O MIELONYM


O mało nie staliśmy się abonentami telewizji kablowej. Brakowało dokładnie tyle (pokazuję, ile). W sumie szliśmy do odnośnego punktu usług złożyć zamówienie. W punkcie siedział za biurkiem mały gnom o wiercących oczkach; miał na palcach trzy złote sygnety, w uchu kolczyk, na przegubie złota bransoletę. Odbierał telefony od klientów i pokrzykiwał na nich dobrodusznie, acz protekcjonalnie.

Dostałam dusznicy i uciekłam stamtąd dyskretnie pod ścianą. Nie wiem, czy jestem gotowa na obecność w moim życiu gnoma o wiercących oczkach, spowitego w dużą ilość wysokokaratowej biżuterii. Nawet za cenę szerokopasmowego Internetu. Muszę rozważyć wszystkie za i przeciw.

N. zostawił mnie z wielką torbą mielonego mięsa i pojechał na zawody, strzelać. Czuję się paleolitycznie.

Tatuś mój wpadł.

-Co tu tak cicho! Radio nie gra, telewizor nie gra, dlaczego u ciebie nic nie gra?

Żebym ja się we własnym domu musiała tłumaczyć, to już naprawdę.

– Bo ja mam głosy w głowie, co do mnie mówią. I jak coś gra, to nie słyszę, co mówią.
– O rany.  I co mówią?…
– Żebym się napiła herbaty.

(Wiem, mało oryginalnie, ale do kaczki nędzy!…).

Idę mieszać to mielone z zieleniną. Jak karnawał, to karnawał!

O CHRUPKACH


No co wy z tym rosołem! Myślałam, że was naciągnę na zwierzenia o kochankach i / lub alkoholizmie, a wy – rosół. A weźcie.

Natomiast wczoraj poplątane ścieżki mojego zycia przecięły się z dietetycznymi chrupkami o smaku limonki z pieprzem. Normalnie bym ich kijem nie tknęła, bo wszystko, co dietetyczne, jest z natury rzeczy ohydne, ale limonka z pieprzem!…

Faktycznie chrupki okazały się mocno wstrętne, coś pomiędzy przypalonym waflem ryżowym a grillowanymi włosami. Przyprawa limonowo pieprzowa smakowała wybornie – na pierwszym chrupku, bo po drugim zdrętwiał mi ryj, a po piątym układ pokarmowy zamienił się w płonącą żyrafę.

Czyli chrupki są przynajmniej potrójnie dietetyczne: raz – dość paskudne w smaku pod powłoczka przypraw. Dwa – tak ostre, że człowiek odpada po kilku sztukach i mowy nie ma, żeby wciągnąć cała torebkę. Trzy – płonąca żyrafa nadal we mnie siedzi, tyle, że się przemieszcza i, że tak się wyrażę, mija kolejne przystanki, i absolutnie nie mam ochoty na zjedzenie CZEGOKOLWIEK BĄDŹ. Czyli gwarantują efekt długoterminowy. A przynajmniej średnioterminowy.

Straszne to było, ale najgorsze, że ja kupiłam trzy paczki tego świństwa i znając siebie, zjem je wszystkie po kawałku, nie urodził się bowiem jeszcze taki chrupek, któremu bym darowała (oprócz kukurydzianych naczos, fleee). To tyle w kwestii uroczej kobiecej konsekwencji.

O PEWNEJ JEDNAK KLĘSCE I GASTRONOMII


Poszłam na wino z dziewczynami ze szkoły (a nasłuchałam się w domu od N., że męza samego zostawiam!… W dodatku bez kumpli do wódki!…). I tak od słowa do słowa, i się wydało. No ja nie wiem, czy to nasze pokolenie zostało DORBZE przygotowane do życia, naprawde.

Bo co się okazuje? Ze jedna haftuje krzyżykami, druga robi korale z filcu, a trzecia – serwetki szydełkiem.

CZY TO NIE JEST JEDNAK PEWNEGO RODZAJU KLĘSKA, ja się pytam?

Czy nie powinno być tak, że jedna się specjalizuje w skandalach z młodocianymi, druga w narkotykach twardych, a trzecia jest sympatyczną alkoholiczką? Albo chociaż przemyca dzieła sztuki – starocerkiewne ikony ukryte w gipsowych aniołkach?… A nie rękodzielnictwo.

Chyba muszę się poświęcić i jednak oddać się łagodnej formie alkoholizmu, chodzi o HONOR mojego rocznika, do cholery.

Bardzo było miło, gdyby jeszcze kelner częściej się interesował klientami, to już w ogóle by się nam poprzewracało w głowach, no ale też nie przesadzajmy, w końcu pamiętam czasy, kiedy w Żyrardowie funkcjonował tylko jeden lokal kategorii Q, a mianowicie „Dworcowa” (w dodatku faktycznie naprzeciwko dworca).

