O KRYZYSIE PELIKANA I MAJÓWCE

„Pelikan różowy przyleciał z Afryki do Polski i ma kryzys tożsamości. Myśli, że jest bocianem i wdaje się w bójki” – drogi Pelikanie Różowy! Kryzys tożsamości to jest zupełnie normalna reakcja na znalezienie się w naszym pięknym kraju. Powiem więcej – nie ufałabym nikomu, kto mieszka w Polsce i takiego kryzysu aktualnie nie ma. Ja też mam, tylko w bójki się nie wdaję, bo jestem słaba technicznie niestety; kiedyś byłam przeciwko przemocy fizycznej, ale teraz codziennie bym komuś chętnie  przypierdoliła. 

W dodatku N. mówi do mnie autorytarnie „Przypomnij mi, żebym…” – i tu lista. Hahaha. PRZYPOMNIJ MI. Mam we łbie dziury coraz większe, właściwie to zaczynam zdanie i po trzech słowach nie pamiętam, co chciałam powiedzieć, a ten – PRZYPOMNIJ MI. Jedyny sposób to zapisanie na kartce WIELKIMI CZERWONYMI LITERAMI i położenie na środku stołu. Naprawdę nie wiem, co będzie dalej – chwilowo postanowiłam cieszyć się z każdego dnia, kiedy wstaję z łóżka i pamiętam, jak się nazywam (nawet z drugim imieniem) i że spodnie zakładamy na południe od pasa, a koszulkę – na północ. 

Zapowiada się zimna majówka, co mnie – przepraszam z góry za to co powiem – jednak trochę cieszy. Bo to oznacza, że być może, BYĆ MOŻE jest szansa na to, że nie będzie 24 godziny na dobę śmierdziało grillem ze wszystkich stron oraz nie będą się niosły fale wspaniałej muzyki popularnej z przenośnych głośników. Otóż chciałabym zauważyć, że wynalazca oraz wszyscy producenci tych pieprzonych przenośnych głośników powinni się smażyć w piekle w osobnym kotle, bardzo gorącym. A ten kocioł powinien stać w pomieszczeniu o kształcie sześcianu, bardzo akustycznym, i zza każdej ściany tego sześcianu powinna dudnić inna MUZYKA na cały regulator. Wszędzie to gówno noszą – po prostu wszędzie: idzie spacerem po plaży i musi mieć głośnik przy plecaku, bo jakby usłyszał fale i mewy, to chyba by się zesrał. Albo w lesie. A ostatnio przeczytałam, że NA WYCIĄGU NARCIARSKIM też jeżdżą z głośnikami – no tak, bo dziesięciominutowa przerwa w napierdalaniu muzą spowodowałaby trwały ubytek na psychice. Przenośne głośniki to takie samo straszliwe gówno jak te cholerne hulajnogi, o które się człowiek potyka na chodniku.

A ja na majówkę dostanę pod opiekę jedną z jamniczek Zebry, która wyjeżdża, a jej matka odmówiła zajmowania się całym stadem, ponieważ siostry Pierdolec mają ostatnio napady szaleństwa i potrafią się pogryźć. Wytargowałam tę łagodniejszą, a i tak muszę opracować jakiś system karmienia, bo tamte opróżniają miskę szybciej niż wynosi prędkość światła, a Szczypawka ma swój wewnętrzny rytm. Oj, czuję że będzie wesoło. 

No i tak to. Czytam „Trylogię kopenhaską”, bo koleżanka powiedziała, że dobra, a skończyłam „Małe przyjemności” – urocza książka. Z seriali nadrabiam „Sukcesję”, bo postanowiłam z nimi wytrwać do końca, ale im dalej w las, tym jakoś wszystko się bardziej rozłazi; na początku było bardziej wyraziście. 

A teraz idę zrobić coś pożytecznego i powstrzymać się przed daniem komuś w mordę.

O PIĘKNEJ POGODZIE I KALMARZE

A więc, wróciliśmy z (surprise, surprise!) Hiszpanii, gdzie przez cały tydzień była piękna pogoda. Calutki tydzień nie padało, chyba się nawet nie zachmurzyło; ba – trzeba było kupić krem z filtrem! W dodatku wróciliśmy i w kraju ojczystym również jest piękna pogoda. NO NIE WIEM. Trochę się martwię, że za chwilę coś pierdolnie, bo przecież równowaga we Wszechświecie itd. 

Było pięknie, ciepło, kwitły drzewa, wieczorem pachniało kwiatem pomarańczy i latały nietoperze. Nie powiem, może się w dupach poprzewracać z nadmiaru szczęścia. I na wino wieczorem szliśmy jakieś trzy kilometry w jedną stronę i był to boski spacer – zawsze powtarzam, że jakikolwiek wysiłek fizyczny musi mieć SENS. No to ten miał sens potrójny – bo szło się nad morzem, na końcu czekało wino, no i te nietoperze o zmierzchu. Nietoperze robią klimat; Walencja na fasadzie ratusza ma dwie gołe baby i nietoperza – bardzo jestem ciekawa, jaka za tym stoi historia. Niezła musiała być impreza.

