O HEURYSTYCZNEJ NATURZE JAMNIKA

Koleżanka mieszkająca w kraju hiszpańskojęzycznym napisała na fejsie, że egzystencjalne pytanie Hamleta po hiszpańsku brzmi „Ser o no ser”. 

Ja bym bardzo chętnie ser, ale zdecydowanie nie wieczorem, bo całą noc się wiję w mękach (faktycznie egzystencjalnych), w dzień też niespecjalnie mi służy, ale przynajmniej nie przeszkadza spać. Więc jak widać – to nie takie proste, że albo ser, albo nie. Jest jeszcze cała gamą szarości POMIĘDZY.

Ale ser to małe miki, albowiem UPIEKŁAM DROŻDŻÓWKĘ. 

Czyli – jak by nie patrzeć – zrealizowałam listę wyzwań na 2024 rok. Jednoelementową, ale zawsze to coś.

Było bardzo fajnie, tylko ciasto powoli mi rosło – nie wiem, dlaczego się spodziewałam, że strzeli w górę i wyleje mi się z miski, a ono tak… pomalutku. Ale nie czepiam się, tym bardziej, że… No bo  w przepisie było, żeby mu zapewnić ciepłe miejsce do tego wyrastania, więc niewiele myśląc, owinęłam miskę kocem na kanapie (wiem, wiem, z kaszą gryczaną mi się pozajączkowało), nastawiłam czasomierz i poszłam wieszać pranie. Wracam i co widzę? Koc odrzucony precz, ściereczka z miski zdjęta, a w misce wraz z ciastem siedzi Mangusta.

Fakt – bardzo była zainteresowana, co ja tam owijam w ten koc. A jamniki są uparte i dociekliwe (poza tym oczywiście przesadzam, że WESZŁA do miski, oczywiście – tylko nos tam wsadziła w celach badawczych). W zasadzie było do przewidzenia, że nie odpuści – dobrze, że nie zjadła tej kulki, tylko sobie powąchała i poprzyglądała się. 

Cały proces oceniam pozytywnie, a zwłaszcza moment przemiany brei ze składników w drożdżowa kulkę – taki przeskok materii na zupełnie inny poziom kwantowy. Przy innych ciastach tego nie ma. Chętnie bym to powtórzyła, tylko jest jeden problem – to ciasto później trzeba ZJEŚĆ. Mięciutkie, nie za słodkie i pachnące masełkiem. A powiedzmy sobie szczerze – obwód mojej dupy jest dość istotnym PRZECIWWSKAZANIEM – powinnam tylko sobie powąchać i popatrzeć, jak Mangusta na surowe ciasto. Chociaż ostatnio to nawet od wąchania mi przybywa w obwodzie. 

Przynajmniej ciasto mi się udało – trochę mam dosyć tego roku, a tu jeszcze trzeba przeżyć grudzień. W Galicji to bym sobie przynajmniej poszła wieczorkiem do baru na wino i kasztany, a u nas co? Po kasztanach co prawda nie mogłam spać, ale bez kasztanów – też nie śpię. To wolałabym nie spać z kasztanami w środku.

O PASKUDZTWACH I SERIALACH

Od listopada do marca systematycznie zastanawiam się, dlaczego ja właściwie codziennie nie leżę pijana od siódmej rano – wystarczy wyjrzeć za okno; jakie są argumenty i przesłanki logiczne przeciwko takiemu rozwiązaniu? Właściwie to widzę tylko jeden argument: kac w moim wieku to jest COŚ POTWORNEGO. Nawet jeśli się wypije prewencyjnie dwa litry oshee z witaminą C, to i tak – rzeźnia. Gdyby nie to… A tak – muszę to ohydne obrzydlistwo oglądać codziennie. I wynosić Mangustę pod pachą na siusiu, bo jak widzi deszcz, to wrzuca wsteczny.