Naprawdę muszę się za siebie wziąć, bo jest sobota, a ja co?… Rosół gotuję, zamiast się realizować gdzieś na mieście z pawimi piórami w tyłku. A migające królicze uszka leżą i się kurzą („Jasiu, wytrzyj kurze” – „A gdzie ta kura?”).

W pracy bardzo mamy ostatnio wesoło, bardzo.

– Proszę cię, żebyś tam pojechał z hydrologiem i znalazł jakieś żaby.
– Ale teraz wszystkie żaby śpią!…
– Dlaczego ty nie słuchasz, co ja do ciebie mówię?…

A w kwestii rosołu nadal nie mam jednoznacznych wytycznych. Szumować czy przecedzać?…

(To samo z kopytkami. Przeczytałam ostatnio niezły wątek z jatką na forum, czy lepiej zagniatać zimne ziemniaki z wczoraj, czy jeszcze ciepłe, ha!)

NIECH MNIE TA ZIMA NIE DENERWUJE!!!!!

 

Nie ma się z czego śmiać, bo to naprawdę mógł być Dzień Atakującego Nabiału. Przypominam, że automaty już zawiązały spisek, kradną forsę od ludzi i pewnie zbierają na przejęcie władzy nad planetą. Spokojnie nabiał mógł do nich dołączyć, a wkrótce – ślimaki.

 

(Śnieg pada, zaraz walnę o ścianę czymś ciężkim albo flaszką wódki i zacznę wyć).

 

Ponieważ chwilowo skończyły mi się thrillery, to doczytuję lotniskowe szmatławczyki, między innymi nową Lauren Weisberger. „Diabeł” był genialny; jej druga ksiązka – to był „Diabeł”, tylko ze zmienionymi imionami, nazwiskami i kolorami marynarek. „Chasing Harry Winston” to totalne nieporozumienie, jakiś nieszczęsny zlepek wypracowań histeryzującej nastolatki; gdyby nie było napisane na okładce, że to Lauren jest autorką, to w życiu bym nie uwierzyła. „Last Night At Chateau Marmont” – dużo lepiej napisana, niż ten cały Harry Winston, ale bez błysku „Diabła”. Zastanawiałam się, o co chodzi – i chyba o to, że Lauren w swoich dwóch ostatnich książkach pisze o dziewczynach, którymi gardzi. O tych, które wyśmiewała w „Diable”. Słabo jej to wychodzi, bo ona ich nie rozumie i nie lubi – („Ohmigod, umalowali mnie pędzlem i będę w telewizji!”). Banał i wystygłe kakao z ciągnącym kożuchem.

 

McCall Smith w serii „Espresso Tales” za to – rewelacyjny. Widocznie w dzisiejszych czasach na nonkonformizm może sobie pozwolić jedynie Szkot w pewnym wieku.

 

Ale my tu gadu gadu, a zginęła mi bluzka! Zwykła, czarna, gładka. Jak nic mam psychofana, który mi ja zwinął, przynajmniej taką mam nadzieję. Bo nie chciałabym żeby się okazało, że ją zostawiłam u naszych przyjaciół w Hiszpanii, w dodatku brudną. Byłoby to co najmniej nie na miejscu!…


O ZGNIŁEJ WĄTROBIE

 

Mokro jest bardzo. Rzeki powylewały, a na tamie we Włocławku lodołamacze stoją. Widziałam na własne oczy wczoraj – Tygrysa i Jaguara. Na placu budowy też – stoją koparki, a powinna Żółta Łódź Podwodna.

 

– Eee, teraz to już nie jest tak źle! Ostatnio przyjechał jeden prezes i zgubił lakierki w tym błocie, no to się wściekł i kazał wylać trochę betonu. Teraz to już nawet da się przejść!

 

Kefir rozlałam na ajfona.

 

Skandynawskie thrillery nadal mnie mile rozrywają. „Ofiara w środku zimy” – bardzo dobra, Jo Nesbo o bałwanku – także (zawsze bałam się bałwanów prawie tak, jak klaunów). Z rozpędu przeczytałam jeszcze najnowszego Deavera. Ten facet jest tak płodny, że chyba bym się bała usiąść obok niego w autobusie. Tym razem – O PRĄDZIE ELEKTRYCZNYM. Wnioski: prąd jest zły. Prąd zabija! Amelia Sachs nadal seksowna, czym mnie już nad wyraz męczy, bo ile można, do cholery.

 

I znowu posucha i czekanie na paczkę z Merlina.

