga strona, w przeciwieństwie do swoich „koleżaneczek” ma… Klasę? Kindersztubę?…)

 

Tak, że sory, ale co on o życiu wie. To artysta.

 

…Idę po herbatę, bo mój organizm właśnie zaczyna pojedynek z papryczkami – runda druga.

 

MYSLICIE, ZE TO JUZ WIOSNA?

 

Rzeżuchę zasadziłam. I to w zasadzie by było na tyle.

 

W dodatku o mało jej nie zalałam w filiżance ciepłym mlekiem. W ostatniej chwili mnie oświeciło, że to DROŻDZE! DROŻDZE piją ciepłe mleko. Drożdże i tasiemiec (którego należy nawinąć na ołówek). A rzeżucha – wodę. Uff.

 

A w ogóle to przyszedł mój mąż i mówi TY SOBIE USIĄDŻ, a ja ci zrobię krewetki z czosnkiem… Usiądź sobie bo ty TYLE OSTATNIO GOTOWAŁAŚ.

 

I usiadłam, a nawet wpadłam w stupor, bo niestety ostatnio wszystko, co mogę podpiąć pod „gotowanie”, to było podgrzanie słoika z zupa ogórkową mojej mamy!… Czyli co?… CZYLI MA KOCHANKĘ! I wszystko mu się miesza! Ma kochankę, która mu gotuje jak opętana.

 

Jedyna nadzieja, że jak tak stoi przy tych garach, to nie ma czasu na nic innego. I tego się będę trzymać.

 

W zasadzie jak tak przyszła ta wiosna, to wcale nie usunęła wszystkich dylematów, a raczej je przesunęła, w stronę „o matko, wiosna, a ja wyglądam jak Zwierzątko Mojej Mamy, trzeba by się zapisać do fryzjera” oraz „no i pięknie, moja panno, WIOSNA PRZYSZŁA i teraz BARDZO CIEKAWE co zrobisz ze swoim wielkim TYŁKIEM!!!!”.

 

No?… Ciekawa jestem, co zrobię.