A w tym roku jest jeszcze weselej, ponieważ… MIałam taką cichą satysfakcję, że menopauza oszczędziła PRZYNAJMNIEJ moje stawy. Większość tych perimenopeuzalnych okropieństw i tak mnie dopadła (z bonusem w postaci covidu), więc nie śpię, męczę się, mam sklerozę, watę zamiast mózgu, uderzenia gorąca – takie tam PRZEMIŁE DROBIAŻDŻKI. Ale przynajmniej nie bolą mnie stawy, ahahahah.

– Się tak kurwa nie ciesz – powiedziała menopauza i jak mnie nie zacznie napierdalać w stawach.

Jak sobie pomyślę, to w zasadzie pobolewały mnie od jakiegoś czasu. Ale tłumaczyłam sobie – chyba krzywo spałam, a wczoraj rzucałam psu piłkę w ogródku, a może przykurcz od szydełkowania. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – to chyba jednak TO. Najgorzej barki i dłonie, biodra i kolana trochę mniej. Coś wspaniałego. Chociaż na razie jeszcze daję radę odkręcać nakrętki, nie tak jak Pamela w „Lepszym życiu”, to są dni, kiedy najchętniej nosiłabym ciepłe rękawiczuszki bez palców. Tak zwane mitenki. W ogóle w „Lepszym życiu” są piękne rozmowy o menopauzie, coraz bardziej ten serial doceniam (córeczki najchętniej bym chwilami udusiła z marchewką i zielem angielskim, te dwie starsze, najmłodsza widzi duchy i jest bardzo fajna – no ale oczywiście jak tylko zostanie nastolatką, to też będzie z piekła rodem, wiem). 

A jeśli chodzi o seriale – to wszyscy oszaleli na punkcie „Matek pingwinów”, więc też zaczęłam oglądać. Naprawdę niezły, naprawdę. Chociaż jestem strasznie zmęczona główna bohaterką, która cały czas się rzuca, ciągle walczy ze wszystkimi i wszystkim – można powiedzieć, że przynosi pracę do domu (albo że jej praca jest jej pasją). W ogóle rodzice wydają mi się o wiele bardziej zaburzeni od tych dzieci. Ale zapowiada się ciekawie, mam nadzieję, że się nie rozlezie na szwach. 

A wspominałam już, że czasem fajnie mieć sklerozę? Znalazłam „Kobiety Capotego” – kupiłam parę miesięcy temu, odłożyłam na kupkę i zapomniałam. Podobno jest też serial, i też niezły i w świetnej obsadzie, jak czytałam. No zobaczymy – najpierw książka. 

O ZIELONEJ GALICJI

Przepraszam za nieobecność, ale byłam w Galicji – pierwszy raz od przedpandemii. Stęskniłam się, jak nie wiem co, chociaż po czterech dniach pobytu nie mogłam już patrzeć na wino i jedzenie, jak zwykle. Wycierali mnie papierem, a jakże, ale tylko w jedną stronę – na lotnisku w Modlinie. Z powrotem już nie, może i dobrze, bo N. powiedział, że zaprowadzi mnie do lekarza (ciekawe, jaki lekarz zajmuje się przechodzeniem przez bramkę na lotnisku i jego konsekwencjami – może radiolog?…).

Pogoda była taka piękna, że spaliśmy przy otwartym oknie, więc ze zrozumiałych względów byłam zaniepokojona i oglądałam się przez ramię, ale w niedzielę zaczęło lać i trochę się uspokoiłam. W ogóle zabawnie, bo w dzień 23 stopnie, a wszędzie już dekoracje na Navidad – bombki, światełka i inne takie. Są już nawet kolejki po losy na świąteczną loterię, oni są naprawdę dziwni. A także sezon na grelos i pieczone kasztany. W jednym barze zostałam poczęstowana kasztanami; zeżarłam chyba ze cztery miski – gorących, prosto z piecyka, przepysznych, właścicielka baru donosiła mi kolejne porcje, a później CAŁĄ NOC nie mogłam spać. Jakbym zjadła zawartość betoniarki. Nie jedzcie kilograma kasztanów na noc, takie mam wnioski z tych wydarzeń. 

