O PIESKU, HORTENSJACH I BABCE

Wiosna u nas jak w bollywoodzkim filmie – czasem słońce, czasem deszcz, a czasem rzygnie pies. Nie wiem, czy wszystkie szczeniaczki tak mają, czy trafił mi się taki rzygliwy egzemplarz. No ale z drugiej strony – WSZYSTKO bierze do mordy, co tylko jej się zmieści, ostatnio uwielbia żuć i zżerać bazie – kotki. W każdym razie – mam później dwie godziny z głowy, bo obserwuję, czy to był sportowy rzyg i dalej spokój, czy apokalipsa i jedziemy do weterynarza. Nie wiem, co robić, Drogi Pamiętniku – siemię lniane jej daję, takiego glutka ciepłego do paszy, ale co dalej, to nie wiem.

Po tak miłym i apetycznym wstępie spieszę donieść, że wstajemy któregoś dnia rano, a tam w ogródku buja się czerwony mylarowy balon w kształcie serca. Akurat pod oknami sypialni. Oczywiście N. stwierdził, że to na pewno mój kochanek, ja – że jego wielbicielka, no niby bardzo śmiesznie, ale mam nadzieję, MAM NADZIEJĘ, że ten balon przywiało z jakiejś imprezy. Bo za dużo się naczytałam kryminałów, w których najpierw pojawiał się jakiś niewinny, nieistotny szczegół, a później wszyscy domownicy byli znajdowani związani / wypatroszeni / z poderżniętymi gardłami / owinięci w folię (niepotrzebne skreślić). Balon został przywiązany do ogrodzenia i służył jako barometr (szedł w górę na ciepło i w dół na zimno) (czy odwrotnie), po czym po kilku dniach został sprywatyzowany i już nie mam z nim kontaktu.

W tym roku wszyscy mają w ofercie wielkanocne babki o smaku albo pomarańczowym, albo cytrynowe. Prawie się złamałam i postanowiłam upiec sama (piaskową, do drożdżowej JESZCZE NIE DOJRZAŁAM), no i na jakimś forum trafiłam na wspaniałą dyskusję. Zaczęło się od niewinnego pytania, czy silikonowe formy do ciasta trzeba smarować tłuszczem, czy odejdą same z siebie. Pięćdziesiąt wpisów dalej wiedziałam już, że: a) silikonowe foremki są rakotwórcze, b) papier do pieczenia jest rakotwórczy, bo czymś nasączany, c) powłoka nieprzywierająca na foremkach jest rakotwórcza, wiadomo, ale także d) smarowanie tłuszczem szklanej lub ceramicznej formy także jest rakotwórcze, bo ten tłuszcz się przypala i wiadomo – trupia czaszka i skrzyżowane piszczele, a nie ciasto. Czyli jak by człowiek nie kombinował z tą babką, to zagłada Atlantydy i śmierć w Wenecji. O panie, co to się porobiło!…

W międzyczasie doglądam hortensji w doniczkach, ponieważ jakoś w lutym wyskoczył mi na jujubie filmik na szczęście nie o zaropiałym paznokciu, tylko o panu ogrodniku, który właśnie w lutym radził przycinać hortensje. Bez litości, na krótko. Wysłałam ten filmik N., który go obejrzał, a następnie poszedł i oberżnął wszystkie hortensje, ponieważ w odróżnieniu ode mnie jest człowiekiem czynu (a ja wolę teoretyzować). Z jednej strony faktycznie wyglądało to lepiej, bo z doniczek sterczały uschnięte krzaczory, ale z drugiej trochę mnie niepokój drążył. No i teraz oglądam je pod lupą codziennie – i faktycznie wypuściły zielone listki. Chociaż podobno to jeszcze nie jest gwarancja tego, że zakwitną, bo hortensje to kapryśne i przebiegłe bestie są. Ale przynajmniej przeżyły obcinanie, uff. 

Tymczasem zapowiada się na świąteczny weekend piękna i ciepła pogoda, a w Hiszpanii – gdzie wszyscy na Semana Santa wyjeżdżają, zwłaszcza nad morze – SPADŁ ŚNIEG i mają pozamykane autostrady. Chyba nie są z tego powodu zbyt szczęśliwi.

O ŹRÓDŁACH PSIEJ MOCY

Oczywiście, że SPADŁ ŚNIEG, kiedy są już dwucentymetrowe zielone pączki na drzewach. W ogóle mam taką teorię, że gwałtowne ochłodzenie co roku powoduje forsycja – za każdym razem, kiedy zakwitnie – jeb! Temperatura leci w dół i pada różne świństwo. A taka piękna wiosenna burza już była, z piorunami i ciepłym deszczem! No nic, trudno – oficjalnie jeszcze jest zima, ma na to papiery i może legalnie się panoszyć. Ale humoru mi to nie poprawia. 

