O FATALIZMIE LOKALNYM

Poszłam wczoraj na spacer ze Szczypawką.

To znaczy – dobrowolnie nie poszłam, zimno było i wiało, ale N. mnie wyrzucił (spójrz w oczy psu i powiedz jej, że paniusia jest za leniwa, żeby z nią wyjść; no powiedz jej to PROSTO W OCZY). Poszłam i zaraz wracam, bo na bramie sąsiada wiszą trzy klepsydry; załamałam się i lecę zapytać N., czy coś wie – bo nie było żadnego zamieszania ani nic, kiedy to się mogło stać? Przecież dopiero co widziałam go w szklarni. I dlaczego aż trzy? Na co mój mąż prowadzi mnie pod bramę sąsiada i każe czytać rzeczone klepsydry. Czytam zatem.

SPRZEDAM SADZONKI 

ROZSADY

PORY PIETRUSZKA

POMIDORY CEBULA

No dobrze, ale czy to jest MOJA WINA, że takie mamy czasy, że jak człowiek widzi na bramie sąsiada czarno – białą kartkę formatu A4, to do głowy przychodzi tylko jedno? 

I kurde – słaba to reklama, na widok której pierwsze co człowiekowi przychodzi do głowy, to klepsydra.

No a później padał śnieg (i to JAK!), więc znowu bardzo przeklinałam. W związku z czym już chyba na pewno pójdę do piekła – przynajmniej tam powinno być CIEPLEJ.

O WIOŚNIE NA SZEŚCIU NOGACH

No dobrze, wiosna przyszła na sto procent i mam żywy dowód na to w postaci mrówek, z którymi się użeram już od kilku dni. Najgorsze jest to, że naprawę mrówki lubię i nie chcę im zrobić krzywdy – są pracowite, dobrze zorganizowane i pożyteczne. Ale muszą takie być w MOJEJ SZAFCE? Wolałabym, żeby poszły być pracowite gdzie indziej – nerwowe oglądanie kubka przed zalaniem herbaty mi nie służy. Wiem, że one nie są złośliwe, tylko zwyczajnie głodne po zimie i dam im cukru, ale może niekoniecznie na porcelanie? Na zewnątrz na parapecie nie łaska?…

(Nie jest najlepiej – zależy mi na tym, co pomyślą sobie o mnie mrówki.)

A poza tym oglądamy znakomity serial na Netflixie. Jest hiszpański, można sobie pooglądać Madryt (aczkolwiek głównie dzielnicę businessową w okolicy Czterech Wież, teraz już czterech i pół, bo budują piątą) i N. ciągle się mnie pyta, kiedy zacznie się COŚ DZIAĆ. A ja nie wiem co mu odpowiedzieć. Bo niby nawet pościg samochodowy był, ale wszystko jakieś takie bez życia jest w tym serialu, jak w szarej galarecie. Na dodatek mały bogaty chłopczyk mieszka w pokoju jak akwarium, bo całą jedną ścianę ma ze szkła i ja bym w czymś takim ZWARIOWAŁA. Salon, jadalnia z takim widokiem, to by było cudownie – ale sypialnia? Coś okropnego. Najciekawszy jest zarost głównego bohatera – za każdym razem jak go pokazują, to pytam się N. CZYM ON SIĘ GOLI, bo to NIEMOŻLIWE, żeby zwykłą maszynką. Może laserowym mieczem? „Słudzy króla Midasa” się nazywa. 

O pogodzie nie będę się wypowiadać, bo jednak za dużo przeklinam. (Jakby było cieplej, to mrówki by się tak nie pchały do domu do środka, jego mać). Picie wina na tarasie chwilowo odwołane – chyba, że ktoś lubi trunki (i ręce) dobrze zmrożone.

PS. W doniczce bez zmian. Masakra.

O ZDOLNOŚCIACH OSOBNICZYCH

Dziś zapraszam do zapoznania się z moimi osiągnięciami z zakresu botaniki. Oto świeżutkie, wręcz dzisiejsze zdjęcie z natury:

Czy wszyscy widzą ten gąszcz, który mi wykiełkował? TĘ DŻUNGLĘ? Podpowiem – w prawym dolnym rogu, kiełek sztuk jeden. Tak się przedstawia kwestia hodowania roślinek z kartki z Bilbao. JEDEN KIEŁEK. Samotny zielony kieł. N. mówi, żebym nie płakała, bo ma już cztery liście i na pewno wyrośnie z niego piękny okaz, wielki jak skurwysyn. (Słyszałam też, jak mówił pod nosem, że to nie jest nasionko z kartki z Bilbao, tylko jakiś chwast który się zapętał w ziemi do doniczek).

