O SERIALU CUDNYM

Dwa ostatnie dni byłam nieobecna ciałem i duchem, stary krążył głodny i obdarty, pies także, nawet duchy się nie wychylały, a ja oglądałam „Fleabag”. Dwa żałośnie króciutkie sezony. O żesz w mordę.

Znowu mam postulat – zlać mokrym porem na gołą pupę autorów opisów seriali (książek też). Przez opis odkładałam ten serial i odkładałam, zwłaszcza „burzy czwartą ścianę” mnie nie zachęcało, bo spodziewałam się kolejnego „Office” z gadaniem do kamery. No nie, nie jest to „Office” W żadnym wypadku.

W pierwszym odcinku miałam ochotę bohaterkę walnąć, a później na zmianę – to walnąć, to przytulić. I tak do końca. Kilku momentów zazdrościłam jej STRASZNIE (scena z tacą kieliszków z szampanem), zakochałam się w jej siostrze i ogólnie – pierwszy sezon wymiata, a drugi wysyła w kosmos. Absolutnie tego mi było trzeba tej jesieni. I żeby mi na Gwiazdkę były trzy następne sezony BEZ DYSKUSJI!…

Oczywiście żeby nie było całkiem cudnie i różowo, to w robocie popsuła się spłuczka, nie ma do niej części, BYĆ MOŻE ma je jeden pan, ale jest tajemniczy i nieuchwytny jak Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców. I w sumie ma rację, gdybym ja miała takie przewagi konkurencyjne, to też bym była tajemnicza i nieuchwytna.

A dziś straszne korki były w drodze do roboty. I mgła. I niby weekend zaraz, a jakoś tak.

O TYM, ŻE NADAL ZIMNO, ALE ZNALAZŁAM KSIĄŻKĘ (ALE NIE DILERA)

Po pierwsze, zimno mi.

Po drugie, nic mi się nie chce, a po trzecie – boli mnie gardło. 

Czyli jesienny zestaw obowiązkowy (bijemy się o złotą patelnię).

W sobotę dostałam od chrześnicy laurkę na urodziny – tak nasyconą brokatem ze wszystkich stron, że została mi wręczona w plastikowej koszulce, jakby to był materiał biologicznie wątpliwy. W każdym razie – każde jej wyjecie i rozłożenie skutkuje koniecznością zamiatania podłogi z małych opalizujących gwiazdek, serduszek, kwiatuszków i Buka wie czego jeszcze. Chyba wynajmę skrytkę bankową, żeby tam ją trzymać i oglądać, niech się nadzór skarbca martwi zamiataniem. A w ogóle brokat jest nieekologiczny.

Jakiś czas temu koleżanka naraiła mi książkę „Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof”, którą kupiłam w antykwariacie i kompletnie o niej zapomniałam. Nie wiem JAK mi się to udało, bo to jest wielka cegła i leżała na brzegu półki, ale zapomniałam. No ale właśnie ją odkryłam i zamierzam się zabrać do czytania. 

A wczoraj mnie w robocie wkurwili, bo przyszło pismo z podwyżką czynszu, trzecią w tym roku.  Ale za to dostanę od fiskusa swój własny mikrorachunek!  A dilera xanaxu jak nie miałam, tak nie mam. To się źle skończy.

PS. Jeszcze chciałam nadmienić, że najmodniejsze w tym roku botki z ukrytą platformą bardzo mnie cieszą, bo są tak brzydkie, że w ogóle nie mam ochoty ich kupić.

O TYM, ŻE PRZECZEKUJĘ NIŻ

W związku z tym, że temperatura skoczyła sobie na bungee (to znaczy, MAM NADZIEJĘ, że na bungee i że to chwilowe runięcie w dół i za chwilę jednak chociaż trochę odbije, ale na razie to tylko moje marzenia, pies nie chce wychodzić rano na siusiu), to byłam przez ostatnie trzy dni BARDZO ZAJĘTA:

– po pierwsze, łykaniem GARŚCIAMI rutinoscorbinu, bo zaczynało mnie telepać (na razie odpukać pomogło), oraz

– po drugie – nadziewaniem na siebie tylu warstw odzieży, ile się tylko dało, żeby nie wyglądać jak nowojorski hobo, a zresztą nawet i wyglądać – byle było ciepło w jak największą powierzchnię człowieka. Zastanawiałam się nawet nad wyciągnięciem butów emu, ale za bardzo padało (chociaż już kombinowałam, że może jakbym je obłożyła z zewnątrz foliowymi torbami?…).

A dziś w nocy coś nam latało po dachu, bardzo głośno. N. twierdzi, że kuna, na moje ucho coś o wiele większego – powiedzmy, rozmiarów Romana Giertycha. Czyli naprawdę SPORE. Po co objętościowy odpowiednik Roman Giertycha popyla nocą ludziom po dachach – oto jest pytanie, chociaż to w sumie czas kampanii wyborczej i mało kto zachowuje się racjonalnie. 