Żeby nie było, że tylko żarłam (chociaż owszem – żarłam), to na jedną kolację ugotowałam barszcz, bo w Hiszpanii można już dostać buraki, chociaż łatwiej o gotowane, niż surowe. Z kolei ile razy poszliśmy do restauracji, to przyjaciel N. narzekał, bo on tak ma, że się czepia. W knajpie z mięsem było twarde mięso z nerwowej krowy. W knajpie rybnej były ryby bez smaku i źle przyrządzone przez kucharza. Jak wszystko było smaczne, to wino miało złą temperaturę albo było podane w nieodpowiednim kieliszku, a do kawy wlali mu za dużo wody. Mamy nawet z N. taką grę towarzyską, że jak idziemy do lokalu, to zastanawiamy się, do czego by się przyczepił jego przyjaciel. 

Na mieście w barach spotkaliśmy wszystkich, których mieliśmy spotkać – na szczęście nikogo nie ubyło. N. mnie kilka razy zdenerwował, bo uparcie zamawiał wino Mencia, a ono było głównie młode i jeszcze pracowało i jak dla mnie, to jest za kwaśne. Ja lubię poważne wino, które już usiądzie na dupie i nie kotłuje mi się później w żołądku – nie, że od razu reserva, ale jakieś wymagania w pewnym wieku człowiek może już mieć, prawda? 

A jednym z najbardziej udanych prezentów (oprócz grzybów, wódki i śliwki nałęczowskiej) okazał się pumpernikiel, którego tam nie ma gdzie kupić. No kto by pomyślał.

W hiszpańskiej telewizji cały czas relacje z powodzi i huraganów na południu, aż się serce ściskało. A ostatniego dnia tak się ochłodziło, że prawie, PRAWIE nie miałam szoku termicznego przy powrocie do ojczyzny. Tylko światło mnie zdołowało – u nas jest tak szaro, nawet w środku dnia. Tam światło ma zupełnie inną temperaturę. 

No i teraz KONIEC z wyjazdami na jakiś czas, bo Mangusta się na mnie obrazi i na stałe przeprowadzi do Zebry; ona uwielbia tam siedzieć i ganiać się ze swoimi długimi kuzynkami. I przez najbliższy tydzień tylko herbata i czasem trochę twarożku, bo naprawdę, NAPRAWDĘ nie zmieszczę się w żadną odzież i spędzę Navidad spowita w poszewkę kołdry. A tego byśmy nie chcieli (z różnych względów).

O SKLEROZIE I SZTUCE NOWOCZESNEJ

Dean Diary, ciągle się ostatnio zastanawiam, co jest większe – moja dupa czy moja skleroza. Obie są doprawdy bezapelacyjnie gigantyczne, tylko nie mam ich jak porównać w wielkościach bezwzględnych, nie mają wspólnego mianownika (albo ja go nie potrafię znaleźć). I co z nimi zrobić – też nie mam pomysłu. To znaczy mam, ale jakieś niewydarzone, np. kupiłam sobie kwas foliowy, ale nie pamiętam, żeby połknąć. Niby na razie zapominam, co miałam kupić albo załatwić w urzędzie, ale kto mi da gwarancję, że pewnego dnia po obudzeniu nie spoliczkuję N. z okrzykiem „KIM PAN JEST i co pan robi w moim domu!”. No, ale nikt nie ma takiej gwarancji, prawda. I nie dość, że skleroza, to jeszcze z wielką dupą do towarzystwa. Ech.

A propos załatwić w urzędzie – mam taką wielką prośbę, żebyście Drodzy Państwo nie chorowali i nie umierali, ponieważ liczba spraw do załatwienia i rozmiar papierologii później naprawdę PRZYTŁACZA. Więc naprawdę zastanówcie się trzy razy, albo i pięć, zanim wytniecie rodzinie taki numer. Umordowana jestem jak nasza szkapa, a do końca jeszcze sporo zostało. 

