O CHRUŚCIKU I OKNACH


Dziś dla odmiany (bo różnorodność w życiu jest bardzo potrzebna) chciałabym być larwą chruścika. 

(Kiedyś zbiorę do kupy wszystkie zwierzęta i rośliny, którymi chciałam być w życiu; mam niejasne wrażenie, że wszystkie były gnuśne i / lub łakome).

Egzystencja larwy chruścika bardzo odpowiada moim poglądom. Siedzi sobie w rurce i ma wszystko w dupie. Jak utyje, to porzuca rurkę, robi sobie drugą, większą, i dalej siedzi i ma w dupie. 

Ja tam ją rozumiem. Też bym tak chciała, pod warunkiem, że jednak w ciepłej wodzie. 

Z ostatniej chwili: wyszło słońce i zobaczyłam moje okna. DOSŁOWNIE ZOBACZYŁAM. Nie wiem, czy kombinować coś z myciem, czy od razu wymienić na nowe. 


PS. To jak, zakładamy się, ile nam dzis Portugues wkropią? Obstawiam siedem do jaja 🙂

 

O ESENCJI WANILIOWEJ


Sąsiad nasz, ten od psiej rodziny Fritzli (tylko na odwrót,
bo tam syn własną matkę panie tego) ma takie okienko na klatce schodowej, które
ja z kolei dobrze widzę ze swojego miejsca przy stole, jak czytam i wypisuję
głupoty w Internecie. No więc to okienko, jak zapada zmierzch, robi takie CYK! I
zapala się w nim światło. I za każdym razem, ale to za każdym, przechodzą mnie
ciarki, bo to okienko jest identyczne jak to z Freddy’ego Krugera – że niby
nana, nana, złapali Freddyego, zakopali, spalili, a i tak na samym końcu, w
ostatnim kadrze, w nawiedzonym domu zapala się światełko w oknie. CYK!

Identycznie jak u moich sąsiadów.

W dodatku przez jakiś czas miałam gulę w gardle, że tam w
tym oknie ktoś stoi i mnie obserwuje. Normalnie, jak ten z Psychozy, stoi w
oknie, stoi, stoi, aż któregoś dnia odwiedzi mnie z nożem, jak będę brała
prysznic. Normalna rzecz w sąsiedztwie przecież. Ile razy się czytało w różnych
Superekspresach „Pan Ireneusz (46) był bardzo lubiany przez sąsiadów, kosił im
trawniki, robił drobne zakupy i nikomu nie przyszło do głowy, ze w jego lodówce
policja znajdzie głowy czternastu zaginionych robotników drogowych”.

Więc któregoś dnia przeprowadziłam wnikliwe śledztwo przy
pomocy lornetki N. i okazało się, że to tylko Matka Boska Gipsowa. Uff.

Ulżyło mi nieco, choć osobiście wybrałabym na dekorację
model świecący. Moja prababcia miała taką figurkę, bardzo starą, pokryta chyba
fosforem, święciła w ciemności, a ja się napatrzeć nie mogłam, taka była
piękna. Oraz jeszcze były takie, sprzedawane na odpustach – tez niezwykle
piękne, w szklanych rurach z wodą i zatopionymi plastikowymi kwiatami. Błagałam
matkę, żeby mi taką kupiła, a ona z zimną stanowczością odrzucała moje prośby.
I tak oto nie zostałam właścicielką Matki Boskiej Zatopionej (ale za to mam
gipsowego anioła, siedzącego na kuli ziemskiej, ale to zupełnie inna historia).

Ale odbiegłam od meritum, a mianowicie: po jaką cholerę od
miesiąca noszę w torbie buteleczkę z esencją waniliową?…

 

O ZDROWEJ ZYWNOSCI, TFU


Ponieważ teoretycznie każdy dzień jest pierwszym dniem reszty naszego życia, to rozpoczęłam dziś resztę życia bardzo zdrowo. Bardzo. Zdrowo. Kubeczkiem bardzo zdrowego mielonego siemienia lnianego, bo to zdrowe. Na żołądek i ogólnierozwojowo.  Bardzo.

