O SŁODYCZACH I PIESKU

Noga naprawiła mi się po sześciu tygodniach, prawie co do dnia – tak, jak pisali, że ścięgna się regenerują w sześć tygodni. Jednego dnia jeszcze bolała, a następnego już nie – tak po prostu. Od razu poszłam z Mangustą na spacer, a dwa dni później pojechaliśmy do Portugalii. Chociaż o mało co NIE POJECHALIŚMY, ponieważ…

Jak to bywa z dziećmi i psami – na dzień przed wycieczką Mangusta dostała takiej jazdy, że natychmiast pogalopowaliśmy z nią do weterynarza. Temperatura i ciąża urojona, plus morfologia, czy aby stan zapalny nie szaleje. Ja oczywiście stan przedzawałowy i mówię, że nigdzie nie jadę. Tym bardziej, że dostała antybiotyk i trzeba z nią przychodzić co dwa dni. No jak mam zostawić Zebrze na głowie chorego psa? Ale Zebra jak to Zebra – zostałam sprowadzona do parteru, że jestem gorsza od porąbanych mamusiek, co siedzą u lekarza z dziećmi po 48 godzin na dobę, a ona ma więcej psów ode mnie i jakoś żyją (no żyją, nie przeczę). I mam nie zawracać ludziom dupy, tylko jechać.

No to pojechałam. I było oczywiście bardzo pięknie, bo to Portugalia, ale cały czas się martwiłam, więc tak na pół gwizdka. I wypisywałam SMS-y z zapytaniami o stan zdrowia Mangusty i otrzymywałam odpowiedź w stylu „Dobrze”. Więc cały czas miałam czarne myśli, że coś się stało, pies im uciekł albo leży w klinice pod kroplówką, a oni nie chcą mi powiedzieć – bo ja zawsze wyobrażam sobie najgorsze. Oczywiście nie uciekła i nie miała kroplówek, ale zastrzyki i krople na laktację (znaczy, ANTY – laktację) już owszem. Biedactwo. 

Byliśmy w  Aveiro – to jest niby portugalska Wenecja (ile tych różnych Wenecji jest po całej Europie, to oczywiście inna historia), trzeba przyznać, że urokliwe. Faktycznie przecięte kanałami, po których można popływać kolorową łódką albo pospacerować wzdłuż i w poprzek po mostach. Do mostów można przywiązać kolorową wstążkę z napisanymi życzeniami, które mają się spełnić – nad jednym kanałem jest kilka mostów obwieszonych tymi wstążkami, które powiewają na wietrze i bardzo ładnie to wygląda. Są domy wykładane azulejos i jaskółki, które drą paszcze od świtu, ale jakoś mi to w ogóle nie przeszkadzało, bo bardzo lubię jaskółki. No i wszędzie, na każdym kroku sprzedają potwornie przesłodzone portugalskie ciastka, z czego najwięcej ovos moles – coś jak strasznie słodki, przesuszony kogel – mogel zawinięty w opłatek. W ogóle co krok jest cukiernia, a w niej całe lady wszystkiego, co tylko się da zrobić z cukrem. I ten cukier w Portugalii jest jakieś pięć razy słodszy od naszego. Nie wiem, jak oni to robią.

Ale zjadłam kilka dań z dorsza i były dobre (a jedno dziwne i dekadenckie, okrągły chlebek nadziany dorszowym farszem i zapieczony). Byliśmy w Coimbrze – ładne miasto, chociaż ciągle pod górę, na dodatek był TRIATLON i cała starówka pozagradzana; naprawdę, czy sportowcy nie mają wstydu i muszą uprawiać ten swój sport PUBLICZNIE i to koniecznie w samym centrum miasta? Mają te swoje stadiony za miliardy, nie mogą się tam szwendać? Nie – muszą ludziom odebrać całą przyjemność ze spacerowania. Ugh. Nad oceanem też byliśmy i widziałam domki w paski, które wyglądają, jakby w nich mieszkały Muminki. I o dziwo padało tylko przez dwa dni (i to niecałe), a poza tym było ładnie i słonecznie – do wieczora, bo wieczorem zaczynał wiać TAKI ZIMNY WICHER, że zamiast spacerować po pięknym Aveiro albo siedzieć nad kanałem, to musieliśmy się chować do dziury. Poza tym N. miał ciężkie chwile, bo on żyje z zegarkiem w ręku, a wycieczka była bardzo NIEZDYSCYPLINOWANA i np. wybranie knajpy na kawę / kielon wina zajmowało jakieś pół godziny, a on dostawał apopleksji. I jadłam ser, chociaż naprawdę nie powinnam i później nie spałam całe noce.

Na szczęście już wróciliśmy; Manguście zostały jeszcze dwa dni z kropelkami i zobaczymy, co dalej (a dalej to ja poproszę o jakieś tabletki, po których będę siedziała cały dzień uśmiechnięta, a w nocy spała jak bóbr).

Aha, widziałam taki film, że prawie spadłam z krzesła: „Gentlemen Broncos”. Nie mam słów właściwie, żeby go opisać. TO TRZEBA ZOBACZYĆ, że tak pojadę komunałem. A Cormorana już tylko trzy odcinki mi zostały. I to już? Więcej nie nakręcą?…

O BLISKICH SPOTKANIACH

Miałam męczący sen – śniło mi się, że muszę zapłacić jakiś POTWORNY VAT. Suma była po prostu kosmiczna, a na dodatek nie mogłam znaleźć maila od księgowego, w którym była konkretna kwota jaką mam zapłacić i tak się motałam, szukałam, obudziłam się zmęczona, przygnębiona i pół dnia do dupy przez to.