Po raz kolejny czas spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać się przed samym sobą i całym światem, że:

– nigdy, przenigdy nie wyszły mi pieczone ziemniaki, oraz

– absolutnie nie powinnam się brać za ogrodnictwo.

Jedyne co mi pięknie kwitnie, to paznokcie.

Na pocieszenie mam nową zabawkę w postaci pojemnika na śmieci bio. Od kwietnia obowiązuje u nas brązowy pojemnik na bio i nareszcie mogę się wykazać. Możecie się ze mnie śmiać, ale uważam, że segregowanie śmieci to jedna z niewielu codziennych czynności, które mają sens w dłuższej perspektywie. Przeczytałam ze czterdzieści artykułów i wypowiedzi ekspertów i są dwa tematy śliskie – torebki z herbatą i skorupki jajek. Torebki lepiej jednak wyrzucać do zmieszanych, niestety ten papierek to bardzo często WCALE nie jest papierek. A skorupki to jeden rabin powie tak, a drugi powie nie. Niby są zwierzęce, ale się kompostują, ale z kolei niekoniecznie i nie wszystkie gminy chcą je mieć obecne w swoim bio. Bardzo wciągające zagadnienie. 

To mamy z grubsza ustalone, gdzie przebiega granica moich kompetencji: żywe roślinki – NIE, ich martwe resztki – TAK.

Na Netflixie rzucili serial „Paranormalne doświadczenia”, na który napaliłam się jak minister Sasin na wybory korespondencyjne – i mniej więcej tyle samo z tego wyszło. Ani straszne, ani autentyczne, to już lepsze były historie opowiadane na szkolnych wycieczkach, jak się zrobiło ciemno. Też bez sensu, ale przynajmniej jakiś klimat był, a tu takie niewiadomoco.

Jedyne pocieszenie to takie, że zrobiło się cieplej i projekt picia alkoholu na tarasie od dziewiątej rano staje się coraz bardziej prawdopodobny. Z nogą na nodze i odgiętym palcem. Bo już naprawdę nie wiem, jak tę cholerną zarazę PRZETRWAĆ.

O PSIM AMOKU I ROZWIĄZŁYM PARYŻU

– A ty czego znowu ryczysz? – pyta mnie N., ostatnio dosyć często.

Jak to DLACZEGO? Jeszcze jest mało powodów? Ostatnio najbardziej dlatego, że CHCĘ WRESZCIE ZDJĄĆ ZIMOWĄ KURTKĘ! Kurwa mać. Ile można w tych rękawicach i walonkach, naprawdę zaraz mnie cos trafi.

Na dodatek był ciąg dalszy epopei z leczeniem pieska, tym razem grudki na powiece. Oczywiście to JA zawsze muszę trzymać psa, bo N. jest za delikatny (miękka fryta), a tym razem było grubo. Krew się lała po kolana, pies przez chwilę wyglądał jak po bójce o bełta pod sklepem, a na dodatek to musiał być jakiś piekielny dzień, bo zwykle w tej lecznicy jest spokojnie, a wczoraj jakby się rozpruł worek z diabłami tasmańskimi. Psy szczekały, uciekały, wyły na korytarzu, a jeden się zesikał w poczekalni, normalnie bym powiedziała, że pełnia, ale chyba nie było pełni, wprost przeciwnie. Dom wariatów to mało powiedziane.

Skończyłam pamiętniki Lady Glenconner i cóż, po lekturze poszłam podziękować N., że mimo że bywa nerwowy i porywczy, to przynajmniej nigdy nie ugryzł taksówkarza ani nie dostał listu z British Airways z dożywotnim zakazem wstępu na pokład ich samolotów. No nie miała kobita łatwego życia ze swoim mężem, który i tak najlepszy numer wyciął na sam koniec i w testamencie zapisał cały swój majątek niepiśmiennemu chłopcu, którego wynajął do pilnowania słonia (gdyż w międzyczasie kupił sobie słonia, bo czemu nie). No i nie miała szczęścia do Paryża – za pierwszym razem mąż zabrał ją do burdelu, a za drugim – koleżanka na orgię (cos jest z tym Paryżem, ja też od razu wylądowałam na striptizie Dity von Teese).

Na Netflixie z kolei wróciłam do „Już nie żyjesz” – pierwszy sezon wlókł mi się jak stanie w kolejce w mięsnym za upierdliwymi babami co kupują wszystkiego po trzy plasterki, za to drugi wciągnęłam w dwa dni. Niecałe.

I co, teraz ma lać przez następne dwa tygodnie, tak? No to już nic nie poradzę, próbowałam nie zostać alkoholiczką, z całych sił próbowałam, ale się kurwa NIE DA.

