O PSIE I ŚNIEŻYCY

(Nie wiem dlaczego zniknęło archiwum, udało mi się je znaleźć, ale nie umiem sformatować, żeby były lata i się rozwijały do miesięcy, więc wyszedł tasiemiec, na szczęście nieuzbrojony).

Wpadłam na oczywisty wniosek, dlaczego ludzie do mnie gadają: bo jestem z psem. Jak człowiek jest z psem, to nagle znikają bariery i ograniczenia komunikacyjno – kulturowe i staje się publicznie dostępny ze względu na posiadanie psa. Na przykład, przed sklepem rybnym w Świnoujściu jeden pan opowiedział mi połowę swojego życia, bo też miał jamnika (i jak wyjechał na wczasy, to mu go teściowa spasła). Jakby była dłuższa kolejka w sklepie, to pewnie by mi opowiedział całe. Ale czasem temat rozmowy wcale nie dotyczy psa – na przykład, niemiecka para podeszła z mapą i pytała się o punkt informacyjny. Po pierwsze, nie rozumiem i nie mowię po niemiecku, po drugie – nie jestem zbyt dobra w mapach, ale ich to w ogóle nie zraziło. W kilku językach i po kilku obrotach mapy wyszło nam, że źle skręcili w Albuquerque.

Muszę coś z tym zrobić, kurde faja – popracować nad bitch face albo coś. Zbyt przystępnie wyglądam, tymczasem jestem ASPOŁECZNA, a tu mnie wszyscy bez krępacji dodają do listy kontaktów na środku ulicy bez ostrzeżenia.

A Szczypawka po ostatniej sanacji zgrzyta zębem; byliśmy na kontroli i pan doktor zalecił obserwację – nie ma stanu zapalnego, więc nie wiemy, czy ją coś boli, czy po prostu zgrzyta w wolnej chwili. Ja się oczywiście martwię, że boli – bo nie chce jeść z miski, tylko każe mi się karmić ręką.

– A to akurat u jamnika o niczym nie świadczy – poinformował mnie pan doktor. – Oprócz tego, że ma ochotę być karmiony z ręki.

Od ładnych kilku dni czytam „Śnieżycę” (nie odczepię się od tego Stephensona) – bardzo mi się podoba (Metawersum!), ale mam takie rozedrganie wewnętrzne, bo to jest cyberpunk – ale zupełnie inaczej opisany, niż u Gibsona. A ja się przyzwyczaiłam do gibsonowskiego języka i aparatu pojęciowego i trzeba się trochę przestawić. A właśnie, a propos przestawić – ciekawa jestem, jak tam odbiór społeczny nowego tłumaczenia „Ani z Zielonego Wzgórza”, która została „Anią z Zielonych Szczytów”. Nie wiem – czytać czy sobie darować, bo wierność oryginałowi to jedno, a sentyment sentymentem. Chociaż przy „Alicji w Krainie Czarów” podoba mi się i przekład Słomczyńskiego, i Stillera.

W międzyczasie oczywiście zaliczam dziennie po kilka ataków paniki oraz tradycyjnie mąż mnie pyta, czy mogłabym nieco przestać tak kląć od samego rana, od razu po przebudzeniu. NIestety – w obecnej sytuacji geopolitycznej jestem kurwa zmuszona jego prośbę potraktować odmownie.

O DIUNIE, KRANIE I SPACERZE

(Jak w najbliższej przyszłości jeszcze jedna osoba wyląduje w szpitalu, to naprawdę, naprawdę pójdę do lasu, położę się, posmaruję dżemem jagodowym i niech mnie niedźwiedzie jedzą – bo mi się margines bezpieczeństwa skończył).

Ze stresu ludzie robią różne rzeczy – to wiem. Ale N. wczoraj wieczorem przyniósł sobie wagę kuchenną i ważył na niej kołowrotki wędkarskie. Nie wiem jak to zaklasyfikować (a jak mam problemy z przyporządkowaniem czegoś do jakiejś kategorii, to się robię nieswoja).

A poza tym co? Kran nad zlewem się urwał. Nawet mnie to nie zdziwiło. I niby wiosna, ptaszki się wydzierają erotycznie, a w nocy taki mróz, że boję się prymulki na tarasie postawić, żeby nie zamarzły (moja ciotka twierdzi, że bardzo podrożały sadzonki kwiatów na naszym ryneczku).

