Dwa ostatnie dni byłam nieobecna ciałem i duchem, stary krążył głodny i obdarty, pies także, nawet duchy się nie wychylały, a ja oglądałam „Fleabag”. Dwa żałośnie króciutkie sezony. O żesz w mordę.
Znowu mam postulat – zlać mokrym porem na gołą pupę autorów opisów seriali (książek też). Przez opis odkładałam ten serial i odkładałam, zwłaszcza „burzy czwartą ścianę” mnie nie zachęcało, bo spodziewałam się kolejnego „Office” z gadaniem do kamery. No nie, nie jest to „Office” W żadnym wypadku.
W pierwszym odcinku miałam ochotę bohaterkę walnąć, a później na zmianę – to walnąć, to przytulić. I tak do końca. Kilku momentów zazdrościłam jej STRASZNIE (scena z tacą kieliszków z szampanem), zakochałam się w jej siostrze i ogólnie – pierwszy sezon wymiata, a drugi wysyła w kosmos. Absolutnie tego mi było trzeba tej jesieni. I żeby mi na Gwiazdkę były trzy następne sezony BEZ DYSKUSJI!…
Oczywiście żeby nie było całkiem cudnie i różowo, to w robocie popsuła się spłuczka, nie ma do niej części, BYĆ MOŻE ma je jeden pan, ale jest tajemniczy i nieuchwytny jak Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców. I w sumie ma rację, gdybym ja miała takie przewagi konkurencyjne, to też bym była tajemnicza i nieuchwytna.
A dziś straszne korki były w drodze do roboty. I mgła. I niby weekend zaraz, a jakoś tak.