O TYM, ŻE KONIEC Z TORTOWNICAMI W MOIM ŻYCIU

No więc babka wyszła, ale tortownica popsuła mi się od razu po pierwszym razie. I jest to już trzecia czy czwarta tortownica, która mi się psuje od razu na początku kariery (to zamykanie się luzuje i nie trzyma dna), więc chyba Wszechświat chce mi cos powiedzieć. A konkretnie : „ZOSTAW CIASTA W SPOKOJU, KOBIETO. PRZYJRZYJ SIĘ SWOJEJ DUPIE I PRZYJMIJ DO WIADOMOŚCI, ŻE PIECZENIE NIE JEST DLA CIEBIE. JUŻ NIE NADĄŻAM PSUĆ CI TORTOWNIC A TY DALEJ SWOJE”. I chyba tym razem się poddam. Została mi forma sarni grzbiet, w sam raz na pasztet z cukinii.

Zupełnie zapomniałam o książce lady Glenconner i bardzo dobrze, bo akurat nadszedł jej czas i świetnie mi wchodzi wieczorami. No więc jej mąż, bogaty arystokrata (ale furiat), kupił w 1958 roku prywatną wyspę na Karaibach, Mustique. Brzmi nieźle, ale na wyspie, oprócz małej plantacji bawełny i komarów nie było wtedy nic – prądu, bieżącej wody ani nawet domu. I dama dworu, która niosła za Elżbietą tren w czasie koronacji, opowiada jak przypłynęła w odwiedziny księżniczka Małgorzata ze świeżym, jeszcze ciepłym małżonkiem. Kapitan przyniósł liścik z zaproszeniem na drinki na królewskim jachcie, na co ona zmuszona była odpisać „Wasza Wysokość, byłby to ogromny zaszczyt, ale od trzech tygodni się nie kąpaliśmy i obawiam się, że śmierdzimy”. I co? Od razu dostała zezwolenie na kąpiel w królewskiej łazience. I niech mi ktoś powie złe słowo na Koronę Brytyjską!

(Ale z dyskretnie przemycanych komentarzy da się wywnioskować, że książę Filip był niezłe ziółko, przynajmniej w młodości).

N. miał w horoskopie „Uważaj na marudną Pannę”, więc przez większość czasu po prostu wychodziłam ze skóry, żeby mu się horoskop sprawdził, bo trzeba mieć w życiu jakieś punkty zaczepienia. Jak się przestaną sprawdzać horoskopy, to CO NAM ZOSTANIE?…

Był taki plan, żeby się w święta zając ogródkiem po zimie i zasadzić Beebombs przy płocie. Otóż nie (Marianie), nic nie zostało zajęte ani posadzone. N. się przeszedł z grabiami ze dwa razy, ale tez bez entuzjazmu. Naprawdę nie wiem, czy bym nie wolała jednak tego Mustique (chociaż bez prądu to jeszcze, ale bez bieżącej wody? Już sama nie wiem).

O TYM, JAKA WAŻNA JEST BABCIA

Niech się ta pogoda popsuje wreszcie, bo jak świeci słońce, to widać jakie mam brudne okna (a myć nie zamierzam – nie i już *; wznawiam eksperyment z najdłuższym niemyciem).

Na Pudelku „Katarzyna Cichopek pozdrawia fanów z Dominikany”. W komentarzach oczywiście rzeźnia, a dla mnie najbardziej wstrząsające w tym niusie jest to, że Katarzyna Cichopek ma fanów. 

Niezłe rodeo nam zrobili z zapisami na szczepionki, *, prawda? Bardzo się wszystkim przyda, bo wiadomo że w święta ludzie się nażrą, a taki strzał adrenaliny pomoże spalić choć część kalorii. Jak zwykle rząd dba o nas jak ojciec najlepszy (tym bardziej, że prawie nie padało).*, *, *.

W drugim sezonie „Shtisela” zmienili aktorkę grającą babcię i to jest niesprawiedliwe, bo bardzo mi się podobała tamta pierwsza! A już scena z domu opieki, kiedy babcia Malka chce pocieszać koleżankę, u której zdiagnozowano śmiertelną chorobę i wypisuje na kartce powody, dla których warto żyć… Powiem tylko, że dała mi niezłego kopa i postanowiłam się przestać nad sobą użalać. Babcia Malka nie byłaby ze mnie dumna (zresztą moja Babcia była taka sama).

Czy „Wesołych Świąt” brzmi w tym roku sarkastycznie? 

* Tu miało być Brzydkie Słowo, ale jest Wielki Piątek.