Niby czerwiec to tez jest bardzo w porządku miesiąc, ale jak sama nazwa wskazuje – strasznie robaczywy. W sobotę wydarłam się na tarasie, bo chodził po mnie pająk – nieduży, szary, ale z tych włochatych. TAK się wydarłam, że przez dwa dni później bolało mnie gardło – bałam się, że to może znowu COVID, ale po dwóch dniach przeszło. Nie wiedziałam, że potrafię wrzeszczeć AŻ TAK.

A wczoraj wróciłam ze spacerku z Mangustą, robiłam sobie herbatę i poczułam, że cos mnie łaskocze w szyję z tyłu. Machnęłam ręką i usłyszałam PLOP! – o podłogę. Patrzę – a to spadł ze mnie WIELKI CZARNY ZUK, aż dziwne, że nie czułam go na plecach, bo ważył z pół kilo! Nie miałam czasu wrzeszczeć, bo musiałam go szybko wyeksmitować, zanim Mangusta się nim zaopiekowała paszczowo i zrobiła w nim dziury. Udało się, ale najchętniej bym kliknęła „NIE LUBIĘ TO” jako podsumowanie całej sytuacji.

Uważam, że niniejszym wyczerpałam pulę spotkań trzeciego stopnia z robalami i chciałabym, żeby się ode mnie odczepiły!

Dziękuję za wszystkie serialowe podpowiedzi („Podróżników” nawet miałam na liście w Netflixie, tylko jakoś się nie zebrałam). Na razie odkryłam Cormorana Strike na HBO – nooo, zacny. Z tym, że na jednym forum przeczytałam komentarz, że intryga kryminalna to w sumie schodzi na drugi plan, bo wszyscy się zastanawiają, kiedy Cormoran się spiknie z Robin. I ja też tak mam! Został mi ostatni sezon, niestety.

I odkryłam stary brytyjski serial „Cold Feet”. No – to jest niezła jazda!

I teraz wszystkie filmiki na fejsie mi mówią, że mam gruba dupę, ponieważ mam wysoki kortyzol. Czyli teraz muszę obniżyć kortyzol. Czyli nie powinnam czytać przed snem książek o mordercy znad Green River?…

O ZNIKANIU

Drogie Bravo – w zeszłym tygodniu rozważałam amputację nogi. Bo ciągle boli i boli, utykam, nie mogę iść z Mangustą na spacer, a obie byśmy bardzo chciały – no to trudno, niech mi utną i dadzą protezę. Pistorius maratony wygrywał na dwóch protezach w końcu. A nawet zaczęłam namawiać koleżankę, co się zsunęła ze schodka pomiędzy pociąg a peron (bo to jest NIEMOŻLIWE DO ZREALIZOWANIA w XXI wieku, żeby peron i schodki pociągu były na jednym poziomie, no po prostu AI jeszcze się nie zajęła kolejnictwem w Polsce, może ona coś poradzi, bo jeśli nie, to się nie zapowiada) i też miała pokaleczoną nogę i posiniaczoną – może jak pójdziemy we dwie, to nam dadzą zniżkę? Obcinamy dwie nogi w cenie jednej. Albo chociaż druga 60% taniej. Albo 40% taniej – bądźmy ludźmi! Ale ona nie wyrażała entuzjazmu, a ja sama to niechętnie gdziekolwiek chodzę, najwyżej do spożywczaka. No chyba że z psem, ale na salę operacyjną psa nie wpuszczą. I tak na razie nogi mam obie, z czego sprawną jedną, ale co dalej – to nawet najstarsi górale nie wiedzą (bo nie zamierzam się ich pytać, chciwych dziadów).

Niejako przy okazji doszłam do wniosku, że chętnie bym oddała około połowy tyłka. No bo tak – wszędzie spodenki z wkładkami powiększającymi dupę, ćwiczenia na powiększenie pośladków – a ja ręce załamuję, bo swojej najchętniej bym się pozbyła, a tu ludzie (kobiety) pieniądze płacą, żeby mieć większą. I pomyślałam, że przydałaby się jakaś fundacja, z rodzaju tych, co się do nich człowiek zgłasza, a oni mu szukają psa. Takiego, żeby pasował charakterem i stylem życia i w ogóle. Więc może taka fundacja by się podjęła kojarzenia w pary – oto przychodzi pani z dużą dupą (ja), której chce się pozbyć, a inna pani chętnie przygarnie. I wtedy wilk syty i Manchester City. I tylko producenci odzieży ze sztucznymi pośladkami niezadowoleni. Zresztą, może to przez ich lobby takie organizacje nie powstają, bo komu by wciskali swoje obrzydliwe spodenki!

A wczoraj w pracy chciałam napisać datę płatności faktury i patrzę, którego to my mamy maja. A TU JUŻ NIE MA MAJA! MAJ JUŻ MINĄŁ! I dostałam tachykardii, bo JAK TO – przecież jakieś kilka sekund temu był długi weekend i maj MIAŁ SIĘ ZACZĄĆ, a tu cyferka przeskoczyła na czerwiec? Jak, gdzie i KIEDY to się stało? Ja nie wiem, podejrzewam, że w Wielkim Zderzaczu Hadronów jednak wyprodukowali czarną dziurę, która im uciekła i teraz krąży i pożera czas i różne rzeczy (bo oprócz maja zginęła mi jeszcze ulubiona gumka invisibobble). No wiem, że ciepłe miesiące zawsze mijają szybciej, niż jesienno – zimowe, ale żeby tak po prostu ZNIKNĄĆ? 

Nie mogę żadnego fajnego serialu ostatnio znaleźć. Żeby był dłuższy i człowiek się zaprzyjaźnił z bohaterami. I na poziomie „Dobrej żony” czy House’a , a nie jakaś sieczka, no bo ile można oglądać powtórki, nawet jeśli się uwielbia Carmelę Soprano?