Wczoraj poszłyśmy na spacer ze Szczypawką, bo pogoda ładna. Nie wiem dlaczego, ale zawsze jak wyjdę z domu (a staram się jak najrzadziej), to mam ludzkie interakcje nie ze swojej inicjatywy, oczywiście. A to pani z rowerem mnie zapyta, kiedy jest osiemnasty, a to pan z SUV-a, gdzie tu jest Okrężna (nie mam pojęcia). Muszę wyglądać na taką, co WIE (czyżby czarownica?). No i wczoraj tez, oczywiście, zagadnął nas starszy pan, kiedy Szczypawka wąchała się z psami z jego ogródka (to znaczy – ona wąchała, a tamte się darły).

– A wie pani, skąd mam tego? – pokazał na małego beżowego terierka, w typie większego jorka. – Przed Bożym Narodzeniem ktoś go wyrzucił. Stał przed bramą, trząsł się z zimna i piszczał. A jak go zabrałem do domu, to pierwsze co zrobił, to poszedł do kuchni i przyniósł w zębach miseczkę, taki głodny był.

No i prawie się popłakałam i zgodziliśmy się z panem, że ludzie to najgorsze kurwy (no… nie tymi słowami, jednak staram się utrzymywać pozory na zewnątrz). Może ja trochę przesadzam, na przykład od kilku lat do nas do domu wchodzi się garażem, bo Szczypawka ma w drzwiach wejściowych swoje posłanko i wygląda na ogródek i ulicę – mówimy, że jest u siebie w internecie; więc nie używamy drzwi, żeby jej nie przeszkadzać. Ale nie pojmuję, jak można wyrzucić małą, kudłatą, mądrą istotkę z domu, jak śmieć – i to przed Bożym Narodzeniem. Albo uderzyć psa (bo człowieka OWSZEM – prałabym po pyskach co poniektórych, aż by wióry szły i zęby leciały). 

Oraz wreszcie obejrzałam „Diunę”. No dobrze, lepsza od starej wersji (ale też musieliby się ciężko napracować, żeby była GORSZA – z całym szacunkiem dla Lyncha, którego przecież uwielbiam). I tak:

– ważki im wyszły wspaniale, i dryfujące lampy;

– jednak co do Momoa w roli Duncana Idaho nie jestem przekonana, nawet kiedy się ogolił; w ogóle wszyscy faceci noszą brody i wyglądają jednakowo i to jest mylące;

– Liet – Kynes baba? – no niech będzie;

– za mało o mentatach, mentaci są bardzo ważni dla historii, a tu prawie nic o nich i ich roli;

– ja wiem, że w książce też jest sporo mistycyzmu i w ogóle, ale chwilami niepotrzebny patos, IMHO;

– natomiast Jessica? Jessica była PIĘKNA. Piękna i ponętna. A tutaj to jest chodząca nerwica, w dodatku zagłodzona. Najbardziej na nie. 

I dlaczego w ogóle jeszcze nie było Nawigatorów? 

Jak się skończy wojna, to może obejrzę jeszcze raz, bo wszystko do mnie dociera jakoś tak połową mózgu, bo druga jest zajęta martwieniem się. I czasem panikowaniem, chociaż staram się nie. Ale nie zawsze się udaje.

O TYM, ŻE W ZASADZIE TO NIE WIEM

Pierwszy raz w życiu ciasto bananowe mi nie wyszło. Zakalec się zrobił. Przez Ruskich! Zawsze się udawało, po prostu zawsze, a teraz wyszła ciężka klucha. Zjadłam, no bo co. Jak jest wojna, to się nie grymasi.

Czytałam wypowiedź analityka giełdowego, który twierdzi, że rynek gra na koniec wojny i przesunięcie źródeł zaopatrzenia w surowce energetyczne. Koleżanka mnie wyśmiała, bo u niej w pracy przyszła sprzątaczka i obwieściła każdemu, kto chciał słuchać (i tym co nie chcieli), że Putin puści atom do końca tygodnia, najdalej w piątek. Przedwczoraj był piątek, ale może chodziło jej o następny. Muszę koleżankę poprosić, żeby dopytała.

Ja mam taką sinusoidę, że niby działam normalnie i nagle się zawieszam i jakbym oglądała swoje życie z zewnątrz (z refleksją „co ja kurwa robię? jaki to w ogóle ma sens?”). Przez większość czasu mam poczucie jakiegoś… odrealnienia. A w tym całym chaosie komunikacyjno – organizacyjnym fejsbuk poczęstował mnie reklamami „Rozpalmy ten płomień na nowo” i zaraz pod tym „Jak się pozbyć plam starczych”. Tu się zawiesiłam dość konkretnie, chociaż koleżanka mówi, żeby zmienić kolejność i wtedy to ma trochę więcej sensu. A raczej nadal nie ma sensu, ale mniej.