A Mangusta potrafi sobie poprawiać humor drobiazgami – na przykład, wczoraj była w bardzo dobrym nastroju, ponieważ znalazła nieduży kawałek podeschniętej dżdżownicy. Najpierw z dużym entuzjazmem go żuła, a później wypluła i próbowała się wytarzać (dopiero wrzask pańci ją powstrzymał). I proszę bardzo – cztery centymetry podeschniętego ścierwa, a ile radości! Też bym tak chciała umieć.

Chodzimy na spacery, bo jak się trochę nie umęczy, to życia nie mamy, bo piesek jest niewyhasany. No więc spacerujemy – już wszystkie duże i mniejsze kupy mamy w okolicy zinwentaryzowane i przy każdej jest obowiązkowo przystanek, czy aby leży na miejscu (no leży, a gdzie by się miała podziać). Psy na posesjach też już znamy i mamy wyrobione zdanie, do którego podchodzimy się powąchać, a które ignorujemy. Najbardziej lubi OLBRZYMIEGO puchatego owczarka, na którego idzie się powydzierać, a jest wielkości jego łba. A jak mijałyśmy małego, yorkowatego pikusiozaura na smyczy, to postanowiła na niego ZAPOLOWAĆ. Zaczęła się na zmianę skradać i wystawiać zwierzynę – myślałam, że się przewrócę ze śmiechu. 

Skąd ty, psino, masz tyle energii – może powinnam jeść trochę psich chrupek? Bo ja bym mogła zapolować ewentualnie na ślimaka, gdyby wyszły. A może należałoby się wytarzać się w suszonej dżdżownicy.

Natomiast moją guilty pleasure ostatnio (bo Petarda jakoś sparciała) są internetowe teorie, dotyczące nieobecności księżnej Kate Middleton. I nie, głos rozsądku „Miała operację i teraz odpoczywa” kompletnie się nie przebija. Na pewno COŚ UKRYWAJĄ! William ją pobił, bo chciała rozwodu, bo on ma kochankę. Nie, to William chciał rozwodu, bo ma kochankę i ona się nie zgodziła (i wtedy ją pobił, bo to furiat). Jest w śpiączce, bo ma białaczkę. OWSZEM – jest w śpiączce, ale z powodu niewydolności wątroby, bo podobno lubi sobie golnąć. Ależ w ogóle nieprawda, są zdjęcia, na których ma PLASTRY NA PALCACH, które są dowodem bulimii, bo je sobie wpycha w gardło (i tu kolekcja zdjęć z plastrami). Z czego najbardziej mi się podoba teoria, że obcięła sobie grzywkę i wygląda tak niewyjściowo, że czeka, aż jej włosy odrosną. Osobiście głosuję za grzywką! Nawet miałam taki przypadek, co prawda w wieku lat trzech, sama sobie obcięłam, a moja matka o mało nie zemdlała – więc to są dość poważne kwestie wizerunkowe.

Przeczytałam „Biedne istoty” i jest to BARDZO dobra lektura. Film jeszcze przede mną. A teraz czytam „Demona Copperheada” – jak na razie mocno poruszająca opowieść*, ale czyta się dobrze. Znakomicie wręcz. No i w tym tygodniu na Netflixie „Problem trzech ciał” – więc nie wiem doprawdy, kto będzie wychodził z Mangustą, ajmsory. 

* Bo na przykład nie mieści mi się w głowie, jak w XXI wieku w społeczeństwach zachodnich w jakiejkolwiek placówce dziecko może być głodne.

O FRYZJERZE I BIGOSIE

U fryzjera byłam – odczułam taką potrzebę, ponieważ mop do wycierania Manguścinych kałuż zaczął mnie przewyższać atrakcyjnością. Chociaż trzeba przyznać, że już od dłuższego czasu nie było wpadki w domu (tfu tfu – odpukać w niemalowane), dziewczyna się cywilizuje. Gdyby jeszcze tylko nie brała do gęby wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO, co uda jej się podnieść z gleby… ale to zupełnie inna historia.

Odkąd mam indywidualny tok fryzjerowania, to nawet polubiłam wizyty – bo salon, a raczej butik fryzjerski jest pojedynczy, tylko czasem się trafi klientka na zakładkę, ale zwykle nie muszę słuchać pani obok, która neguje szczepionki albo płucze jelita kawą. Z fryzjerką też gadamy, bo pasemka jednak długo trwają, ale jakoś niekontrowersyjnie. Tym razem było o trwałej (że wraca, gdyby ktoś tęsknił), botoksie (ja się boję, a ona sobie życia nie wyobraża bez) i wpadaniu dzików na samochody w naszej okolicy. Wielu znajomych już zaliczyło bliskie spotkanie z dzikiem, z różnym efektem – nam tylko wgniótł drzwi, ale czasem samochód do kasacji. Co zrobić – wycinają okoliczne lasy, żeby w nich stawiać chałupy, to gdzie te biedaki mają się podziać? Przecież to ich mieszkanie. 