Na Netflixie znalazłam zajawkę bardzo obiecującego hiszpańskiego filmu: cztery siostry (dorosłe, nawet dość bardzo dorosłe) po pogrzebie mamusi dowiadują się, że tatuś nie był ich biologicznym tatusiem. I że każda z nich ma innego ojca, i żeby otrzymać spadek mają ich odszukać. Czyli historia jakich pełno w każdym wieczornym wydaniu wiadomości w Hiszpanii (a nawet popołudniowym). Ale obsada bardzo zacna, oczywiście zamierzam obejrzeć. 

O ile nie pęknę od wypijanej gorącej herbaty z dodatkami. Na razie z miodem, naprawdę nie wiem, czemu jeszcze nie sięgnęłam po bardziej kategoryczne środki wyrazu, typu wiśniówka, Albo spirytus, co się będę rozdrabniać.

O TYM, ŻE TERAZ CZAS NA DOROCZNĄ DEPRECHĘ

Zaprawdę powiadam Państwu, że wolałabym, żeby zamiast numerków na liczniku człowiekowi przybywało co roku ROZUMU. Choćby niedużo, jakąś porcyjkę, ale systematycznie co roku jakiś przyrost. Niestety nie jest tak. Bardzo nad tym boleję.

Naturalnie impreza była huczna, trzy dni miałam kaca i do dziś walają się butelki po szampanie, skorupy po ostrygach i brokat.

(W którym serialu medycznym był odcinek o tym, jak pani skaleczyła się na plaży w stopę skorupą ostrygi i wdało się martwicze zapalenie powięzi i obcięli jej nogę?)

No przecież nie mogę napisać, że wypiliśmy po dwa kieliszki czerwonego wina i przed dwudziestą pierwszą (bo Szczypawka tak chodzi spać) już czytałam Zapolską wygodnie w łóżku, bo zniszczę sobie reputację. 

A jeszcze zrobiłam gar powideł śliwkowych – dwa dni je smażyłam (gotowałam? W każdym razie bulgotały sobie cichutko), bo otrzymałam piękny, praktyczny prezent w postaci wielkiego wora węgierek. Lubię praktyczne prezenty. Nawet drylowanie mnie nie zdenerwowało, w dodatku tylko kilka sztuk miało robale. Jedno tylko jest załamujące – kiedy rozszedł się po domu piękny zapach gorących śliwek, taki lekko przydymiony, jak tylko węgierki potrafią pachnieć – to dotarło do mnie niestety, że JESIEŃ. Już koniec, już nie ma się co oszukiwać.

I usiadłam i zapłakałam.

I oczywiście od wczoraj boli mnie łeb, bo wieje, a ja jestem wrażliwa na zmiany pogody (i uczulona na głupotę ludzką, ale na to niestety nie ma lekarstwa, oprócz upić się i chwilowo mieć w dupie). No i u Zapolskiej zachwyciło mnie, jak w jednym liście napisała do któregoś z kolei kochanka per „prachwoście”. Piękne określenie, używałam „pratchawca”, ale „prachwost” też ma coś w sobie.

Dobra. To kto mi WRESZCIE da namiary na dilera psychotropów, do jasnej nędzy? HĘ?

O RAJSTOPACH… ZASADNICZO

Po pierwsze – mam doła, jak zwykle co roku o tej porze, oczywiście przez palce mi nie przejdzie prawdziwy powód, więc ustalmy, że mam doła bo mi zimno w stopy od rana do wieczora. No.

Po drugie – na dodatek do doła muszę kupić cienkie rajstopy na wesele, pierwszy raz od nie pamiętam jak dawna! Niestety, nie jestem pancerną celebrytką odporną na mróz i słotę i raczej nie dam rady  w październiku świecić gołymi nogami wymalowanymi na brązowo. KIEDYŚ cienkie rajstopy to była moja CODZIENNOŚĆ – wiem, to straszne. No w każdym razie byłam oblatana w denach i kolorach, a teraz chciałam kupić przez internet, ale wszystkie wydają mi się ŻÓŁTE. A jeszcze jak trafię na świecące… Więc po prostu muszę się wybrać do sklepu istniejącego fizycznie z towarem na półkach. A tak się cieszyłam, że cienkie rajstopy należą już do przeszłości!

Nawet zakończenie bajek bym zmieniła. Po „I żyli długo i szczęśliwie” dopisałabym „i królewna już nigdy nie musiała nosić cienkich rajstop. Królewicz też nie. No chyba, że akurat miał ochotę – to wtedy mógł, bo na tym polegają prawa człowieka i równouprawnienie”.