Tymczasem wszyscy się pokłócili o Muzeum Sztuki Nowoczesnej, co to niedawno miało premierę. Jedni, że styropianowy kontener na ryby, drudzy – że ci pierwsi są zaściankowi i pewnie woleliby pierdolnąć kolumienki i wieżyczki. Ja na razie, przyznam się, nie wiem. Może będę miała opinię, jak przed nim stanę i wejdę do środka. No wiadomo, że krytykują, ale większość takich budynków była krytykowana, a później wrosły w krajobraz, a ludzie się oswoili. No bo jak miałoby wyglądać Muzeum Sztuki Nowoczesnej – jak hotel Bristol, żeby „pasowało”? Z drugiej strony – Guggenheim to nie jest, może władze miasta postąpiły za bardzo zachowawczo, pierwszym eksponatem takiego muzeum powinien być sam budynek i tu trochę zabrakło odwagi i szaleństwa. Ale i tak jest fajnie, jak się naród kłóci o sztukę nowoczesną – jak w tym skeczu Piwnicy pod Baranami: “Kumie, wyście to taki snob – ino byście się lubowali w tej muzyce atonalnej, nowoczesnej, a przejść koło waszej chałupy to cięgiem Bach i Bach!”.

A czytam, tylko proszę się nie śmiać, trylogię Fleszarowej – Muskat „Wiatr od lądu”. Była do wzięcia na bazarku na rzecz piesków, a od dawna się czaiłam na dzieła Fleszarowej, tylko miałam nadzieję na powieść obyczajową z lat 60-tych, a tu ci masz – międzywojnie i szlachetny naród buduje Gdynię. No trudno – KUPIŁAM, TO PRZECZYTAM. W ogóle zauważyłam, że jak człowiek się zaczyna nad sobą za bardzo użalać – to trzeba sięgnąć po literaturę przed- i międzywojnia i od razu się ustawia do pionu. Tylko nie Żeromskiego, chociaż to był niezły numerant (wychodzi mi, że bigamista), ale nudził okrutnie. 

Podobno nad Mazowszem przeleciał meteoryt i spadł gdzieś pod Mławą. Już naprawdę, nie miał gdzie?…

O KATARZE I STATYSTYCE

Na wakacjach byliśmy. Wróciliśmy – już tradycyjnie – z katarem do pasa i bolącymi gardłami, ponieważ czasami ludzie przesadzają i to jest właśnie ten przypadek. Na Lanzarote temperatura dochodziła do 28 stopni, w słońcu 30, a w sklepach było na moje oko SIEDEMNAŚCIE, a w alejkach z chłodniami to nie wiem, czy nie dziesięć. No żaden organizm tego nie wytrzyma. Pewnie, mogliśmy nie łazić po sklepach, tylko siedzieć na plaży albo na kamieniach i napawać się krajobrazem (a jest czym), ale N. uwielbia buszować po supermercados, ja zresztą też, no i tak to się kończy. W kawiarniach niektórych też przesadzają z klimatyzacją. Powinien być jakiś bezpiecznik, żeby nie można było nastawić różnicy temperatur większej niż nie wiem, pięć stopni? Planeta by odetchnęła i moje gardło też. 

Lanzarote oczywiście piękna, poprzednio byliśmy tam trzynaście lat temu i zmieniło się bardzo dużo, trochę na lepsze (drogi, przybyło dobrych knajp), trochę na gorsze (deweloperka bez umiaru w niektórych miejscach, przybyło beznadziejnych knajp, zdrożały bilety do miejscowych atrakcji, ale to akurat rozumiem). Tydzień z wulkanami i winnicami w pięknych krajobrazach, bardzo było miło (wina trochę za dużo, jak to zwykle w takich przypadkach bywa).

NATOMIAST.

Na lotniskach w obie strony wycierali mnie papierem na bramkach bezpieczeństwa. To się zaczyna robić BARDZO DZIWNE. Podobno bramki typują do takiej kontroli statystycznie, a raczej co któregoś pasażera, tak czytałam. Tylko dlaczego ciągle wypada NA MNIE? Pamiętam, że podczas poprzednich co najmniej dwóch wyjazdów szorowali mnie tym papierkiem co najmniej w jedną stronę. O co chodzi?