Robiliśmy zdjęcia z klifów, bo widoki zapierały dech w piersiach (N. do mnie „A ty znowu fotografujesz wielki błękit?”), ale plaże w tych okolicach są nędzne, by nie powiedzieć – żadne. Skały, kamienie albo w najlepszym przypadku – przywieziona ziemia. Nasz przyjaciel z Galicji z dużym wdziękiem stwierdził, że wybrzeże mają brzydkie jak, cytat dosłowny, „kupa brzydkiego psa, nadziana na patyk”. W ogóle tryskał galicyjskimi przysłowiami, jak na przykład „Ten, który się nie boi kobiety, nie jest chrześcijaninem”. Albo „Nigdy się we wtorki nie żeń ani nie wchodź na łódkę” (chodzi o łowienie ryb). Jeśli o mnie chodzi – pełna zgoda, nie zamierzam wchodzić na łódki we wtorki oraz w pozostałe dni tygodnia też bardzo niechętnie.

Ja to z wiekiem się robię coraz bardziej cyniczna i mało co mnie wzrusza, ale była jedna taka sytuacja w kawiarni na placu w uroczym miasteczku Denia. Siedzieliśmy sobie na porannej kawie (no… niektórzy przy wermucie) i obok przy stoliku siedział łysy, wytatuowany kark z bujną i nienadmiernie ubraną niewiastą – zwłaszcza od góry nie grzeszyła nadmiarem odzieży – a razem z nimi siwa babunia, ubrana w stylu hiszpańskich babuń: apaszka, żakiecik, te klimaty. Z takim skuterkiem do pomocy przy chodzeniu. I w pewnym momencie babunia wstaje do toalety, wraz ze swoim skuterkiem, a łysy wytatuowany rzuca się przodem, żeby poprzesuwać krzesła i robi przejście między stolikami jak przez Morze Czerwone. Bardzo to było sympatyczne i w ogóle uwielbiam w Hiszpanii takie klimaty, że siedzi się w knajpach w towarzystwie od lat jeden do 99 przy jednym stoliku i to jest takie NORMALNE. No bardzo mi się.

I miasteczko Calatravy zaparło mi dech w piersiach. Tym bardziej, że byliśmy tam od rana i mało ludzi, a dużo przestrzeni – dopóki się nie wejdzie między te budynki, to nie widać, jakie są ogromne. Człowiek się czuje jak w bazie na Księżycu, tylko fajniej, bo woda, palmy i papugi. I przezroczyste łódki, które można sobie wypożyczyć i popływać po tych basenach między budynkami. Industrialna Alicja w Krainie Czarów (plus faceci w gumowych portkach i z myjkami ciśnieniowymi, którzy po pas w wodzie czyszczą baseny, bo to wszystko białe).

No i tak. Jak napisała Agnieszka Osiecka „A wystarczy mnie trochę podgrzać, żebym była szczęśliwa” i dokładnie tak ze mną jest (plus wino, ale czy trzeba o tym wspominać NA GŁOS? To chyba oczywiste).

Ale i tak się cieszę, że wróciłam do Szczypawki (potarganej ponad wszelką miarę i za nic na świecie nie chce się dać uczesać – spierdziela pod stół i się wije). No trudno – ja też zwykle jestem potargana, widocznie to u nas rodzinne. 

Aha, i jadłam kalmara, który – według opinii N. – zasługiwał na Michelina – ale nie gwiazdkę, tylko oponę. Taka prawda – był ogromny, jak moja ręka do łokcia i rozbolały mnie mięśnie żuchwy od tego obiadu. I BARDZO DOBRZE, przynajmniej się nie przejadłam (chociaż raz).

PS. Zapomniałam nadmienić, że weszłam do morza po kostki! Co prawda nie do końca z własnej inicjatywy oraz w tenisówkach, ale wcale nie zmarzłam i było fajnie. To ten, czuwaj!

O MUŚLINOWEJ BABCE I PRZEJEDZENIU

Dear Diary, jakoś mnie te święta zmęczyły. W sumie nie wiem, dlaczego – bo tylko u Zebry byłam, gdzie dokładnie udeptały mnie jej psy, a szwagier pokazywał, w którym miejscu na głowie odczuwa wbijający się gwóźdź, kiedy je chrzan. I dlatego chrzanu NIE JE. Ale ćwikłę już może i je, bo mu się nie wbija. Zagadkowe to wszystko.

Natomiast moja siostra miała jakieś rozedrganie wewnętrzne, bo najpierw twierdziła, że ja mam w życiu szczęście, że taki mąż mi się trafił, a N. z kolei ma pecha, że trafiłam mu się ja. A później po drinku bieguny magnetyczne jej się przesunęły i doszła do wniosku, że wszyscy faceci są tacy sami i N. też i w zasadzie nie ma co przesadzać z tym szczęściem. O co chodziło – doprawdy nie wiem, bo byłam skupiona na ściąganiu psów za nogi z krzeseł, żeby nie jadły ćwikły z talerzy, bo jeszcze im zaszkodzi.