Gdybym kogoś w najbliższych dniach zablokowała na fejsbuku, to dlatego, że napisał zbyt radosnego i pozytywnego posta afirmującego pozytywne myślenie. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

O FRUWAJĄCYCH NIESPODZIANKACH

No więc z większych wydarzeń to miałam motylki. Niestety nie w brzuchu – chociaż właściwie może i stety, bo jak osoba z moim cynicznym i nihilistycznym podejściem do świata oraz nieuleczalnym Syndromem Kłapouchego ma motylki w brzuchu, to najpewniej motylica wątrobowa. Ewentualnie jeszcze mogłam zeżreć coś z dużą ilością laktozy. W każdym razie nic miłego.

Motylki otóż były w ryżu, chociaż po analizie ogniskiem zapalnym okazała się mąka migdałowa (z super hiper eko sklepu). W każdym razie – znowu sprzątanie szafki, wyrzucanie wszystkiego co odpakowane – dobrze, że nie mam jakichś specjalnych zapasów, fuj, obrzydlistwo. I żadnej pewności, że się tego pozbyłam na dobre (raczej nie wlazły do nieodpakowanych torebek z marynatami i przyprawami, chociaż KTO JE TAM WIE). 

I nauczka na przyszłość, żeby się nie samooszukiwać w pewnych kwestiach, bo mąka migdałowa była kupiona na ciastka, które N. uwielbia i pożera całymi metrami w Hiszpanii, nazywają się almendrados. Coś jak nasze kokosanki, tylko z mielonymi migdałami zamiast wiórków kokosowych. Przepis jest nieskomplikowany i w przypływie jakiegoś totalnego szaleństwa postanowiłam je ZROBIĆ W DOMU. I kupiłam te migdały w proszku, ale w międzyczasie szaleństwo mi przeszło. No to za karę miałam mole w szafce.

Matkę oszukasz, ojca oszukasz, ale moli żywnościowych nie oszukasz, że tak pozwolę sobie zacytować klasyka gatunku.

A czytam aktualnie „Bognę Tyrmanda” – ze stanowczo za małą zawartością Tyrmanda, ale interesujący obraz tamtych czasów. A skończyłam „Piorun kulisty” – dobrze się czyta, ale nie ma rozmachu „Problemu trzech ciał”. A w kolejce czeka „Szkło i brylanty” – o Gabrieli Zapolskiej, tego autora co pisał o Kossakach. No i na degustację czeka serial netflixowy „Ósma ofiara” – nakręcony w Bilbao, więc muszę obejrzeć KONIECZNIE. Ale bym pojechała do Bilbao.

PS. Oczywiście, że mole spożywcze (albo kuchenne), a nie żywnościowe. W dodatku fachowo się nazywają OMACNICA SPICHRZANKA. Omacnica!…

O TYM, JAK DOSTAŁAM SERIALEM PO GŁOWIE

Wyznam od razu, że od dnia premiery czaiłam się na „Czarnobyl”. Z drugiej strony – zdawałam sobie sprawę, w jak nędznej kondycji psychicznej jestem, a to nie jest łatwy temat. To nie jest zazdrosna żona i kochanka, tylko rozpierdolony reaktor atomowy – więc zapadła decyzja, że po powrocie z urlopu. Wrócę naładowana endorfinami, więc dam radę. Poza tym na pewno temat został sfabularyzowany, bo przecież nie da się tego pokazać tak DOSŁOWNIE.

Więc wróciłam i obejrzałam i powiem tylko tyle: O KURWA MAĆ. Temat nie został sfabularyzowany. Ani przez moment nie wierzyłam, że uda im się wyjaśnić przyczyny katastrofy od strony technicznej – artykuły mają po kilkanaście stron, w najlepszym przypadku – a jednak. Po prostu przez dwa dni chodziłam odłączona od rzeczywistości, tak dostałam po głowie.

Oczywiście są odstępstwa od rzeczywistości – nigdy z reaktora nie leciał czarny dym, a sam ogień gaszony przez biednych strażaków był nieduży. Helikopter spadł kilka tygodni później. Legasow miał żonę i syna, i cały sztab naukowców – pomocników na miejscu. Nikt z mostu w Prypeci nie dostał ostrej choroby popromiennej w pierwszych godzinach po wypadku, a Briuchanow nie był partyjną bezduszną świnią i doprowadził do ewakuacji miasta w niecałe dwa dni. Ale to są detale, a na dodatek absolutnie wspaniały Jared Harris i Skasgard senior, za którym przepadam za rolę w „River”. A poziom dopracowania szczegółów jest taki, że karetki którymi przewożą ofiary do szpitala są podobno tej samej marki, co wtedy, a scena na dachu ze sprzątaniem grafitu trwa 90 sekund – tyle, ile faktycznie czasu dostały „bioroboty”.