N. oczywiście uważa, że totalnie wyglądam na szefową międzynarodowego mega kartelu narkotykowego (no dobrze, ale szefowie rzadko pakują towar w małe torebeczki i raczej nie mają śladów na rękach). Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego statystyka się na mnie uparła, co to znaczy i jakie będzie miało konsekwencje w przyszłości. Jest to bardzo zagadkowe i na razie trochę mnie bawi, a trochę nie dowierzam, przewracam oczami i wyciągam łapy, żeby mnie pomacali tym papierkiem, no bo jakie mam wyjście? Ale martwię się, że za którymś razem dostanę ataku śmiechu albo załamania nerwowego i dopiero będzie bal na samym środku lotniska.

Nie wiem, co robić, drogie Bravo. Czy to klątwa, czy coś emituję?

Mangusta najpierw przywitała nas entuzjastycznie, a później obraziła się na mniej, jak jej umyłam tyłek. No – zdarza się. 

I przeczytałam „Pełnię miłości” Sigrid Nunez i niniejszym zaraz zamawiam jej inne książki. Bardzo mi leży. 

Patrzę po powrocie, co tu w kraju ciekawego – ano Patrycja Kazadi miała tete a tete ze szczurem. Masz ci los. 

Ale za taką morderczą klimatyzację bym ukręcała łeb. To powinno być nielegalne.

O TYM, ŻE WPADŁAM W JESIENNĄ CZARNĄ DZIURĘ

No i z dnia na dzień zrobiło się zimno, opadły prawie wszystkie koleusy i pranie przestało schnąć. A N., że on jeszcze nie włączy ogrzewania, bo nie jest tak źle. Noooo, musiałam mu zagrozić pozwem do Strasburga (chociaż muszę przyznać, że trochę straciłam zaufanie do Strasburga, bo z jednej strony prawa człowieka, ho ho, a z drugiej – pasztet strasburski to ten z wątróbek zamęczonych gęsi, więc prawa prawami, a etyka swoją drogą). Chociaż ostatnio wszyscy wszystkich pozywają do Strasburga albo się odgrażają pozwem, więc kolejka musi być jak stont do Zakopanego. Czytałam, że nawet ślimak ma zamiar pozwać Polskę za niedopełnienie transakcji otrzymania sera w zamian za pokazanie rogów. Zanim bym się dopchała przed oblicze, to pranie dawno by mi zgniło.

Na szczęście włączył i pranie wyschło, bo już było na ostrzu noża. 

Ja nie wiem, jak można jesień lubić. No owszem, kocyki, ale wstawanie po ciemku, o piątej po południu też już ciemno, żaden, ale to ŻADEN kocyk tego nie zrekompensuje. A liście z drzew na chodnikach, które po deszczu się zamieniają w taką gnijącą maź? Nie no, ohyda po prostu. Taka jestem bez życia, że sprawdzałam pulsoksymetrem, czy w ogóle zachodzą we mnie jakieś procesy wewnętrzne (choć wiem z literatury, że jeśli nie, to dość szybko zaczęłabym śmierdzieć).

Żeby mnie trochę rozruszać, N. każe mi oglądać koreańskie kulinarne show. Nie powiem, fajne, trochę abstrakcyjne nawet (główny składnik dania – suszone liście rzodkwi, wyglądało jak coś, z czego ja bym zrobiła ewentualnie wycieraczkę przed drzwi, a nie zupę czy klopsiki). Na własne potrzeby odkryłam natomiast serial „Lepsze życie”, który podoba mi się nie wiem dlaczego. Główna bohaterką jest aktorką w Hollywood, wychowującą trzy córki, a więc moim absolutnym przeciwieństwem, a jednak jakoś mnie do niej ciągnie. Na dodatek jej mamę gra ciocia Una z „Bridget Jones” (ma demencję i chodzi w kapeluszach i czasem bez bielizny). 

