Otóż kupiłam sobie koszulę haftowaną w słonie. Urocza jest, w ogóle mam hopla na punkcie haftowanych koszul. No i chyba będzie do trumny, bo jakoś zaraza NIE ZAMIERZA mnie opuścić, ledwo łażę i cały czas mam suchy, męczący kaszel. Chociaż tfu tfu odpukać, jeden wyjątkowo paskudny syrop wydaje się pomagać (prawie nie czuję smaku, jakieś takie zaledwie obrzeża, a ten syrop odbieram jako WSTRĘTNY – ciekawe, jak smakuje w pełnym spektrum).
Poprosiłam koleżanki, żeby przypilnowały N., żeby mnie jakoś sensownie ubrał do trumny, na pewno w nic co pogrubia. A one – jak chcesz cos konkretnego, to musisz to sobie NASZYKOWAC I OPISAĆ. No dobrze, zastanowię się, te słonie czy coś innego.
Pozostając w tematyce funeralnej – szkoda Chandlera z „Przyjaciół”. Jednak – jak doszłyśmy do wniosku z Zebrą – trzeba wiedzieć, kiedy się przerzucić z narkotyków na marchewkę, patrz Mick Jagger. Albo brać cos innego, niż opioidy popijane wódką – najwyraźniej to nienajlepsze połączenie.
No i na dodatek czytam książkę Zyty Rudzkiej, co dostała Nike w tym roku – taki optymistyczny tytuł, a lektura jednak przygnębiająca. Fajny język, taki musujący, ale tematyka smutna i jakoś przez nią brnę, zamiast miło spędzać czas. W związku z czym, żeby przegryźć czymś lżejszym, zarzuciłam sobie kolejny kryminał Ruth Ware „Kobieta z kabiny dziesiątej”. I co? MASAKRA. Bohaterka cały czas snuje się po luksusowym jachcie (opisy bujania na morzu i robi mi się niedobrze), jęczy, że jest taaaaka zmęczona i śpiąca, ale zamiast położyć się w swojej kajucie i przespać, to pije alkohol i szuka draki. Przeczytam do końca, ale z rezerwą (i kaszlem).
Szczeniaczek Mangusta daje nam popalić i ewidentnie jedzie na urodzie – jak większość szczeniaczków. Gdyby nie była taka śliczna i rozbrajająca, to bym ją chyba trzymała związaną w klatce, małego łobuza. Wczoraj na koniec męczącego dnia, pełnego sprzątania kałuż, wyciągania zabawek spod mebli, grzebania w psim pysku i ścigania się ze szczeniaczkiem po krzakach – zeżarła biedronkę i zaczęła się ślinić. Nie wiedziałam, że psy się pienią po spotkaniu kulinarnym z biedronką – no ale już wiem. Lucky me.
Mam taki pomysł, żeby ufarbować Manguście na Halloween białą pręgę przez środek grzbietu i ogona, żeby wyglądała jak Pepe le Swąd. Prawda, że byłoby pięknie?
Na dodatek jest zatrzęsienie nowych seriali, a ja w czarnej dupie – nie mam siły oglądać przez ten cement w czaszce. Koleżanka pyta, czy już widziałam Usherów – a ja mam mózg jak owinięty watą, czuję jak się zapuszczam intelektualnie i porastam chrobotkiem reniferowym. Wyjątkowo paskudną pamiątkę z wakacji sobie w tym roku przywiozłam.