 

Niby fajnie, że nie ma mrozu i śniegu, ale taka zgniła wątroba za oknem tez nie działa zbyt erogennie, nes pa?…

 

O ZDUPIESZAŁOŚCI


No muszę odbębnić styczniową niemoc, bo jakżeby inaczej. Październik miesiącem oszczędzania (podobno), styczeń miesiącem chorowania.

Nienawidzę styczni. Styczeń to taki poniedziałek roku, wyjątkowo wredny, bo żadnej nadziei w styczniu na nic. Niektórzy tak mają z listopadem, ale w listopadzie człowiek jeszcze ma baterie z lata podładowane, no i zaraz grudzień i święta, a w styczniu co?… Gówno. O przepraszam – GUZIK, chciałam powiedzieć. Guzik.

Tedy od trzech dni śpię. Też mam ten wirus jakiś taki, bez fajerwerków i termometrów, tylko nie mam siły żyć. Tzn. mam, ale wyłącznie w pozycji horyzontalnej, jak się podniosę, to się od razu przewracam.

Czytać nie mogę, bo literki lecą w dół jak w Matrixie. Telewizor wypala mi oczy i przeskakuje. Na szydełku próbowałam dźgać, ale szydełko wazy 17 kilogramów.

Ogólna zdupieszałość, że tak sobie pozwolę zacytować Poetkę.

I zdecydować nie mogę, po księdza posyłać, czy po kapelę góralską.

 

O NORWESKICH KRYMINAŁACH

 

A jednego dnia to normalnie tak się wystraszyłam, że mam już tę grypę od prosiaków i 44 stopnie gorączki i mózg mi się ugotował, bo patrzę na ekran A TAM! Surykatki tańczą Dirty Dancing!

 

Delirium tremens, myślę. Za chwile tunel z białym światełkiem na końcu. Szybko sprawdzę, czy przynajmniej majtki mam chociaż w miarę wyjściowe.

 

Okazało się, że to Wedel.

 

(Wedel? Surykatki? Czekolada? Surykatki? Surykatki w galaretce?… Torcik Surykatka?…).

 

Aha, kura mi się jeszcze podoba. Bardzo. Tez nie wiem o co chodzi, ale taka jestem z niej dumna, jak leci, z wiatrem w piórach i w ogóle…

 

Przerabiam aktualnie kryminały skandynawskie. Sporo ich jest i ja się nie dziwię – ludzie fiksują z tego zimna i im odwala. Ponadto całkowicie naturalnym aspektem życia jest to, ze tam każdy(a) ma kochankę(a). „Co robiła pani wczoraj wieczorem?” – „Pojechałam do Sztokholmu do kochanka. Kochanek potwierdzi”. „A pani mąż?” – „Naprawdę nie wiem, powinien pan spytać jego kochanki”.

 

Oraz serial „Jak poznałem wasza matkę”. Oczywiście uwielbiam wujka Barneya; to najmilszy Geniusz Zła, jakiego kiedykolwiek poznałam.

 

PRZYJAŹŃ POLSKO – ŁABĘDZKA


Tak, byliśmy w Świnoujsciu. I gotowa jestem świadczyć w kwestii przybywania dróg szybkiego ruchu. Od Gorzowa jedzie się już piękną, nowiutką dwupasmówką, omija te wszystkie Pyrzyce z ich wiecznymi korkami i wyjeżdża za Szczecinem. W dodatku bezpłatną. No widzieli państwo!…

W skrzynce na listy zastałam aż dwa zaproszenia na bezpłatne badanie słuchu (????), a w kranie czerwoną wodę. No trochę się wystraszyłam, bo nie wiem, czy mnie stać na taki luksus; czytałam kiedyś o ruskim miliarderze, który sobie puszcza wodę w kolorze zależnym od nastroju. Już miałam dzwonić do administracji, ale po kwadransie przestała być czerwona. Trochę jak z tą wódką w kranach w Wielkim Guslarze.

Poza tym umarła nam trzecia żyłka (tak powiedział pan: „Umarła trzecia żyłka, ale podłączyłem szóstą”), i poszliśmy na plażę, przezornie zabierając kilogram chleba. Uwielbiam morze zimą, jest tak cicho, pusto i wygląda zupełnie jakby koniec świata już się odbył, ocalały tylko niedobitki i teraz spacerują. No, niezupełnie tylko niedobitki, bo…

Czyhają na człowieka zaraz przy wejściu na plażę. Następnie otaczają szczelnie i wołają kumpli. I nie, nie to, że łabędzie PODCHODZĄ DOŚC BLISKO. Nie. One zaciskają krąg dookoła, zaczepiają, skubią człowieka, wyrywają chleb z ręki – trzeba przychodzić z pokrojonym, bo nie ma czasu rwać kromki na kawałki! Zabiorą cała kromkę, a później się męczą, bo nie umieją jej porwać i w efekcie mewa im kradnie. Co chwilę za plecami z hałasem lądują kolejne łabędzie i przyłączają się do chórku. Trzeba uważać przy cofaniu, bo można się przewrocić o łabędzia, który czatuje za naszymi plecami.