Ten pyszny zdrowy napój sprawił, że jedna moja taka DOSC DALEKA ZNAJOMA, w ogole nie znacie, zaczęła nim częstować codziennie rano swojego męża przed wyjściem do pracy; i ten mąż, imaginujcie sobie, nauczył się wstawać i wymykać do pracy BEZSZELESTNIE, żeby jej tylko nie obudzić i nie otrzymać kubeczka bardzo zdrowego siemienia. W normalnych okolicznościach jest to nie do nauczenia przez faceta, nawet jeśli w grę wchodzi kopanie prądem.

Tak oto rozpoczęłam dzień i tydzień – dobrowolnie pijąc wielki smark z niebieskiej filiżanki.

Czemu ten zdrowy tryb życia, a w szczególności żywność, są takie OHYDNE. A w najlepszym przypadku bezbarwne (ale to już w naprawdę najlepszych). Tak zwane zdrowe potrawy są przy pysznych potrawach jak ich bardzo, bardzo, bardzo ubogi krewny, dogorywający w przytułku. Albo jak bardzo, bardzo brzydkie dzieci, które pytają mamę "Mamo, mamo, dlaczego tatuś wypędził nas z domu?…". Nie, nie pytają mamy o to, ponieważ tatuś wypędzając je z domu zastrzelił mamę, żeby już nigdy więcej nie urodziła kolejnego dziecka, tak były brzydkie.

I po co jeść to gniecione zboże, zaprasowane w tekturę bez smaku, i popijać sokiem z trawy, i żyć dłużej, skoro dłuższe życie oznacza dłuższe jedzenie tektury. 

Muszę być naprawdę uczulona na cokolwiek zdrowego, bo ta jedna jedyna filiżaneczka wytwornego lnianego smarka sprawiła, że mam ochotę dziś od rana jeść krowy żywcem, zagryzać masłem, palić kubańskie cygara oraz wioski, grabić i gwałcić. Ach, zapomniałabym o alkoholu, gapcio ze mnie. I popijać wódą, taką prosto z kranu, jeszcze nie do końca przedestylowaną. Niech nic bez co najmniej pięciu "E" na etykiecie dziś do mnie nie podchodzi*. 


* – okej, może być bez konserwantów, pod warunkiem, że wywołuje fenyloketonurię.

 

O TYM, ZE OCZYWISCIE BARDZO KOCHAM MOJEGO MĘZA


Weszłam do przedpokoju i potknęłam się o buty N. 

Taki paradoks: zdecydowanie to ja mam więcej butów w tym domu,  a jednak to o buty N. się potykam w przedpokoju!

To znaczy, żeby nie było niedopowiedzeń, "ja mam więcej butów" to nie znaczy, że mam np. trzy pary więcej. Albo pięć par więcej, nie. Nie, haha, nie.

Mam więcej butów wygląda tak, że wczoraj przyszły sandałki na słomianym koturnie (tak, wiem, że jest luty, ale kaman, są takie śliczne, że gdybym poczekała, to by mi wykupili). Poszłam z nimi do garderoby i znalazłam OSTATNIE miejsce, w którym zmieściły mi się dwa pudełka (no… są takie śliczne, że wzięłam od razu dwa kolory, bo potem by mi wykupili). Ostatnie. That’s it. Więcej butów mi się nie zmieści. Co teraz?… 

Wyrzucić te, w których nie chodzę? Ale co to znaczy "nie chodzę"? Jeśli nie chodziłam w nich dajmy na to dwa lata, to już znaczy, że nie chodzę? A wcale nie, pobite gary, wczoraj przypadkiem znalazłam kozaki z 2008 roku, stwierdziłam, że są boskie i wyprowadziłam je na spacer. Nie, wyrzucić buty to oksymoron, nie ma takiego czasownika w połączeniu z butami. 

To może… Iść do N. i powiedzieć mu: "Kochanie, tak cię kocham, czy mógłbyś proszę cię uprzejmie wyrzucić swoje ubrania, gdyż potrzebuję twojej szafy? Jak wiesz, bardzo cię kocham i będę cię kochała również wtedy, kiedy będziesz chodził na okrągło w jednych spodniach i jednej koszuli albo nawet na golasa, gdyż mi się bardzo podobasz" – byłoby to pewnym rozwiązaniem, mężczyźni się chyba nie przywiązują do ubrań (prawdziwi mężczyźni, oczywiście). 

No i tak to w skrócie wygląda. Po czym schodzę na dół I POTYKAM SIĘ O BUTY N. 