Mangusta chyba też jest trochę załamana panci kondycją fizyczną, a raczej jej całkowitym brakiem, bo wrzuca piłki pod kanapę jak maniaczka, więc chcąc nie chcąc ćwiczę skłony, czołganie oraz ciągnięcie i popychanie ciężkich przedmiotów. Słodka kruszynka, tak się o mnie troszczy. W ogóle jej nie przeszkadzają moje wrzaski, że jak się nie uspokoi, to ją wypcham i postawię na pianinie.

O TYM, ŻE JESZCZE NIE DOTARŁO

Bardzo dziękuję za wszystkie dobre słowa. Na razie jestem jak znieczulony ząb – wiadomo, że jak znieczulenie zejdzie, to będzie bolało, ale teraz jestem zdrętwiała i w akwarium. Natomiast w myśl ustawy zostałam niniejszym sierotą zupełną (naprawdę, co za ludzie bez serca, polotu i wyobraźni te ustawy piszą, mogli to jakoś ładniej ująć, delikatniej, no jak to brzmi – sierota zupełna). Z tym, że starą – takimi starymi sierotami już nikt się nie przejmuje, a na pewno nie ustawa. 

W dodatku przyszła jesień, jakby było za mało powodów do martwienia się. Cały trawnik mamy w grzybach, z czego sporo jadalnych, zajączki i koźlaki, ale N. ich nie zbiera, no bo są NASZE. A jak tu zjeść swojego? No chyba, że je Mangusta przewróci, wtedy tak – zabiera do suszenia. 

A wczoraj wieczorem jesień nam wparowała do domu pod postacią galopującego pająka kątnika. I nie przesadzam z tym galopem – gnał, aż mu włosy na nogach powiewały! A ja się darłam, że aż dziw, że szklanki nie popękały – chociaż są głównie z IKEA, one rzadko pękają. Naprawdę bardzo traumatyczne, chociaż w sumie NORMALNE o tej porze roku, ale jak te chude z długimi nogami jakoś jestem w stanie znieść, to do kątników nie przyzwyczaję się NIGDY. 

Nie wiem jak gdzie indziej, ale u nas drugi raz kwitną kasztany (czyli idzie koniec świata). A pod drzewami leży pełno pięknych, brązowych, błyszczących kasztanków, których ta dzisiejsza zdziczała młodzież NIE ZBIERA w ogóle. I ludzie po nich depczą! Za MOICH czasów upolować ładnego kasztana to trzeba się było dobrze naszukać i mieć szczęście albo strącać z drzewa. Skandal i upadek obyczajów po prostu galopujący, żeby kasztany niepozbierane sobie leżały w biały dzień na chodnikach. 

Ponieważ nie bardzo przyswajam zbyt skomplikowane treści, to zupełnie się ucieszyłam, odnalazłszy na Netflixie serial medyczny „Rezydenci” z tym małym z „Żony idealnej”. Jest mało wymagający, ale jednak lepszy od Amsterdamu, ale nie wiem, dlaczego kiedyś potrafili robić zapierające dech seriale medyczne, a teraz taka bryndza w tym temacie. A z książek to zasadziłam się na powieść Sigrid Nunez, na podstawie której Almodovar nakręcił najnowszy film – na razie tylko przekartkowałam, ale bardzo podoba mi się jej styl. Trochę jak Elizabeth Strout, którą uwielbiam. 

Podsumowując – mam kolejny powód, żeby nie lubić jesieni.

O WCHODZENIU POD KANAPĘ

Jak to mówią – when life give you gators, make gatorade.

Właśnie życie mi dało aligatora – mój tata zmarł. Próbowałam temu zapobiec, bo przecież nie mam czarnych spodni, same dżinsy i kolorowe. A bez czarnych spodni pogrzeb się nie odbędzie.

Ale musiałam te spodnie kupić, a przy okazji koszulę z nadrukiem i haftem wiersza Miłosza o psach. Piękny wiersz i piękna koszula.

Jeszcze miałam nadzieję, że to wszystko mi się przyśniło, bo okropnie źle spałam, ale na stole zastałam leżący akt zgonu, zupełnie materialny i namacalny. 