A już prawdziwą Wielkanoc urządził N. w domu. Rano sięgnął do szafki po puszkę groszku – i wybebeszył CAŁĄ PÓŁKĘ, wyjął wszystko i przez godzinę ustawiał przetwory kategoriami, kolorami, smakami i dodatkami. Po prostu zrobił szafkowo – puszkowo – słoikową rewolucję, na wszelki wypadek trzymałam się od tego z daleka. 

Po czym po południu miał wyciągnąć z szafki puszkę tuńczyka. Chyba nie muszę mówić, CZYM to się skończyło. TAK – OWSZEM: wywleczeniem wszystkich konserw rybnych i ich układaniem przez półtorej godziny – smakami, gatunkami ryb i stopniem uwędzenia. Jak poprzednio, starałam się nie zbliżać do epicentrum, ale niestety dosięgnęły mnie rozkazy „A teraz podawaj mi makrele, chyba że w pomidorach, to nie – te w pomidorach ułóż osobno ze wszystkimi rybami w pomidorach”. 

Dlaczego niektórzy mają natchnienie na porządki w szafkach akurat w Wielkanoc – tego nie wiem, ale przynajmniej wszystkie ryby w pomidorach leżą od teraz na półce razem (do następnego sprzątania, podejrzewam, bo może wówczas nastanie całkiem inna koncepcja).

A babkę w tym roku zamówiłam nie drożdżową, a muślinową. Dziewięćdziesiąt żółtek na kilogram mąki, proszę ja was. Naprawdę smaczna, ale człowiek (ja) daje radę zjeść tylo nieduży kawałek na raz – no i bardzo dobrze. I tak czuję się od trzech dni jak faszerowany indor. 

Całuję świątecznie w mokre noski (no, bo Lany Poniedziałek!) i idę słuchać nowego odcinka o morderstwie u Agi Rojek. Aloha!

O DEPRESJI U RZEŻUCHY

Słońce wyszło! To dobrze, bo miałam wyrzuty sumienia, że wysiałam rzeżuchę i nie potrafię jej zapewnić warunków do szczęśliwego życia. Wypuściła kiełki, ale blade i anemiczne, co mnie wcale nie dziwi – no przecież ile można wytrzymać w tych mrokach średniowiecza! 

W sobotę postąpiłam bardzo niestrategicznie, ponieważ wybrałam się do sklepu naziemnego. Skończyły mi się żółte ścierki z Action, a trochę sobie bez nich nie wyobrażam życia, a w internecie raczej ich nie można spotkać. Naprawdę mogłam przewidzieć, że w sklepach trwa przedświąteczny Armageddon i prawie zostanę stratowana przez ludzką stonogę – kolejny raz dochodzę do wniosku, że przed świętami wojsko odmraża rezerwy federalne obywateli. Którzy na co dzień spoczywają w piwnicach w zbiornikach kriogenicznych i nie widać ich na ulicach, ale przed świętami wychodzą na przepustkę i / lub serwis gwarancyjny – i od razu biegną pędem PROSTO DO SKLEPÓW. I nie wiem, skąd lament nad brakiem dzietności w Polsce, bo liczba dzieci przypadających na jedną rodzinę sklepową wynosiła na oko od pięciu do siedemdziesięciu czterech – w każdym razie, przejść się nie bardzo dało. Matko Boska, brnęłam z tymi ścierkami do kasy jakbym musiała przejść przez sam środek Bitwy pod Grunwaldem, i to bez uzbrojenia. No, ale wina jest EWIDENTNIE moja – mogłam kupić wcześniej. W końcu już tyle lat mieszkam w moim kraju, że powinnam była przewidzieć odmrażanie oraz przedświąteczną padaczkę.

Obcięłam Szczypawce pazurki i przez chwilę była obrażona i się do mnie nie odzywała, ale już jest dobrze (po kilku dokładkach śniadania i obiadu, oczywiście). 

A koleżanka odkryła świetny serial na Netflixie – „Niestabilny” z Rodem Lowe. Bardzo fajny – Rob nadal jest pozytywnym świrem, jak w „Parkach i rekreacji”, tylko teraz na dodatek multimiliarderem i szefem korporacji. A sama korporacja przypomina tę ze starego, dobrego „Better off Ted” – tylko zamiast Portii de Rossi jest kochana, urocza siostra Fleabag. Tylko oczywiście jest skandalicznie krótki, jak wszystkie dobre seriale. 

Nie mam siły nawet komentować wczorajszej akcji z kremówkami w pociągach (u nas się mówiło „napoleonki”, choć jest jeszcze taka teoria, że to są dwa różne ciastka, w zależności od składu kremu). Może to i lepiej, że nie mam siły – zawsze to mniej kurw na liczniku.

A w ogóle – JEDNA CZWARTA ROKU za nami! I znowu muszę za śmieci zapłacić. No naprawdę, drogie Bravo, nikt mnie nie uprzedził, że dorosłe życie tak wygląda.