A ja się martwię, gdzie utknąć następną parę, która do mnie przemówi. POŁOŻĘ JE NA STOLE!… Pomiędzy jednym a drugim włożeniem będą pełniły rolę dekoracji nastolnej, kto powiedział, że trzeba dekorować stół kwiatami, a nie można butami?… 

Ale oczywiście kocham mojego męża bardzo i ugotuję mu kapuśniak (o ile wcześniej nie zabiję się przez jego buty w przedpokoju). I chodźcie się jeszcze o coś pokłócimy, czekam na propozycje tematów, bo było bardzo fajnie.


O KAPUSNIAKU


Hoduje rzeżuchę (tak, takie zaklinanie wiosny). Rośnie jak
wściekła i za to ją kocham, tylko strasznie dużo pije. Ciągle musze jej
polewać, a jak polewam jej, to mam ochotę sobie też, bo co, ma tak sama pic,
jak dorożkarz?… To nieuprzejme. Droga Redakcjo, czy rzeżucha może człowieka
wpędzić w alkoholizm?… (taaa, wpędzić, jakbym sama tam nie biegła ochoczym
truchtem i w podskokach).

Mąż zażyczył kapuśniak. Przygotowuję się do tego wydarzenia
na sobotę. Zakasałam rękawy i znalazłam przepis na ekskluzywny kapuśniak,
gotowany w dwóch garnkach (i z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej Polskiego
Radia).

Przez to wszystko oko mi lata na potęgę, muszę znowu kupić
magnez. Jadłam magnez na drętwienie kończyn i proszę, pomógł! Koniec świata
idzie, uwierzyłam w magnez na stare lata. I co, może jeszcze w witaminy uwierzę?…
Niedoczekanie. Nie ma czegoś takiego, jak witaminy i kalorie. I że sport to
zdrowie to też jedna wielka ściema.

Bo tylko dwie są prawdy uniwersalne na tym świecie: że
zdrowie jest najważniejsze i że mleko ma najszybszy transport.


O ZUPIE CEBULOWEJ I KOŃCU ŚWIATA


Miałam nadzieję, że w zeszłym tygodniu się przewaliło, a ten
już będzie spokojniejszy. HA HA HA. Wczoraj się okazało, że mamy model „Lizbona
1755”
to trzęsienie ziemi z zeszłego tygodnia to jest przygrywka do tsunami, jakie
nas czeka w tym! I wczoraj się zaczęło. No i dobrze, w stagnacji człowiek nadgniwa
i pleśnieje intelektualnie.

Aby zregenerować nadwątlone siły, poczęstowałam się zupa
cebulową. Zapomniałam, ze zimą bardzo lubię zupę cebulową, ta wczorajsza była
niezła, z tymiankiem (jak przez całe życie nie jadłam tymianku, to teraz się przyczepił
i będzie mnie prześladował) i była podana w temperaturze rozpuszczonej stali z
pieca martenowskiego. Bardzo mnie rozgrzała, nie powiem, a także zdjęła całą
skórę z języka. Oraz spałam przykryta workiem cebuli, a pod głową miałam
mniejszy worek cebuli (a przynajmniej tak mi się wydawało). I już sobie
przypomniałam, dlaczego lubię zupę cebulową, ale nie jadam jej zbyt często
(minimalny odstęp – czas potrzebny do wyhodowania nowej skóry na języku).

Podczas gdy naukowcy z całego świata trąbią o globalnym
ociepleniu, rosyjscy naukowcy stwierdzili, że zbliża się mała epoka lodowcowa. Zacznie
się na dobre już w 2014 roku, a jej szczyt przypadnie na rok 2055. Nie wiem,
dlaczego, ale coś mi każe wierzyć w te ruskie prognozy. W końcu kto pierwszy
wysłał psa w Kosmos?… Hę?…

Boję się końca świata także dlatego, że podobno sprzedaż
wódki spada. Już co jak co, ale spadająca sprzedaż wódki może człowiekowi napędzić
stracha. Rodacy! Nie siedźmy tak bezczynnie, uratujmy ludzkość! Chodźmy dziś do
sklepu i kupmy po dwa litry w czynie społecznym!…


O MAKARONIE W NOWYM JORKU NA FRANCUSKIEJ


Coooo za tydzień. Jakieś globalne wścieknięcie macic wszystkich menedżerów nastąpiło niepostrzeżenie albo znowu wybuchy na Słońcu (albo jedno i drugie). W każdym razie, N. wczoraj wieczorem padł tak jak stał, a ja prawie też, tylko jeszcze kubki i kieliszki po drodze pozbierałam i włożyłam do zmywarki.