Rozdwoiła mi się rzeczywistość, w jednej chodzę na spacer z Mangustą i płacę rachunki, a w drugiej wybieram jakie kwiaty do wieńca. Nie miałam w planach wieńca.

Stres mi wszedł w bark i nie mogę ruszać głową w prawo. N. mówi, żebym się rozluźniła, co jakby nie wchodzi w rachubę chwilowo. 

Najchętniej weszłabym pod kanapę, żeby to przeczekać, ale niestety się nie zmieszczę.

O RZUCANIU SEREM I POWODZI

Nie widziałam wcześniej tego rzucania serem – jestem pod wrażeniem! Muszę tylko dopracować szczegóły, związane z noszeniem w torebce (torbiszczu raczej, ostatnio ledwo zarzuciłam sobie na ramię torbę do pracy i sama jestem ciekawa, co ja tam mam, no owszem, jakieś kilkadziesiąt długopisów, ale na Teutatesa, przecież długopisy tyle nie ważą – a nawet nie wożę laptopa!) sera w plasterkach. Najłatwiejszy do spakowania byłby ten, co ma każdy plasterek osobno pakowany w folię, ale nie kupuję go ze względów ideologicznych oraz wyłuskanie tego plastra tyle trwa, że odpada element zaskoczenia. Obiekt oszczekiwany już dawno by sobie poszedł. Niemniej jednak – ser przemawia do mnie o wiele bardziej, niż np. taka obroża elektryczna. Tylko na jakiej zasadzie on działa i czy po trzech plastrach szczekający potwór się nie przyzwyczai?

Udało mi się obejrzeć „Parę idealną”, bo ja ciągle Nicolę Kidman lubię i jej kibicuję. I ucieszyłam się, bo w zwiastunie wyglądało na to, że trochę jej zszedł botoksowy paraliż i zaczęła jakby lekko mieć z powrotem mimikę twarzy, bo w „Kłamstewkach” żadnej mimiki nie wykazywała (ona jest taka piękna, a bez tego świństwa byłaby pięć razy piękniejsza, po co to sobie robi?). No i wszystko ładnie, pięknie, a serial bez wyrazu, jak pepsi cola bez bąbelków. Intryga mdła, zakończenie mdłe, a wielka miłość do końca życia okazała się taka wielka, że córka Bono wróciła do zoo czesać pingwiny. W sumie najbardziej mi zapadła w pamięć sukienka Nicole, bo się czaiłam na podobną (ale w końcu nie kupiłam) i Gosia z pierogami. Natomiast nie wiem, po co była potrzebna postać grana przez Isabelle Adjani (która wygląda jak Alexis z Dynastii). 

A do „Anatomii upadku” chyba wrócę i obejrzę jeszcze raz, bo w dni parzyste budzę się z przekonaniem, że na pewno zabiła, a w nieparzyste – że to niemożliwe i po co w zasadzie miałaby. A jeszcze znam opinie, że zabił syn, a pies mu pomógł. No naprawdę, doceniam otwarte zakończenia, ale cholery można dostać.

Ostatnie dni mnie trochę rozdeptały; jak człowiek dostaje w łeb prawdziwym problemem, to zaczyna tęsknić do czasów, kiedy mógł się przejmować głupotami. 

A teraz jeszcze straszą powodzią w weekend. 

PS. Jeszcze a propos rzucania serem w szczekającego psa – N. polował na szerszenie wiosłem. Więc chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że niekonwencjonalne metody runs in the family.

O KROWIE I ŚLIWCE KRÓLA

Na forum mieszkańców miejscowości z okolicy, w której mieszkam, pojawiło się ogłoszenie – zaginęła krowa szkocka. Ta ruda, długowłosa; opuściła swoje miejsce zamieszkania i udała się w niewiadomym kierunku, opiekunowie bardzo proszą o kontakt, jakby ktoś się na nią nadział. Po czym dostaję wiadomości od moich koleżanek – „Anka! UKRADŁAŚ KROWĘ, przyznaj się!”.