Cos niesamowitego. Pierwszy raz widziałam, jak łabędzie próbują BIEC na tych swoich skórzastych łapach. Przy czym absolutnie nie są agresywne, nie syczą, wszystkie zaobrączkowane, czyściutkie i bardzo, BARDZO przyjacielsko nastawione. Nic godności w tych ptakach, naprawdę.

Ale najlepszy był Pan od Łabędzi. Okazało się, że łabędziom znudziło się czekanie przy wejściu na plaże i postanowiły sporą grupą pójść w miasto. I otóż ten facet, przy pomocy torby z kukurydzianymi chrupkami prowadził ten cały towar z powrotem na plażę. Ale jak to wyglądało!… On je wszystkie zna i jest z nimi po imieniu. Krzyczał np. „Marcel! Nie zostawaj z tyłu!”. W ogóle cały czas z nimi rozmawiał („Ile razy mówiłem! Nie chodzimy na miasto!”), a one posłusznie szły za nim jak skarcone przedszkolaki (białe, tłuste i łakome przedszkolaki). Kiedy cała wycieczka weszła na plażę, to PRZYBIEGŁA do niego jedna łabędzica, jeszcze szara. Normalnie, na jego widok zerwała się na nogi i przybiegła, jak stęskniona kochanka, przysięgam. Rzucili się sobie na szyję, on do niej mówił „Moja śliczna!” i częstował chrupkami poza kolejnością, normalnie całkiem gruby romans! (Szara, znaczy się młoda. OCZYWIŚCIE. Faceci zawsze lecą na te młode).

To było na granicy metafizyki. Ciekawe, czy ten Pan od Łabędzi to jakaś znana postać.

W porcie tez jest ich pełno (z tym, że tam o wiele więcej kaczek). Stoją na chodniku i zaczepiają przechodniów, szczególnie tych z zakupami („Co kupiłeś? Pokaż, może łabędzie to lubią!”).

Gdyby to nie było tak daleko, to bym jeździła do tych łabędzi co tydzień.

Rzeki bardzo powylewały.

Wspominałam może, że w Sylwestra śniło mi się, że musze wpisać do krzyżówki słowo „demielinizacja”?…

O ZACMIENIU

 

No dobra, przeziębiłam się. Tzn. nie ja, tylko mój mąż się, a następnie mnie drogą sukcesji. Wobec czego we łbie grają mi wszystkie srebrne dzwony i jeden kurant w górnych rejestrach.

 

Stary rok zakończyliśmy dyskusją, kto może na co liczyć za kwotę 600 złotych polskich, a nowy rozpoczęliśmy seansem filmowym. Amerykańskie wojsko zrzucało z helikoptera słonia do wietnamskiej dżungli. Próbowaliśmy to rozważać w aspektach moralnych bądź ekonomicznych (dlaczego słonia? Dlaczego nie antybiotyki albo traktor URSUS?), ale szybko się poddaliśmy, gdyż to nie ma sensu. Amerykańskie wojsko zrzuca słonia BO MOŻE I UMIE. YES WE CAN. Przy czym najmniej do gadania ma tu słoń.

 

Dla naszych uroczych gości przygotowaliśmy moc niespodzianek, z czego chyba największą okazały się schody wejściowe. Wszyscy zaliczyli na nich poczwórnego tulupa, a być może wręcz Touluse – Lautreca, a serię zakończył N. wyjątkowo udanym telemarkiem z naciskiem na tył głowy i nerkę. Śmiechu było!… Przyłożyło mu się barszcz ukraiński z Hortexu na guza.

 

Obejrzeliśmy kilka horrorów (jak dorosnę, to chce być Diane Lane) i jeden dokument – „Czekając na sobotę”. Nie umiem się podjąć recenzji. Jeden taki po obejrzeniu zaniemówił i zamknął się w łazience na półtorej godziny. To chyba najlepsza recenzja jest.

 

A wczoraj znalazłam prze-cu-do-wne forum:

 

„ …na stypie kogos z rodziny [ nie wiem kogo] , wszyscy jedli rozmawiali itd, i nagle na talerzu stanoł ogórek, zwykły ogórek konserwowy…Wszyscy byli lekko zdziwieni, ale po chwili ogórek opadł wtedy zjadła go Ciocia Ela”.

 

Zaćmienie podobno jest.