Niewątpliwym plusem tygodnia jednakowoż okazały się kluski. Miałam kiedyś ukochane kluski, to mi zamknęli restaurację. Więc w moim sercu zapanowała bezkluskowość i otworzył się wakat. W tym tygodniu wakat został obsadzony – mamy zwycięzcę!…

Prawda jest taka, że makarony to nie jest jakaś moja miłość, choć może powinna – bo tak, Sophia Loren deklaruje, że swoją figurę zawdzięcza makaronom. Audrey Hepburn codziennie jadła makaron. Może powinnam z tego wyciągnąć jakieś wnioski!… Ale nie umiem powiedzieć "nie" szerokim wstążkom z grzybami (czemukolwiek z grzybami, umówmy się, no, chyba, że byłaby to zupa mleczna z grzybami, wtedy pas).

No i któregoś dnia poszliśmy na obiad do knajpki na Francuskiej "Skład win i restauracja". Głównie dlatego – przyznam bez bicia – że tam się trafiło miejsce parkingowe, a akurat walił śnieg i ogólnie aura była taka, że nie tylko psa by z domu nie wypędził, ale nawet Szaszkiewiczowej, przebranej za niedźwiedzia, też nie. Dzień był multiparszywy i naprawdę niczego już nie oczekiwałam, tylko wrzucić na ruszt coś ciepłego, pojechać do domu i wczołgać pod kołdrę. 

Knajpka jest fajna od pierwszego wejrzenia. Wchodzi się do pierwszej, wąskiej sali, gdzie cała ściana to regał z winem, a naprzeciwko malutkie stoliki, taki tramwaj. Dalej jest kilka następnych sal, chyba fajnych, ale usiedliśmy w tej pierwszej, przy oknie (bo parkowanie na Francuskiej… kto parkował, ten wie). Czekaliśmy na jedzenie, ja dostałam lampkę wina i nagle cały syf i stres zaczął opadać małymi płatkami. Ulica za oknem zamieniła się w Nowy Jork, przysięgam – z tymi światłami, dekoracjami, przechodniami, padającym śniegiem i jednym facetem, który niósł ogromny pęk niebieskich balonów. Po prostu słyszałam "Chestnuts roasting on an open fire, Jack Frost nipping on your nose" i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby przy stoliku obok usiedli Meg Ryan i Tom Hanks (podeszłabym do niej i powiedziała, żeby sobie odpuściła Toma Hanksa, bo będzie gadał z piłką i fatalnie się starzał, taki jakiś rozlany i grubawy, a zamiast tego niech poderwie Matta Damona).

A jak mi przynieśli pappardele z grzybami, to prawie się rozpłakałam. Sos był ze słodkim cherry, śmietaną i tymiankiem. Nie lubię tymianku, kojarzy mi się z lekarstwem na kaszel, w ogóle nie lubię sypania ziół garściami, ale tu pasował idealnie. Wino też było idealne, z Eger, chyba jeszcze nie piłam tak dobrego węgierskiego wina. Zjadłam kluski i powiedziałam do N. "Teraz pilnuj, czy ktoś nie idzie, bo będę wylizywać talerz", co następnie uczyniłam (tak mi brakuje HIszpanii, tam się wylizuje talerze na porządku dziennym, specjalnie do tego celu podawanym chlebem).

Tylko nie wiem, czy to jest akurat TEN rodzaj makaronu, który pomaga utrzymać idealną figurę. I idealną wątrobę (oj, tańczyły mi czaczę na wątrobie te podgrzybki, nie powiem). Ale to wiadomo, że nic dietetycznego nie ma prawa być TAK pyszne. W karcie mają jeszcze carpaccio z buraczków z wędzonym boczkiem i raczej następnym razem mu nie przepuszczę. Wspaniałe miejsce, idealne do wpadania na makaron do Nowego Jorku po fatalnym dniu.

A obok otworzyli Russkij Gastronom – ale to już osobna historia (powiem tylko, że mają kiszonego arbuza w słoikach i prześliczne oldskulowe lizaki z farbowanego karmelu, jak w "Stu latach samotności").