Wcale się nie dziwię, że serial pobił rekordy popularności, chociaż niektórzy chyba nie bardzo zrozumieli, o czym był, bo czytam że lawinowo wzrosła popularność wycieczek do strefy skażenia. Seriously, co jest z ludźmi nie tak?… Nigdy dobrowolnie bym tam nie pojechała, no ale ja z tych, co pili płyn Lugola.

I jak ja się teraz mam zebrać do kupy i nabyć prześcieradło z gumką na wysoki materac? Wszystko mi z rąk leci.

Telefon mi pokazuje, że dziś ciepły dzień, pewnie ostatni w tym roku taki ładny. Naprawdę nie rozumiem, GDZIE i KIEDY minęło całe lato. Ktoś wie?…

O POWROCIE DO BAGIENKA

No i wróciłam, jak ten krzywy patyk z Australii co podobno zawsze wraca. Szczypawka upasiona jak świnka wietnamska, ręce mi opadły i już nie wiem jak z ciotką rozmawiać, żeby jej nie przekarmiała.

Pogoda była taka piękna, że aż się cały czas oglądałam przez ramię, czy ktoś sobie ze mnie żartów nie robi albo co. W całej Hiszpanii gradobicia i burze, a tu takie luksusy. Jak to mówią – i nad twoim podwórkiem ptaszek w końcu się zesra, czyli nawet ja czasem trafiam na pogodę w Galicji. 

Ale i tak wróciliśmy, no bo ile słowiańska dusza może wytrzymać – wybrzeże oceanu, palmy, uśmiechnięci ludzie ubrani jak im wygodnie i bez doczepianych paznokci, ryby i owoce morza, wino i leniwe nicnierobienie. Jeździliśmy po najpiękniejszych plażach świata i po malutkich portowych miasteczkach, N. łowił ryby, a ja raz się dałam namówić na połów kalmarów z łódki (trzeba uważać na ciuchy, bo strzykają atramentem, biedaki). No ale przecież nie da się tak żyć, po pięciu dniach już mi noga podrygiwała. 

W katedrze w Santiago remont w środku, wszystko pozasłaniane, a ludzi tyle, że nie dało się oddychać. Kupiliśmy empanadę i uciekliśmy stamtąd. Empanady zresztą jadłam wszędzie gdzie się dało – z tuńczykiem, z sardynkami, z małżami, z zorzą (czytać CORCA) i nic mi się nie znudziła, ani trochę. Dla mnie – jedno z najlepszych dań świata. 

Na pocieszenie – telewizję mają tak samo głupią, jak nasza. Przez ten tydzień w kółko maglowali króla w szpitalu, relacje z miast przez które przeszły burze z gradem (bardzo dokładne zdjęcia gradu, na zbliżeniach, z linijką) oraz owłosione dzieci. Jakaś firma farmaceutyczna pomyliła syropki na żołądek i na porost włosów, wlali je do flaszek odwrotnie i dzieci zaczęły obrastać czarnymi kudłami na całym ciele jak wilkołaki. U nas na żołądek babcia robiła zielone orzechy włoskie zalewane spirytusem, pomagało w pół minuty i nikt niczym nie porastał (a niektórzy chętnie by się zatruwali codziennie, takie dobre to lekarstwo). 

Wspaniałe jest życie w takich małych miasteczkach, gdzie nic się nie dzieje, wszyscy się znają i widują każdego dnia, a i tak na winie w barze nie mogą się nagadać. Największym wydarzeniem naszego pobytu był jeden barman, który nadział się dłonią na jeżowca, wyjmowali mu kolce w szpitalu i chodził później cały dumny, ze spuchniętą jedną łapą, dwa razy większą niż druga. Oczywiście cały czas pracował za barem i podawał kieliszki palcami jak serdelki.

Aha, i jeszcze po mieście chodził biały kot – pers albo angora, ale ostrzyżony jak pudel – z pomponami na łapach i ogonie. Chyba przyjezdny z jakimiś letnikami, bo wszyscy przysięgali, że nie znają żadnego miejscowego idioty, który by tak kota skrzywdził. 

Jedyne co było uciążliwe, to w miejscu gdzie jest lekko licząc z pięćdziesiąt barów i kawiarni chodziliśmy tylko do dwóch, no góra czterech. Do innych się NIE CHODZI (z wielu skomplikowanych przyczyn). 

No i mieliśmy nadzieję, że chociaż jedną noc spędzimy w Porto, bo Portugalię uwielbiam i też bym pozwiedzała, ale nie, mowy nie ma, nie wypuścili nas do samego dnia wylotu. Tyle że pastel de Belem zjedliśmy i dorsza com natas, bo akurat był daniem dnia w knajpie na lotnisku, ech.

Zatem wróciliśmy do naszego bagienka. Fajnie, że tak ciepło, ale strasznie sucho. NIech popada trochę deszczu, nie będę narzekać, obiecuję.