W każdym razie – jak już siedziałam z głową w myjce z nałożonym czymśtam, to pani fryzjerka włączyła mi masaż fotelowy (na szczęście łagodny), przygasiła światła i poszła coś załatwiać. A ja sobie tak siedziałam, fotel mnie kołysał i prawie usnęłam, nawet myślałam przez chwilę, czy mnie tu zostawiła na noc i co mój mąż na to, bo on się zawsze dziwi, że tak długo siedzę u fryzjera i CO JA TAM ROBIĘ (czeszę się pół godziny, a później gramy w rozbieranego pokera – tłumaczę mu). Ale wróciła, a ja w międzyczasie zdążyłam sobie zalać plecy (i teraz kicham), bo sięgnęłam po telefon, żeby pograć w Tetris. No cóż, za głupotę się płaci. 

A jeszcze miałyśmy wymianę zdań, bo postanowiłyśmy wypróbować inny odcień tonera i ciekawe, czy mąż ZAUWAŻY. U niej raz mąż ZAUWAŻYŁ, jak obcięła sobie grzywkę i ufarbowała na najbardziej jaskrawy rudy z możliwych. A u mnie – wyszłam się i pytam „No i jak?”.

– Bardzo ładnie – odpowiedział N., w ogóle nie patrząc.

I była ładna pogoda w weekend i chodziłam z Mangustą na spacery, a teraz znowu ohyda i wieje. A internet podsunął mi propozycję chipsów o smaku BIGOSU. Dość mocny akcent narodowy.

A jedna pani wytatuowała sobie na nodze wiersz Szymborskiej „Nic dwa razy”. Właściwie to może go sobie wytatuować na drugiej nodze i wykazać w ten sposób, że jednak czasem coś dwa razy. Ale nie wtrącam się – jej noga, jej życie.

O SPACERZE Z JAMNIKIEM I JABŁKACH

Pada i jest ohydnie.

ALE – w ogóle nie zamierzam narzekać. W ogóle! Ponieważ poprzedni tydzień zaczął nam się od rzygania jak w Egzorcyście – musiałam uprać wszystkie, ale to WSZYSTKIE posłanka, większość kocyków oraz narzutę z kanapy. Łącznie cztery pełne pralki. W kolejce w przychodni też się porzygała i po raz kolejny był grany antybiotyk i zastrzyki przeciwwymiotne. Jak FBI weźmie mój komputer w celu przeszukania, to znajdzie w wyszukiwarce pytania, czym otruć koty oraz gdzie kupić paralizator dla zwierząt, bo oczywiście znowu była grana kocia kupa. 

Podsumowując – tak, jest brzydko, zimno, pada, ale przynajmniej nie mam nigdzie narzygane, chociaż pies biega z wygolonym na brzuchu okienkiem po badaniu USG żołądka. Więc yay! Radujmy się. 

(Chociaż oczywiście wolałabym, żeby już było ciepło jak w weekend – jednego dnia Mangusta była na czterokilometrowym spacerze i ciągnęła smycz PRZEZ CAŁE CZTERY KILOMETRY. Jak zaprzęg Świętego Mikołaja. Cwałujący jamnik to jest bardzo pocieszny widok, ale chyba nie powinna tak ciągnąć. Biedactwo, bardzo jest ciekawa świata po zimie, tylko pańcia jest stara, gruba i za nią nie nadąża, ech).

Cały internet żyje dość brudnym białym misiem z Zakopanego, domagającym się kasy od przechodniów, i to w dodatku w paskudnej formie. Bo żeby jeszcze ten miś miał pomysł na siebie albo trochę wdzięku, to jeszcze bym rozumiała. Natomiast nie rozumiem i nie zrozumiem, jak mając do dyspozycji ponad 103 tysiące miejscowości w Polsce, z czego 1013 miast (tak, sprawdziłam), jednostka ludzka dobrowolnie decyduje się pojechać do Zakopanego. 

Poza tym tradycyjnie. Przesilenie wiosenne, nie mam w ogóle energii, za to mam białe kropki na paznokciach i ochotę na jabłka. Dawno nie żarłam tyle jabłek. I tradycyjnie o wszystkim zapominam – np. kupić końcówki do mopa (gdzie się powinno wyrzucać końcówki do mopa? Niby mają ten plastikowy stelaż, ale dookoła sznurki, czyli co? Zasady segregacji odpadów to dżungla).

I wszędzie wyskakuje mi książka „Duchy Nowego Jorku”, żeby koniecznie kupić, a ja już sama nie wiem – żebym się znowu nie władowała w książkę, która mnie umęczy i przeciągnie przez bagno oraz nieużytki i będę musiała przeczytać „Marsjanina” na odtrutkę. Z nową prozą trzeba bardzo ostrożnie. Jak to mówią mądrzy ludzie – „Istotą kultury młodzieżowej jest to, że jej nie rozumiem”. Może lepiej na przednówku poczytać siostry Bronte (byle nie Jane Eyre).