Zrobiłam sobie małą przerwę w Stephensonach i czytam „Czeskiego astronautę”. Książka niestety zaczyna się dość realistycznym i szczegółowym opisem świniobicia – NAPRAWDĘ nie było mi to potrzebne w obecnej sytuacji, więc przekartkowałam do przodu i dalej już jest nieco lepiej, choć nadal bardzo… czesko.

Co robić, żeby nie myśleć w kółko o rozszarpywaniu Putina na kawałeczki (lub naszej krajowej pisiorskiej kleptokracji)? Mogliby w zwartym szyku udać się tam, gdzie rosyjski okręt wojenny i nie zawracać zwykłym ludziom dupy. Mam nadzieję, że wyrobią się przed wiosną.

O TYM, ŻE JEDNAK WOJNA

Nie sądziłam – a raczej miałam nadzieję – że za mojego życia rozpęta się wojna. To znaczy, cały czas jest na świecie jakaś wojna, gdzieś. Kluczowe jest GDZIEŚ, bo ta konkretna jest zaraz za rogiem. I – jak to świetnie ujął Ziemowit Szczerek – w takim samym świecie, jak nasz. U sąsiadów, którzy tydzień temu wyprowadzali psy na spacer, gotowali gołąbki i podlewali kwiatki, a teraz siedzą nocami w tunelach metra, bo jednemu wściekłemu psychopacie zachciało się podpalić świat.

Rozterki egzystencjalne zeszły zatem na dalszy plan i świat się wyostrzył i nabrał kolorów. Nie wiem jak u Państwa, ale ja jestem świetnym przykładem na to, że nasz system nerwowy ukształtował się, kiedy nasi przodkowie siedzieli w jaskiniach i chowali się przed tygrysem szablastozębnym, a do ich krwi pompowany był kortyzol. Jak tygrys nie kłapie paszczą i kortyzol przestaje płynąć, to mózg z nudów dostaje pierdolca i lęgną mu się kiełbie, czyli wymyśla problemy zastępcze (np. jestem gruba, a moje życie nie ma sensu – no nie ma, i co?). 

Wszystko się dynamicznie zmienia z godziny na godzinę, na przykład – czy ktoś pamięta rozterki sprzed tygodnia, czy piłkarze mogą jechać do Rosji rozegrać mecz, no bo przecież sport to nie polityka? WSZYSTKO to polityka (zwłaszcza w tak skorumpowanej dyscyplinie, jak piłka nożna) i po kilku dniach już nikt nie ma wątpliwości. Teraz już nawet zawracają statki z bananami, płynące do Rosji, a w sieci można znaleźć mapy z naniesionymi posiadłościami oligarchów (do skonfiskowania) i jachtami (jeden na Majorce już utopiony). Ciekawe, czy Ruskie nadal paradują po Marbelli cali w wuttonach i zajmują od razu po trzy stoliki w knajpach (widziałam jak parka usiadła przy jednym stoliku, na drugim wylądowała torebka pani, a na krześle przy trzecim – nogi pana, który się rozwalił na półleżąco i darł po rosyjsku do telefonu). 

A właśnie, nasz przyjaciel z Hiszpanii dzwoni co drugi dzień, czy już uciekamy – do niego oczywiście. I że ma świeżo złowione kalmary. Uwielbiam go (i kalmary w jego wykonaniu), ale wolałabym pojechać w odwiedziny z innego powodu, niż ucieczka przed wojną, kurde.

Czytam „DODO” Stephensona (fajne, bardzo odstresowujące), a koleżanka znalazła podobno świetny czeski film na Netflixie i poleca. O czterech facetach w średnim wieku. Muszę obejrzeć, czterech Czechów z kryzysem wieku średniego to musi być petarda. 

Skończył się miesiąc spowiedzi do GUS-u – trochę będzie mi brakowało rozliczania N. ze wszystkich wydatków, a i tak ostatniego dnia musiał, po prostu MUSIAŁ kupić siekierę. Nie wiem, jakie wnioski GUS z tego wyciągnie – oby jak najgorsze dla obecnego rządu. Hej.