Ale tydzień był, że ja dziękuję uprzejmie za takie atrakcje. Tfu.


O POGODZIE I KURZAJKACH


Siedzę w robocie, jem deskę z miodem, bo to jedyne, co
znalazłam na zakładzie, a do sklepu w taka pogodę przecież NIE PÓJDĘ, jeszcze
nie zwariowałam. Do pracy jechaliśmy ponad trzy godziny, a całą drogę
zaprzątały mi myśli o naturalnych otworach ciała i przedmiotach, jakie można w
nie wkładać – lub nie można, ale i tak bym włożyła – osobom odpowiedzialnym za
to, że tyle czasu jechaliśmy.

A to dopiero początek zabawy, jak mówią na mieście.

Natomiast…

(osoby, oglądające „Jak poznałem waszą matkę”, które jeszcze
nie wyszły poza 3 sezon, proszone są o nieczytanie)

… Barney się zakochał w Robin. Nieeeeeeeee!… Barney jest
najsłodszym, wyluzowanym dziwkarzem, najmilszym geniuszem zła, jakiego znam. Zakochany
Barney?… BŁAAGAM!… To jakieś nieporozumienie. Nie odbierajcie mi Barneya!
Bo wrzucę DVD z czwartym sezonem do sedesu i nasikam.

(Czy tylko ja tak mam, że najbardziej z całego serialu nie
lubię Teda i jego dziewczyn?…)

Czytam „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Powoli. Po kilka
stron. Są czasem książki tak napisane, że trafiają w sam nagi, nieosłonięty
niczym, bezbronny rdzeń kręgowy. Nie wiem, czy chodzi o temat, czy o język, a
może wszystko naraz – ta właśnie taka jest. Na pewno nie jest to kolejne
czytadło, które przerzucę radośnie  po
kilka stron naraz, bo i tak wiadomo, kto zabił (albo, że on do niej wróci, bo
przyjaciółka, z którą ją zdradził, to bezmyślny garkotłuk).

A propos miłego czytadła z motywem „kto zabił”, to „Nie
jestem seryjnym mordercą”. Bardzo w moim typie, dobrze napisane, bohater
fascynuje się seryjnymi mordercami (hm, skąd my to znamy!… niech pomyślę!…)
oraz szczegółowe, wyczerpujące opisy techniki balsamowania zwłok. Taki dużo
fajniejszy kumpel Odd Thomasa. Trochę tylko nie rozumiem, dlaczego była
reklamowana jako pozycja „dla miłośników Dextera” – może dlatego, że Michael C.
Hall w „Sześciu stopach pod ziemią” grał faceta, który też pochodził z rodziny,
która prowadziła zakład pogrzebowy.

Nie no, muszę zasłonić żaluzje, bo nie mogę patrzeć na to co
się wyprawia. Nie można przez cały dzień przeklinać, bo naprawdę w końcu
dostanę jakichś kurzajek na języku.

 

O SMALCU LIGHT


Śniło mi się, ze miałam bardzo dużo masła. Nie wiedziałam,
co mam z nim zrobić.

Następnie przyjechała w odwiedziny Zebra z potomstwem. Potomstwo
otworzyło oczy i patrzyło się na mnie, patrzyło, tak intensywnie, wpatrywało,
po czym wyrzygało pokaźną ilość drugiego śniadania.

Może faktycznie niemowlęta sporo rzygają i nie powinnam tego
od razu brać do siebie, ale jednak. Nie jest to najlepsza z możliwych recenzji.

(To ja ci żyrafy zagraniczne sprowadzam, a ty do mnie z
womitem, mały padalcu?…).

Wczoraj obejrzałam chyba najlepszy z dotychczasowych odcinek
„Jak poznałem waszą matkę”, w którym Ted kupił sobie nowy samochód (ale nigdzie
nim nie jeździ, bo zaraz by mu ktoś zajął miejsce parkingowe), i do tego
samochodu wsiadają po kolei: Marshall z wypakowanym po brzegi hamburgerem,
Robin z gigantycznym, cieknącym lodem i Barney z cygarem. Najgłośniej śmiał się
N. (tak, uwielbiam jeść w samochodzie).

Nie sądzicie, że „Smalec Light” to szczyt hipokryzji?…