No więc otóż… nie, nie ukradłam – tym razem TO NIE JA. Mimo, że jestem zakochana w szkockich krowach od… o matko, wychodzi mi, że w zeszłym wieku się w nich zakochałam, jak byłam w Szkocji. I mówię o tym ludziom, bo w sumie nie ma się czego wstydzić, miłość niejedno ma imię, jamniki się pomieszczą w sercu ze szkockimi krowami. Ale jednocześnie jako wzorowy obywatel nie dopuściłabym się kradzieży niczego, taka jestem mało operatywna od maleńkości. Więc – nie, krowy nie rąbnęłam, ale GDYBY sama przyszła i poprosiła o azyl – to otwieram bramę i sprawę w sądzie (a znając terminy w polskich sądach, zanim mi nakażą oddanie krowy, to już dawno będzie moja przez zasiedzenie) (czy krowy siadają?…).

Z internetowych objawień to przeczytałam artykuł o tym, jaki król Karol od dzieciństwa jest wymagający i ogólnie high maintenance. Jak czytałam o tych jego przyzwyczajeniach (jak ma gdzieś pojechać i nocować, to wysyła meble, pościel i nie jestem pewna, czy nie, ekhem, sanitariat) i ręce załamuję, co ta Camilla w nim widziała, bo wygląda kobita na ogarniętą. Ale najdziwniejsze, co przeczytałam, to że na śniadanie codziennie życzy sobie dostawać dwie śliwki, z czego zjada jedną. No i dobra – w sumie jedna śliwka więcej nie przyczyni się zbytnio do katastrofy klimatycznej, w dodatku można te śliwki mu dawać rotacyjnie – ta co wróciła w poniedziałek idzie w zestawie wtorkowym i tak dalej, aż ją w końcu zje (albo zgnije). No chyba, że je jakoś oznacza i robi awanturę, jak mu dwa razy podadzą tę samą śliwkę – w końcu historia zna przypadki nerwowych królów Anglii, co to lubili dekoracje z ludzkich łbów nadzianych na tyczki. W ogóle pytanie moje brzmi – czy maca obie śliwki, zanim wybierze jedną? Bo jeśli tak, to chyba nikt tej drugiej później nie zje. A może ja jestem niedoinformowana i jest gigantyczny rynek zbytu na Śliwkę Osobiście Macaną Przez Króla Wielkiej Brytanii? I trzeba czekać latami w kolejce na liście, jak na torebkę Birkin, a ceny idą w tysiące funtów za gram. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, jakie są losy drugiej śliwki, i trochę mnie to wkurza. 

Ponadto byłam z koleżankami w pizzerii (a póżniej mój mąż wykonał awanturę, no bo JA IDĘ A PIES MNIE SZUKA I SZCZEKA, wiadomo) i jedna koleżanka miała okulary korekcyjne, ale przeciwsłoneczne. Wspaniale to wyglądało, kiedy je zakładała żeby coś dokładniej obejrzeć, typu deser w witrynie, bo był już wieczór, a ona wyglądała jak szefowa mafii. A i tak powiedziała, że na radzie pedagogicznej było fajniej, jak siedziała w tych okularach, żeby widzieć prezentację (no – nie wątpię). Zapytana, dlaczego nie nosi normalnych okularów przezroczystych, stwierdziła „Ale ja nie potrzebuję wszystkiego widzieć AŻ TAK” – i bardzo się ucieszyłam, że ktoś jeszcze tak ma! Bo ja też wolę mieć za słabe szkła kontaktowe, jak widzę świat zbyt wyraźnie, to on mi się przestaje podobać i w ogóle głowa mnie boli. 

Na liście spraw do załatwienia coraz pilniejsze robi się oduczenie Mangusty darcia się na ludzi w miejscach publicznych. Bo dostaje ataków szału, a ja nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić – drzeć się na nią? Brać na ręce? Zarzucać kocyk na łeb? No chyba czeka nas wizyta u behawiorysty (albo pobyt w poprawczaku).

No i nadal nie upiekłam drożdżówki, a tu już wrzesień, matko jedyna.